Przeżyłem dwadzieścia siedem lat, myśląc, że żyję na krawędzi życia i śmierci, na granicy dnia i nocy, na krawędzi szczęścia i złudzenia. Ale tak naprawdę dopiero teraz, szesnaście godzin przed ślubem, poznałem definicję stresu. Bo kiedy ręce drżą podczas wciskania stóp w skarpetki, chyba przekroczyłem już tę niemrawą osłonę zwykłego przedślubnego zdenerwowania. Z biologicznego punktu widzenia nie wiem, co siedzi pod skórą na brzuchu, ale dziś niewątpliwie miałem tam kabel od słuchawek - tylko on plącze się z taką niesubordynacją i złośliwością. I siłą. Chodziłem pochylony, bo wyprost rozerwałby mi trzewia. Chodziłem pochylony, bo pochylali mnie wszyscy ci, którzy pragnęli nade mną górować. Udawało im się.
Garnitur miał czekać na swoją kolej w pokrowcu. Ale zalałem pokrowiec czarną kawą, gęstą jak smoła, która oblepiła mi przełyk i zaczęła dusić, a jednak ją wypiłem. Dlatego o dwudziestej w przeddzień ślubu ubrałem naznaczone szeregiem poprawek spodnie i białą koszulę śmierdzącą sklepową nowością, marynarkę przewiesiłem przez ramię, a gdy spojrzałem w dół, na swoje stopy, oślepił mnie blask wypastowanych butów. Zerknąłem w swoje lustrzane odbicie i czegoś mi w nim zabrakło. Ach tak, mnie samego.
Tymczasem salon zapełniał się przynajmniej połową tuzina rozchichotanych bab w szpilkach i kusych sukienkach. Mity o wieczorach panieńskich dochodziły do mnie wyłącznie z amerykańskich komedii, ale teraz, gdy jeden taki powoli aktywował się piętro niżej, zastanawiałem się, czy mam szansę wyjść z domu w garniturze przez okno i zachować śnieżną biel koszuli. Dzwonek do drzwi frontowych w końcu zamilkł i stwierdziłem, że jeśli nie chcę zostać jedynym rodzynkiem w zbiorowisku tylu kobiet, które wkrótce odlecą po butelce wina, przynajmniej jednej na głowę, powinienem jak najszybciej podjąć decyzję ewakuacyjną i uciec, gdzie pieprz rośnie. Albo przynajmniej tam, gdzie podają czystą, nie pytając o powód.
Spłynąłem po schodach w bezwzględnej ciszy, ale ten stres, który piętrzył się we mnie, przeniósł moją stopę na ostatni skrzypiący stopień. W salonie było ich sześć: Cindy, Jazzy i czwórka psiapsiółek po dwudziestce, wszystkie ubrane w różne odcienie bieli, ale to Cindy lśniła najjaśniej, rozpromieniała półmrok parteru. Zauważyła mnie i natychmiast podbiegła, a sztuka biegów przełajowych w szpilkach powtórnie wprawiła mnie w osłupienie. Trzymała w prawej dłoni butelkę drogiego wina, w połowie pełną. Ale bardziej zwracało się uwagę na to, że druga połowa świeciła pustkami. Nie wiem, czy wspomniana połowa spływała razem z nurtem przełyku Cindy, ale jej zamglony wzrok podpowiadał, że tak właśnie mogło być.
-Gdzie się wybierasz, skarbie? - zaćwierkała, wspierając się na moim ramieniu, które natychmiast do niej wyciągnąłem. Jej policzki chichotały nieśmiałym rumieńcem.
-Upić się jak - spojrzałem za jej ramię - mniej więcej jak wy.
-Napij się z nami, Justin! - krzyknęła jedna z jej koleżanek, długonoga szatynka.
-Boże, jaki on jest przystojny - dodała inna, też długonoga, ale ruda. Moje oczy polubiły ją od pierwszego wejrzenia.
-I mój! - wykrzyknęła Cindy. - Mój i tylko mój.
-Błagam - wtrąciła Jazzy - przestańcie zachwycać się moim bratem, jakby był ostatnim facetem na tej planecie.
-Jesteś po prostu zazdrosna, Jaz - rzuciłem, a jej spojrzenie jak zwykle odebrało mi całą radość życia.
-Zazdrosna? O co miałabym być zazdrosna?
-Tobie jedynej nie wypada zachwycać się moim tyłkiem. - Później spojrzałem na rozanieloną Cindy i zahaczyłem za ucho kosmyk jej niesfornych słonecznych włosów. - Rozumiem, że mam sobie już iść, żeby nie natknąć się w progu na striptizera?
-Och, daj spokój. - Cindy machnęła lekceważąco ręką.
-Pamiętaj, że jeśli się dowiem, że dotknął cię jakiś napakowany laluś kręcący tyłkiem przed bandą napalonych lasek, wybiję zęby wpierw jemu, a później tobie.
Cindy zgarnęła całą moją twarz w swe małe dłonie i musnęła krótko moją górną wargę. Dreszcz przepłynął przeze mnie całego.
-Dlatego się nie dowiesz, kochanie. A teraz zmykaj. Widzimy się jutro przy ołtarzu.
-Zabrzmiało jak groźba - zażartowałem na odchodne, a potem zostałem wypchnięty za próg butelką wina i skradłem ostatni ciepły, wytrawny w smaku pocałunek pod księżycem.
Spodnie garnituru ograniczały mi ruchy podczas poszukiwań dogodnej pozycji za kierownicą. Nie wiem, ile jest w nich guzików, ale zdawało mi się, że milion małych wypustek upija mnie w uda i pośladki. Ulice były czarne, prawie jakby mój jutrzejszy ślub wchłonął całe światło. Wpierw krążyłem wokół zakamarków miasta, poznając je na nowo w ostatnim dniu jednego z życiowych etapów. Nieustannie odnosiłem wrażenie, że coś przemyka mi przez palce. Coś, czego nie poznałem i już nie poznam, bo po ślubie obroża, którą noszę od miesięcy, zmieni się w drut kolczasty pod wysokim napięciem, a klucz do niej spłynie wraz z miejską kanalizacją i tyle będę go widział. W jednej kwestii zdania nie zmieniłem - małżeństwo nie wiąże, lecz równa się utracie wolności.
W końcu, nie wiem jak i kiedy, zatrzymałem się pod pub'em na obrzeżach i silnik zgasł mi sam. Potem jaskrawym światłem zapłonął przedpotopowy szyld nad jeszcze bardziej przedpotopowymi drzwiami będącymi regularną stołówką korników. Wstałem z fotela i czułem się tak, jak gdyby wpakowano mi w tyłek armię ołowianych kulek, które ciągną mnie w dół. Byłem topielcem z przywiązaną do nogi stalową kulą. Masochista - bowiem sam wskoczyłem do wody.
Wnętrze pubu wyglądało tak, jak się tego spodziewałem i tak, jak tego oczekiwałem. Krzesła ze startego drewna obijały się od ścian, niektóre przytulały policzki do nieznającej środków dezynfekcji posadzki. Przy stołach siedzieli samotni brodacze lub tacy, którzy brodaczami byli, nim żona chwyciła za nożyczki. Przysiągłem sobie, że jeśli któregoś dnia będę chciał zapuścić brodę, Cindy nigdy mi jej nie zetnie. A potem zaśmiałem się w twarz samemu sobie, bo i tak zrobię wszystko, czego ona zażąda. Przy równie drewnianym i równie odstraszającym barze nie było tłoku, zasiadłem na wysokim stołku, który skrzypnął pode mną z żalem. Zamówiłem kufel piwa, z którego piana wychylała się litrami, a gdy umoczyłem w niej wargi, chciałem zanurzyć też całą twarz i włosy, i siebie.
Każdy nasz rok uczciłem osobnym kuflem, a że nie przyjmowałem do wiadomości sześcioletniej rozłąki, wkrótce byłem już całkiem mocno rozchwiany. Piłem za to, co było i czego już nie będzie. Piłem za to, czego nie było i co dopiero nastąpi. Piłem za nią, piłem za nas i nie piłem tylko za siebie, bo nie było już za kogo pić. Piana rozbiegała mi się po wąsach, z każdym łykiem osuwał się łokieć, na którym byłem wsparty, aż zaryłem podbródkiem w brudny blat i powieki krzyknęły, że w przeciwieństwie do piwa nie pogardziłyby drzemką.
Spytałem barmana o godzinę, kiedy zdawało mi się, że wybiła dwudziesta pierwsza.
-Minęła druga, drogi panie - odparł, polerując szklankę na błysk, aż ścierał z niej szkło.
A ja prawie zakrztusiłem się piwem, ostatkiem siódmego kufla, bo to oznacza, że na ślubnym kobiercu stanę za dziesięć godzin i ani odrobiny mniej, i ani odrobiny więcej. Tyle mam czasu, by oddychać samodzielnie, by znaleźć siebie, by wytrzeźwieć i by dowiedzieć się, na który palec Cindy powinienem włożyć obrączkę.
-Gość w garniturze w naszym pubie to niecodzienność - wtrącił barman, chciał zagaić rozmowę, albo delikatnie dać mi do zrozumienia, że godzina zamknięcia minęła wiele, wiele minut temu.
-Żenię się - odpowiedziałem, jakby to miało wyjaśnić wszystkie koszmarne niejasności. - Dziś o dwunastej.
-Nie wyglądasz na faceta, który własnowolnie godzi się na dożywotnie przywiązanie do jednej panny.
-Prawda? - przyznałem mu oczywistą rację. Patrząc na mnie, ludzie mówią: hej, tej koleś wygląda na łamacza serc. Wtedy ja patrzę na nich i zaprzeczam: to nie ja łamię, ale łamią mnie; nie mam nic przeciwko zamianie. - A jednak się żenię. Kto by pomyślał. - Zebrało mi się na zwierzenia. - Poznaliśmy się, gdy miała szesnaście lat. Co to była za dziewczyna - westchnąłem, a gdy przechyliłem kufel do ust, piwo pociekło mi po brodzie i tylko cud boski uchronił białą koszulę przed koszmarnymi plamami chmielu. - Jest absolutnie niesamowita, absolutnie ją kocham i absolutnie nie znam drugiej tak egoistycznej osoby na całym świecie. - Zrobiłem zamach, jakbym chciał zagarnąć i Australię, i Londyn. - Coś jest ze mną nie tak. Absolutnie.
-Chętnie pomógłbym ci sporządzić listę twoich plusów i minusów, ale tak się składa, że ja też mam żonę, którą kocham, ale już nie absolutnie. Absolutnie kochałem ją dwadzieścia lat temu. I ta żona zmienia się w absolutnie krwiożerczą bestię, kiedy wracam do domu pięć minut po umówionym czasie. Tymczasem powinienem był zamknąć bar jakieś dwie godziny temu, a siedzę z tobą na tym prowizorycznym wieczorze kawalerskim i nie chciałbym być nieuprzejmy, ale, synu, wróć do domu, wytrzeźwiej, albo idź na dziwki ten ostatni raz. Tu twoja impreza się kończy. Mogę ci tylko podziękować za te pięćdziesiąt dolców, którymi podbudowałeś mój budżet. Żona się ucieszy. - Odstawił ostatnią szklankę, w jej szkle odbiła się moja przepita twarz, niewyraźne kształty uniosły mnie ze stołka. - Swoją drogą, twoja też doi cię z pieniędzy jak krowę z mleka?
-Nie wiem - wybełkotałem. - Ma moją kartę, a na konto nie zaglądam. Więc nie wiem.
-I słusznie. - Klepnął mnie w plecy. Ten alegorycznie przyjacielski gest był rozpędem dla mojego rozchwianego cielska w maratonie przez krzesła do drzwi. - Niewiedza czasem służy ludziom.
Z tą mądrą życiową sentencją padłem na fotel w samochodzie i świadomie łamiąc zasadę bez alkoholu za kółkiem, odpaliłem silnik. Zawarczał radośnie, tęsknił za mną, on jeden jedyny. Wrzuciłem bieg i operowanie kierownicą okazało się nie być aż tak skomplikowane, a pusta szosa po piwie wcale nie była szerokości nici dentystycznej. Pędziłem poprzez skrzyżowania z wyłączoną sygnalizacją świetlną, aż nagle z radia wypłynęła bliska mojemu sercu piosenka. Tak bliska jak Cindy i Nell razem wzięte. Here is gone z repertuaru Goo Goo Dolls* omiotło swym niecodziennym urokiem cały samochód i moje uszy, i mój pusty umysł, i moje serce, w którym od dawna nie mieści się nic nowego. Kiedy Johnny śpiewał o wolności, o uwolnieniu z tych wszystkich supłów życia, śpiewał i o mnie, i do mnie. Nie wierzę w głębszą moc przepowiedni w piosenkach, ale ten jeden raz byłem skłonny jej zaufać.
Nie wiedzieć kiedy, zajechałem na cmentarz. Zatrzymał mnie zakurzony dawnym brakiem deszczu parking, na którym zostawiłem samochód pod osłoną pełnego księżyca. Przeskoczyłem zamkniętą bramę i coś rozdarłem - mam nadzieję, że tylko mankiet koszuli, który skryję pod marynarką. Oblany ciemnią cmentarz wyglądał nawet bardziej przerażająco niż za dnia, świadomość śmierci była bliższa, każdy korzeń polujący na wiotkie stopy zdawał się wciągać do grobu. Być może alkohol dodaje pewności siebie - ale tylko w relacjach damsko-męskich. Wszystkie mity o jego zbawiennej sile dla nieśmiałości zawiodły - stąpałem po wystających na ścieżkę nagrobkach i pęcherz miałem tak pełen, że jeden bardziej entuzjastyczny ruch i spodnie, w których zamierzam wziąć ślub, staną się jedną wielką przepuszczającą pieluchą. A tego bym nie chciał. Dlatego skradałem się na palcach, nie chciałem przeszkodzić wszystkim śpiącym, bo we śnie zdawali się nie być tak piekielni jak z niego wybudzeni, aż dotarłem do nagrobka Jasona i tam strach uleciał jak dym wraz z wiatrem.
Gdyby spytano mnie, po co na parę godzin przed ślubem odwiedziłem na cmentarzu zmarłego brata bliźniaka bez kwiatów i znicza, słusznie posłałbym mało inteligentną minę. Nie wiem. Nie wiem, czemu moje stopy wybrały akurat ten kąt. Nie wiem, dlaczego samochodowe kierunkowskazy włączały się same, a ja poddawałem im ruchy kierownicy. Nie wiem, dlaczego siedząc na ławce przed marmurową płytą nagrobną, satysfakcja przeżarła mnie całego na wylot.
-To miałeś być ty, co, bracie? - spytałem i dołączyłem do obszernego grona ludzi przesiadujących na cmentarzu, wygłaszających górnolotne monologi nad pomnikami i usilnie wierzących, że wkrótce ten ich monolog przyjmie formę zaciętego dialogu. Odróżniało mnie od nich jedno: nie chciałem rozmawiać z Jasonem. Chodziło mi jedynie o to, by usłyszał, co ja mam do powiedzenia. - Oświadczyłeś się jej, czy dopiero zamierzałeś? - Potarłem twarz dłońmi, by nabrała kolorów. - Ty to masz w życiu pecha. Wpierw byłeś na jej pierwszym weselu, teraz obejrzysz z góry nasze. Nie zazdroszczę ci. Ale i nie współczuję. Chciałbym cię polubić, ale... - Ubogi słownik wyrazów nie sprostał moim oczekiwaniom. - Ale nie polubię. Po prostu. Lubiłbym cię, gdybyś siedział w Londynie tak, jak siedziałeś; gdybyś nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. I gdybyś nie ukradł mi dziewczyny, dla której leciałem przez cały pieprzony ocean. W porządku, rozumiem, sam przespałem się z twoją dziewczyną, możesz mieć mi to za złe. Ale, na Boga, seks a miłość to dwie różne sprawy. Nawet ja je od siebie odróżniam. Ty nie mogłeś? - Napiłbym się, gdybym miał butelkę. Ale że nie miałem, dla zajęcia dłoni zacząłem grzebać plastikowymi grabiami spod ławki w ziemi ogradzającej pomnik. - Bzyknąłbyś ją, okay, bylibyśmy kwita. Ale nie, ty musiałeś się zakochać i ją w sobie rozkochać. To już absolutnie nie było w porządku. Żeby tak brat bratu? Gdybyś żył, dzielilibyśmy się spadkiem po rodzicach, firmą ojca, nazwiskiem i rysami twarzy. Ale, na miłość boską, dziewczynę mogłeś mi zostawić. Zawiodłem się na tobie. I nie wybaczę. Nie wybaczę nigdy, że zrobiłeś jej budyń z mózgu. To wszystko, co chciałem ci powiedzieć. A kiedy stanę przy ołtarzu, zaśmieję się radośnie, bo i tak wyszło na moje. - Zamiast wstać, padłem bokiem na ławkę. Zamiast wbić stopy w ziemię, podkurczyłem je na lakierowanym drewnie. - Nie taka była umowa, bracie. Nie taka.
I zmorzył mnie sen.
Rankiem, a była już dziesiąta, obudziłem się połamany w każdym z miejsc, w którym coś może ulec złamaniu. Bolały mnie plecy, łopatki, nogi i ręce wciśnięte pod policzek, który teraz płonął ciepłem skóry. Nawet obojczyki krzyczały, że nie mają miejsca na oddech. Więc gdy stanąłem na równych nogach i przeciągnąłem się z rozległym ziewnięciem, wraz z nim uciekł ze mnie przeciągły jęk bólu. I dopiero gdy wszystkie stawy doszły do wzajemnego porozumienia, gdy odpuściły mi odrobinę nauczkę za pijackie wybryki, głowa dała o sobie znać. A dała znać tak boleśnie, że na powrót wylądowałem zwinięty w kłębek na ławce. Kac morderca na cmentarzu był jeszcze bardziej morderczy; w swoim żywiole zapanował nade mną całym.
Z przerażeniem stwierdziłem, że nogawki moich spodni zawierają więcej błota niż cała Rosie po powrocie z parku; że we włosach mam więcej ptasich gniazd niż moja własna babcia; że za dwie godziny biorę pieprzony ślub z pieprzoną dziewczyną, którą kocham nieludzko popieprzoną miłością. I natychmiast mnie zemdliło, ale było we mnie wystarczająco szacunku do Jasona, by nie oddać tego wszystkiego, co chciało się ze mnie wydostać, na rabatkę białych kwiatów przed pomnikiem.
Ależ byłem zdenerwowany. Bardziej niż przed szkolną wywiadówką w czasach, w których na czymś mi jeszcze zależało. Bardziej nawet niż przed pierwszym seksem ze starszą dziewczyną, kiedy mój żółty dziób krzyczący brakiem doświadczenia przewyższał mnie samego. Nogi miałem wiotkie, kolana gięły się pod krokami, jakbym ważył dziesiątki, może nawet setki ton. Wróciłem do samochodu po nocnych eskapadach, był jedynym autem na parkingu. Dozorca zataczał wokół niego obszerne kręgi. Wskoczyłem do środka, nim zalałaby mnie gwardia jego pytań, i ruszyłem z impetem. Nadziałem się na wysoki krawężnik, kamienie wzlatywały spod opon pod niebo, gdy gubiąc trasę ścieżki łamałem małe wypieszczone krzewy przed bramą cmentarza. Potem, gdy wchłonął mnie asfalt ulicy, uznałem, że najmniejsze z zagrożeń minęło, bym mógł bezpiecznie dotrzeć tam, gdzie utracę całe wewnętrzne bezpieczeństwo.
Kościół St Brendan mieścił się w samym sercu Los Angeles, dlatego droga trwała i trwała, i trwała, i gdy tak sunąłem dwupasmówką, wcale się przesadnie nie spiesząc, myślałem nad skutkami spóźnienia na własny ślub i doszedłem do wniosku, że w ten sposób uaktywniłaby się jakaś mała cząstka mnie, która jeszcze nie wyzionęła ducha. Mimo to gdy do ceremonii pozostało już tylko pół godziny, a ja tkwiłem w korku, bo całe miasto sprzysięgło się dziś przeciwko mnie, albo przeciwnie, chce uchronić mnie przed błędami, na których powinienem się uczyć, wgryzła się we mnie spora dawka stresu i zrezygnowałem z głównych dróg na rzecz tych na uboczu, którymi dotarcie do kościoła na czas nie graniczyło z cudem.
Wieżę katedry ujrzałem już z daleka i więcej supłów zawiązało się na moich jelitach. Nagle poczułem przemożną potrzebę skorzystania z toalety, do której już nie zdążę, bo istnieje obawa, że zamiast treści przysięgi małżeńskiej, którą Cindy wpajała we mnie od miesiąca, dam upust żalom mojego pęcherza. Parking przed kościołem pękał w szwach, więc wcisnąłem się w wąską dziurę między dwoma samochodami dostawczymi po drugiej stronie ulicy, przed niewielką hurtownią papierniczą. Jakiś nieokrzesany prąd powietrzny wypchnął mnie z samochodu, poddałem się jego sile i prędkości - chcę mieć ten stres za sobą, zostawić go w tyle i cieszyć się tym, co po nim nastąpi. Jeśli coś nastąpi.
Przed kościołem dostrzegłem postawnego faceta w garniturze, znad niego unosił się papierosowy dym, gdy się odwrócił, już wiedziałem. Poczułem zapach Londynu.
-Ojciec - powiedziałem, będąc na tyle blisko, że mój głos nie potrzebował megafonu, by do niego dolecieć. - Dobrze cię widzieć. Mam takiego kaca, że zaraz rozsadzi mi czaszkę.
-Bo wieczór kawalerski urządza się na tydzień przed ślubem, żeby dać sobie czas na wytrzeźwienie. I żeby dać czas przyszłej małżonce na ewentualne wybaczenie jakiegoś większego dramatu ze striptizerką.
-Twoje mądre rady przydałyby mi się jakieś dwadzieścia godzin temu.
Biologiczny ojciec skrył potężną dłoń za skrzydłem marynarki i wyciągnął małą piersiówkę ze zdobionymi srebrem obrzeżami.
-Pij - polecił. - Tylko nie za dużo.
Napiłem się, czysta wykrzywiła mi wszystkie nerwy twarzy, oddałem mu butelkę ze zniesmaczoną miną.
-Obrzydliwe - stwierdziłem, jeszcze trzęsła mną gorycz.
-Ale działa. A przypominam, że organista nie zacznie grać ciszej marsza weselnego tylko dlatego, że tobie rozsadza ten tępy łeb. - Usiedliśmy na murku za boczną nawą katedry. Miętoliłem w palcach guzik marynarki i uderzałem butami o chodnik z nadzieją, że opuści mnie błoto, aż ojciec z głębokim westchnieniem przetrzepał moje włosy i pozbył się wszystkich gniazd. - Piękna ta twoja narzeczona. Naprawdę zjawiskowa kobieta. Długo ją znasz?
-Od niemal siedmiu lat. Poznałem ją, gdy miała zaledwie szesnaście lat.
-Szmat czasu - skomentował. - Ta mała, która nie puszcza jej nogi, to moja wnuczka?
Skinąłem głową.
-Nie widzę cię w roli ojca, chłopie. W roli męża zresztą też. Jesteś lekkoduchem. Z kwiatka na kwiatek, z kontynentu na kontynent. Jesteś pewien tego, co robisz?
-Jestem pewien tylko jednego: kocham ją jak stąd na księżyc i z powrotem.
-Za mocno - stwierdził ojciec. - Nie wyniknie z tego nic dobrego. Prawdę powiedziawszy do końca miałem nadzieję, że ty i Chanell... - Kącik jego ust wystrzelił w górę. - Zdawało mi się, że już na moim weselu coś między wami iskrzyło.
-Coś ty - zaprzeczyłem. - To znaczy, iskrzyć będzie zawsze. Ale jedna iskra ogniska nie zwiastuje. A poza tym Nell to całkiem inna sprawa. Świetny kumpel, i tyle. - Na jej wspomnienie coś się we mnie uspokoiło i już tak nie drżało. - Jeśli już o niej mowa, widziałeś ją gdzieś tutaj?
-Jest w środku - odparł i już absolutny spokój objął część mnie. - Z jakimś facetem - dodał i na powrót nic nie było dobrze.
-Jakim facetem? - spytałem nerwowo. Zazdrość była naturalnym wynikiem tylu miesięcy spędzonych razem.
-Brunet, krótko ścięty, sporo starszy od niej.
-Zayn - wymamrotałem pod nosem. Nie do wiary, ile osób kradło mój spokój. - Dzięki, ojciec - rzuciłem i poderwałem się z murka.
-Za co?
-Za ten mały plemniczek, którym obdarowałeś mnie całe lata świetlne temu. I w ogóle.
-Cała przyjemność po mojej stronie.
-Nie wątpię, że było ci przyjemnie - zakpiłem. - Z mojej mamy była niezła laska.
-Nadal jest.
-Nie moja grupa wiekowa, wybacz. A teraz lecę, ołtarz na mnie czeka.
Nim skryłem się za winklem katedry, doleciał do mnie zniekształcony wiatrem głos ojca:
-Zastanów się dobrze, co robisz, synu. Małżeństwo to więzienie, z którego nie zwolnią cię za dobre sprawowanie.
Ale być uwięzionym miłością wydaje się rzeczą piękną.
Kościół pękał w szwach, pękał w tych wiekowych murach nie do zdarcia. Gromki bas organów huczał w nawach bocznych, witraże stapiały się w jedność z kolorami damskich sukienek w każdej z miliona rozciągniętych ławek ustawionych i w sercu Chrystusowego domu, i pod sięgającymi słońca ścianami. Przeraził mnie ogrom przedsięwzięcia i jeszcze bardziej sam ogrom ewentualnego zawodu całej rzeszy wyznawców naszego związku. I poczułem się nieswojo - intruz na ślubie bez zaproszenia, choć w rzeczywistości to ja byłem przywódcą tej watahy. Wcale się tak nie czułem. W ogóle się nie czułem. Nijak. Ucieleśniona pustka zamknięta w garnitur, obwiązana obrożą krawata.
Ale nieco pełni zalało mnie, gdy dostrzegłem w ostatniej ławce w końcu kościelnej elewacji Nell. Ubrana była w białą rozkloszowaną sukienkę przed kolana, włosy otaczały jej małą twarz łagodnymi falami. Jej udo przykrywała duża męska dłoń i to był ten element, którego za wszelką cenę starałem się nie zauważać. Udawało się, dopóki ta perfidna łapa z gracją węża pustynnego nie wpełzła pod dziewczęcą falbankę sukienki. W KOŚCIELE. Bezwstydnik.
Podszedłem, wypiąłem się tyłkiem i wcisnąłem wór mięśni w szczelinę między Nell i Zaynem.
-Ty to masz tupet - rzuciłem półszeptem, okrzyki organów tłumiły moje rozgoryczenie, które napływało i napływało; prawdziwy emocjonalny przypływ. - Wpraszać się na mój ślub?
-Od zawsze czułem głębszą więź z Bogiem, sam rozumiesz - zakpił. - Poza tym to ona mnie wprosiła.
Gdy napomknął o Nell i naprawdę wypadało mi na nią zerknąć, rozbiegany całus urwał się z krótkiej smyczy i dźgnął Nell w skroń.
-Ślicznie wyglądasz - przyznałem mimochodem. - Jak aniołek.
-A ty jak ktoś, kto balował pół nocy. Jak bardzo się pomyliłam?
-Nie pomyliłaś - wyznałem. - I łóżko, na którym przespałem drugie pół nocy, nie należało do najwygodniejszych.
-Uduszę się śmiechem, jeśli powiesz, że poszedłeś na dziwki.
-Pójdę, kiedy stuknie mi pięćdziesiąta rocznica ślubu. - Spojrzała na mnie litościwie. - Wtedy pójdę, przysięgam.
-Wtedy nie będzie takich tabletek, które utrzymają twojego fiuta na sztywno.
Stara doba Nell i jej zaostrzony dowcip, który nie niknie za murami świątyni wyznawców o rzeszy nawet bardziej obszernej niż fani Gwiezdnych Wojen.
Ale wkrótce ta konwersacyjna sielanka dobiegła końca, katedra zadrżała Marszem Weselnym i to był ten moment, ta wiekopomna chwila, w której wszystkie dotychczasowe zasługi i osiągnięcia nakryła biała kartka i zaczynałem od zera. Cindy w śnieżnej bieli wyrosła przy ołtarzu. Nie widziałem jej dobrze z oddali całej długości kościoła, a mimo to oślepiło mnie jej piękno. Manewrując w okolicach bocznej nawy, ścinając zakręty wokół filarów i ławek, wkrótce pojawiłem się u jej boku. Wtedy niemal omdlenie pochłonęło mnie na widok jej absolutnie oszałamiającej urody, dziś podkreślonej tak, jak tylko w ten wyjątkowy dzień może zostać podkreślona. W salonie sukien ślubnych, gdy przymierzała tę jedyną i gdy ujrzałem ją w czystej bieli, nie było tego kołatania w sercu, jakie poczułem teraz. Obawiam się, że głównym składnikiem tych wstrząsów w piersi jest strach. Jak proporcja wody w kawie. Całej reszty było jak tłuszczu w odtłuszczonym mleku.
Stanęliśmy na przeciw siebie, zwróceni twarzami, ona błyszczała, a ja byłem stłumionym cieniem, który nie zasłużył nawet, by nieść za nią tren sukni. Patrzyłem w jej oczy i widziałem tyle swojej miłości. Tyle obezwładniającej miłości. Tyle wypowiedzianych słów dystansu i tyle niewypowiedzianych, które nadal gniotą mnie gdzieś głęboko w gardle. Nagle zdałem sobie sprawę ze swojego milczenia: mówiłem, jak bardzo kocham; mówiłem, jak bardzo pragnę; ale nigdy nie powiedziałem, że mnie też gryzie ból, że mnie też roztapiają czasem łzy, że mi też bywa źle. Milczeniem kupowałem jej szczęście. Na dłuższą metę, która koniec wieńczy przed ołtarzem, dostrzegłem w tym swój największy błąd.
Zatrzęsienie wspomnień zleciało mi niespodziewanie na głowę.
Ujrzałem ją po raz pierwszy i coś we mnie zatrzepotało. Ten motyl ze złamanym skrzydłem doznał wspaniałego ozdrowienia. Pokochałem kogoś innego, niż kocham teraz i nie wiem, czy dziś, gdybym miał kochać od nowa, pokochałbym tak samo - do bólu, do szaleństwa, do utraty zmysłów. I szczęścia. Jej uroda mnie ogłupia. Czasem czuję, że oczy mam większe niż serce i serce tym oczom wszystko wybacza. Że mogę kochać w świetle i hałasie. Albo w mroku i milczeniu. Ale harmider i zgaszone światła były wszystkim, czego się wyrzekałem.
Dlatego teraz, patrząc tak na nią zawzięcie, szukając czegoś, czego już dawno tam nie ma, widziałem miłość. I tylko miłość. Tej miłości było tak wiele, że bezpowrotnie wyparła szczęście, zepchnęła je ze stromego urwiska, a ono leciało i leciało, i leciało, i leciało, i leciało...
Pewnego wiosennego dnia wszedłem do mikroskopijnej kawiarni w Londynie, tej, w której swego czasu pracowała Cindy, w której jeszcze było odległe wspomnienie jej zapachu. Usiadłem przy bajkowym stoliku o wygiętych nogach w rogu pomieszczenia nie większego niż nasz salon. Zadarłem głowę, sam nie wiedziałem, po co wypatruję plam na ścianie. Ale wtedy ujrzałem małą tabliczkę zawieszoną na granicy bieli i czerwieni farby olejnej. Na kruchym drewnie wyryta była niedługa sentencja:
Życie każdego dnia daje ci 1440 cennych minut. Nie zmarnuj ich, bo niewykorzystane nie przechodzą na kolejny dzień.**
Nie wiem, dlaczego pomyślałem o tym akurat teraz, w dniu pozornego szczęścia. Ale wszystko wokół, co kiedykolwiek miało znaczenie, cała ta niematerialna energia, która spłynęła na mnie ze sklepienia katedry, to wszystko otworzyło mi oczy: zmarnowałem tyle cennych minut, które zostały przekazane mnie, mnie i nikomu innemu. I nikt mi ich nigdy nie zwróci. Jedyne co mogę zrobić, to chwytać wszystkie, okrągłe 1440, jutro, później następnego dnia, i następnego.
I już wiedziałem. I ona też wiedziała.
-Przepraszam - wyszeptałem. - Nie mogę.
A potem gnałem, przecinałem serce katedry pośród szeptów brzmiących wyraźnie, bo organista urwał Marsz. Wypadłem na dziedziniec kościelny oblany słońcem i czekałem z drżącymi dłońmi w kieszeniach, bo wiedziałem, że ona lada moment zjawi się tuż obok.
Nie kazała mi długo czekać. Tren jej białej sukni, którą trzymała kurczowo, albo która trzymała ją, ciągnął się po kostce brukowej, zgarniał cały piach. Zatrzymała się krok przede mną. W tej bieli niewiele brakowało jej do anioła. Pokochałem biel tak samo jak ją.
-Przepraszam - powtórzyłem. - Cindy, tak strasznie cię przepraszam.
Długo nic nie mówiła. Patrzyła, mrugnięcie było jej obce. W końcu dotknęła mojego policzka. Roztopiłem się pod ogniem jej dotyku.
-Nie przepraszaj - poprosiła łagodnie - bo poczuję się jeszcze gorzej.
Stała przede mną taka zgarbiona, sponiewierana moimi przeprosinami, zwykła dziewczyna w niezwykłym ciele; może ta sama dziewczyna, która wieki temu bezpowrotnie skradła mi serce. Poczułem się jak potępiony śmieć i dobrze było mi z metką tego wyrzutka. Jeśli bycie nędznym robalem jest mi pisane, zamierzam dążyć do szczęścia w tym robaczywym świecie.
-Nie dorosłem do roli męża, ojca. I nie chcę dorosnąć. Choć ostatnio wegetował w cieniu, wiem, że siedzi we mnie ten dzieciak, który obiecał sobie, że nigdy w stu procentach nie wdepnie w dorosły świat. Nie jestem na to gotowy. I nie będę, Cindy, przepraszam.
Przyłożyła palce do moich warg, które wciąż jeszcze czuły smak alkoholu. A teraz i jej ciepła. I miłości.
-Powiedziałam, nie przepraszaj - powtórzyła, a głos się jej łamał. - Nie powinnam była w ogóle godzić się na ten ślub. Od początku to wszystko skazane było na porażkę.
-Czyli mnie nie kochasz - dopowiedziałem cicho.
-To nie tak. - Uśmiechnęła się tak łagodnie, jak łagodny jest fiolet kwiatów. - Kocham cię. Oczywiście, że cię kocham. Nie wiesz nawet, jak bardzo. Ja po prostu - zająknęła się. - Po prostu ukradłam ci szczęście. Tak bardzo sama chciałam być szczęśliwa, że pożyczałam to szczęście od ciebie i pożyczałam, i w końcu nie zostało dla ciebie już nic. Od dawna widziałam, że się przy mnie męczysz, że to już nie to samo, a jednak... A jednak pozwoliłam ci tkwić w mojej sieci.
-Chciałem w niej tkwić. Na własne życzenie - przyznałem. - Ale teraz już nie chcę, Cindy. Nie umiem. Nie umiem dłużej oszukiwać samego siebie. - Cisnęły mi się na usta kolejne dowody przeprosin, ale w jej oczach widziałem kategoryczny sprzeciw. I łzy.
-Justin, ja też przepraszam. Za to jaka byłam i za to jaka nie byłam. Nie chciałam, żebyś się dla mnie zmieniał. Uwierz, nie chciałam. Ale nie powstrzymałam cię, kiedy sam zacząłeś być kimś innym. Kimś, kogo...
-Kogo pokochałabyś mocniej - dokończyłem; nasze myśli krążyły jeszcze na wzajemnej płaszczyźnie.
-Przez długi czas chciałam widzieć w tobie Jasona. A potem... Potem po prostu go zobaczyłam. Zobaczyłam właśnie wtedy, kiedy całym sercem pragnęłam zobaczyć Justina. Ciebie, skarbie, ciebie.
Spuściłem głowę. Przyszła pora na wylanie tych wszystkich niewypowiedzianych słów, bo jeśli nie ujdą ze mnie teraz, pociągnę je za sobą do grobu.
-Wiesz, dlaczego tak naprawdę wyjechałem ze Stanów do Londynu te siedem, prawie siedem lat temu? - Potrząsnęła głową. Nie wiedzieć kiedy, nasze dłonie splotły się nieopodal naszych bioder. - Chciałem cię odzyskać. Chciałem tego jak niczego innego na świecie. Byłaś i zawsze będziesz całym moim światem. - Otarłem z jej policzka łzę. - Ale wtedy pojawił się on. Teraz wiem, że moja nienawiść do Jasona była potęgowana miłością do ciebie. - Czułem, że niebawem i ze swojej twarzy będę musiał ścierać płacz. - Pamiętasz, jak kilka miesięcy temu powiedziałem, że choć nie wiem jak, złamałaś mi serce? - Zgodziła się bezsłownie. - Teraz już wiem. Wiem jak. Złamałaś mi serce, kiedy pokochałaś jego. Bo już wtedy nie miałem złudzeń, że zepchnął mnie z podium twojego życia. Jednego byłem i zawsze będę pewien: już nigdy nie pokochałabyś mnie tak jak jego. Przegrałem. Wyglądaliśmy do bólu identycznie. A z jego charakterem nie mogłem się mierzyć. I oboje doskonale o tym wiemy. - Nie zaprzeczyła i choć bolało, bardziej kaleczyłyby jej naciągane kłamstwa i sztuczny miód, którym chciałaby oblepić moje serce.
-Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś? - spytała, wyrzuty krążyły w jej głosie. - Dlaczego nie umiałeś ze mną szczerze rozmawiać?
-Zdawało mi się, że krzyczę. Wciąż krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. - Spuściłem głowę jeszcze niżej, jej oczy, pełne żalu i łez oczy, tak piekielnie bolały. - A poza tym ponad wszystko chciałem być kochany. Chciałem, żebyś mnie kochała. Nawet jeśli miałabyś kochać tego kogoś, kim się stałem. Tego kogoś, kto nie przypomina mnie już nawet w lustrze. Kogoś, kogo panicznie się boję.
-Zniszczyliśmy piękną historię, wiesz? - Pogładziła mnie po włosach. Robiłaby to dłużej i dłużej, a padłby na kolana i błagał, byśmy wrócili przed ołtarz. To tylko pokazało, jak długie i bezowocne poszukiwania mnie czekają, zanim powróci do mnie to, co utraciłem.
-Myślę, że jesteśmy po prostu dowodem na to, że nawet najbardziej upalny dzień kończy się czasem deszczem. I nawet najpiękniejszym historiom nie zawsze przydzielane są szczęśliwe zakończenia.
-A ja mimo wszystko sądzę, że nasze zakończenie nie jest nieszczęśliwe. Oboje ruszymy do przodu. Ty zyskasz szansę, by wyleczyć się z tej obsesyjnej miłości. Bo tak, to już jest obsesja. Chorobliwa obsesja. A ja przestanę oglądać się za siebie, przestanę spoglądać na ciebie zza jego zdjęć, przestanę żyć tym, czego już nie ma.
-Ja - głos mi zadrżał - ja po prostu wolę być szczęśliwy niż zakochany. A miłość i szczęście nie zawsze idą ze sobą w parze. W naszym przypadku nie poszły.
-I mam nadzieję, że będziesz. Tak szczęśliwy, jak ja chciałam być.
A potem dwa równoległe światy zderzyły się w naszym prawdziwie ostatnim pocałunku. I ogień, i woda, i powietrze, i każdy z żywiołów, który nie został jeszcze spisany, nie miał z nami szans. Trzymałem ją w ramionach, dłońmi ostatni raz poznawałem nagie plecy, choć w ciągu tylu lat nauczyłem się ich na pamięć. Pamiętałem każdy pieprzyk, każde bardziej wyraziste żebro, każdy kręg i każdy milimetrowy najeżony włosek, gdy całowałem ją z pasją. Teraz spijałem z niej wszystko to, czego słowa już nie pomieszczą, napawałem się słodyczą jej zapachu, pozwalałem, by jedwabiste włosy pieściły moje policzki i zastanawiałem się, jak coś tak potężnego jak miłość w ogóle mieści się w ustach.
A gdy pocałunek odfrunął z wiatrem, padliśmy sobie w ramiona. Ale tak naprawdę to ja padłem w ramiona jej, a jej barki i plecy, i kosmyki, w których się zanurzałem, mokre były od moich łez. Już się nie wstydziłem. To jedyny element dorosłości, który w sobie zachowam.
-Tak bardzo cię kocham - wyszeptałem. - Od zawsze. Na zawsze. Chcę, żebyś wiedziała, że moje serce całe jest twoje. Nie ważne, co się wydarzy. Nie ważne, jak pokieruje nami ten dziwny świat: jesteś miłością mojego życia, Cindy. Nie mam wątpliwości. Nigdy ich nie miałem. Tak samo jak nigdy nie przestanę cię kochać. Ja po prostu nie chcę już dłużej krwawić.
-A ja nie chcę cię dłużej ranić. Teraz dopiero widzę, że pomimo wszystkich krzywd, które mi wyrządziłeś, to ja tak naprawdę złamałam ciebie. Dasz radę się naprawić? - zaśmiała się przez gorzkie łzy, które ciężko spływały po jej dekolcie.
-Trochę gipsu, trochę czasu i nie ma takiego złamania, które opierałoby się dożywotnio. - Odwzajemniłem uśmiech. - Cindy, chcę, żebyś założyła rodzinę. Taką, jakiej ja nie byłem w stanie ci dać. Chcę, żebyś kogoś poznała, dla odmiany nieprzypominającego żadnego z Bieberów. Masz wokół siebie całe mnóstwo adoratorów, na których starałem się przymykać oko. A teraz chcę, żebyś ty tych oczu nie przymykała, żebyś się zakochała. Sam nie wierzę w to, co mówię - wymamrotałem z zażenowaniem. - Po prostu chcę, żebyś natychmiast, choćby dzisiaj, choćby zaraz, ruszyła naprzód.
-Bądź szczęśliwy, Justin - pożegnała mnie, przykładając ucałowane opuszki palców do moich warg. - Ty też znajdź sobie kogoś, kogo pokochasz, ale już nie do bólu. To nie jest tego warte.
-Nie rozumiesz - zaśmiałem się, ale łzy wciąż po mnie spływały. - Moje szczęście ma jedną zasadę: trzymać się z dala od serca i od wszystkiego, co z nim związane. Ja nie chcę nikogo prócz ciebie, Cindy. I wiem, naprawdę wiem, że wystarczy mi upajanie się tą miłością do ciebie na odległość.
-Po prostu bądź szczęśliwy.
-Będę, malutka.
-Już nie taka malutka - zachichotała w moją pierś, do której ją przyciągnąłem.
-Dla mnie - powiedziałem, całując ją we włosy - już zawsze pozostaniesz moją malutką.
Wiatr szalał między nami, ale było mi ciepło, ciepło jak jeszcze nigdy. Tym ostatnim uściskiem oddała mi całe szczęście, które gromadziła przez siedem długich lat.
-Justin, co mam powiedzieć Rosie? - spytała stłumionym głosem, gdy odsunęliśmy się od siebie i dzielił nas krok; krok niczym lata świetlne, których nie chcemy już przebyć.
Uśmiechnąłem się stonowaną barwą.
-Powiedz, że bardzo ją kocham. I dodaj, że nie umiem kłamać.
Odwróciłem się i zanim ruszyłem, dobiegł mnie stukot jej szpilek. Ruszyła przed siebie i miałem szczerą nadzieję, że nie odwróci się i nie spojrzy za siebie. A jednak po przejściu kilkunastu kroków sam ją do tego sprowokowałem, krzycząc:
-Cindy, wierzysz w przeznaczenie?
Ostatnie łzy błyszczały na jej oddalonych policzkach, gdy odrzekła:
-Wierzę.
-A wierzysz, że jesteśmy sobie przeznaczeni? - wołałem nadal.
Spuściła głowę, a gdy ją uniosła, widziałem w jej oczach wspomnienia sprzed wielu, wielu lat, które oboje pamiętamy jak zza mgły.
-Wierzę.
-W takim razie - uśmiechnąłem się szeroko i był to uśmiech człowieka wkraczającego w świat szczęścia - mogę jedynie powiedzieć: do zobaczenia wkrótce. Jeśli nie w tym życiu, to w następnym. Ale do zobaczenia. - Kochanie.
I wtedy, gdy odwróciłem się na dobre i gdy ona również się odwróciła, onieśmielająca wolność uderzyła we mnie z impetem tak wielkim, że niemal mnie przeciążył i nie wiedziałem, co zrobić z tym powiewem świeżości. Ruszyłem przed siebie z rozpostartymi ramionami, chwytałem to życie, to nowe życie, w które wstąpiłem, na pierś, uderzało we mnie i niejednokrotnie zachłysnąłem się ogromem możliwości, które mnie czekają. Być może cała horda mojej rodziny wychynęła przed katedrę, być może oni wszyscy widzieli moje łzy, być może chodnik w miejscach ich upadku spłonął. Ale to wszystko nie miało już znaczenia. Znów nadeszły czasy, w których nie ma takiej siły, by poruszyła mnie całego. Szedłem tak przed siebie i szedłem, może zdarzało mi się podskoczyć, może razem ze mną skakały również skrzydła rozpiętej marynarki. Przysiągłem sobie, że nie odwrócę się, że nie spojrzę za plecy, dopóki katedra nie zostanie hen daleko, w tamtym życiu i tamtym świecie. A kiedy nici, które łączyły mnie z przeszłością, zostały zerwane, odwróciłem się, bo wiedziałem, że ona tam będzie.
I była. Z tym samym uśmiechem, z którym rok, dokładnie rok temu wychynęła spod mojej kołdry w Londynie.
-Jednak to zrobiłeś - powiedziała, podchodząc powoli. Trampki były jej nieodłącznym kompanem. - Straciłam przez ciebie pięć dolarów. Pięć!
-Pięć? - spytałem ze śmiechem.
-Założyliśmy się z Zaynem. Ja obstawiałam, że się ożenisz, a po paru miesiącach rozwiedziesz. On z kolei stwierdził, że uciekniesz sprzed ołtarza. I wygrał. Chyba żadna babka nie zrozumie faceta tak, jak drugi facet.
-A więc moje życie jest jednym wielkim zakładem - zironizowałem. - Powiedz mi, czy ty i Zayn...
-Pogodziliśmy się - odrzekła łagodnie.
-Jesteście razem? - Słowa bez gracji wybiegały mi z gardła.
-Tak - uśmiechnęła się. - Tak sądzę.
-Odpowiedz mi szczerze: jesteś z nim szczęśliwa, nie robi ci krzywdy, nie zapomina o gumkach?
-Jestem szczęśliwa, nie krzywdzi mnie, biorę tabletki.
-Cwana z ciebie bestia.
-Nie wyrobilibyśmy na gumkach - parsknęła, a potem przykryłem jej usta dłonią, bo szczegóły jej życia intymnego wpędzały mnie w głębokie zmieszanie. - Sam lepiej powiedz, ulżyło ci?
-Nie wiesz nawet, jak bardzo. Postanowiłem: chcę być szczęśliwy. Chcę być ponad to wszystko. Chcę być tym facetem, którym byłem kiedyś. Jego lubiłem, teraz nie pałam do siebie sympatią.
-Wiesz, że czeka cię dość długa droga? - Skinąłem głową. - Musisz sam uporządkować wszystkie swoje sprawy. A jest ich całkiem sporo.
-Wiem - przyznałem. - Ale zdaje mi się, że jestem coraz silniejszy
-Kochasz ją? - spytała spokojnie, stała krok przede mną, widziałem łagodną szczerość wyrazu jej twarzy.
-Kocham ją tak bardzo, że nie ma takich słów, które by to opisały. Właśnie dlatego odchodzę.
-Uciekasz - poprawiła mnie.
-Uciekam - przyznałem. - Wiesz, co jest w tym wszystkim paradoksalnie najśmieszniejsze? - Dałem sobie moment na oddech. - Po rozmowie, którą przed chwilą z nią odbyłem, kiedy powiedzieliśmy to wszystko, co powinniśmy byli powiedzieć już lata temu... Pierwszy raz poczułem, że jesteśmy tak blisko.
Pogładziła mnie po ramieniu, emanowaliśmy wzajemnym szczęściem.
-Wygląda na to, że wszystko zaczyna się układać - powiedziała to, co nam obojgu krążyło po głowie. - Co teraz zamierzasz?
-Nie wiem - wyznałem. - Naprawdę nie wiem. A ty?
-Wracamy z Zaynem do łóżka. - Potarła dłonie i zagrzmiała głośnym śmiechem.
-Nienawidzę cię. - Z rozbawieniem uderzyłem ją pięścią w ramię. - Naprawdę cię nienawidzę.
Potem nadeszła chwila ciszy, moment osobistych refleksji, czas zgromadzenia wszystkich myśli do naszego wspólnego worka. Patrzyliśmy sobie w oczy i nie mogłem uwierzyć, że to małe chuchro wniosło tyle zmian do mojego zamkniętego dotąd życia. Jeśli miałbym być komuś wdzięczny, byłbym właśnie jej. I ona o tym wiedziała. Dlatego wszystkie słowa były zbędne.
-Spotkamy się jeszcze kiedyś? - spytała cicho, gdy zamknąłem ją w objęciach.
-Co to w ogóle za pytanie? Oczywiście, że się spotkamy, siostrzyczko. Mam już nawet pomysł na nowy wysokodochodowy biznes.
-Ale już bez tych wszystkich dziwnych uczuć, wyleczeni.
-Wyleczeni - przytaknąłem z entuzjazmem. Przytuliłem ją do piersi, ale całkiem inaczej niż Cindy. - Trzymaj się, mała.
-Ty też się nie puszczaj, duży.
-Z tym będzie problem. Dopiero teraz zamierzam żyć pełnią życia.
-I mieć dziecko na każdym kontynencie?
-W każdym kraju - poprawiłem. - A teraz na poważnie, poznanie ciebie było prawdziwym zaszczytem. I dla jasności, to nie jest pożegnanie. Chcę po prostu postawić wszystkie sprawy jasno.
-Bądź sobą, Justin - powiedziała na odchodne, jej dłoń już spłynęła z mojego ramienia, oddalała się. - I nie daj sobie wmówić, że jesteś złym człowiekiem.
Zostałem sam ze sobą, było więc tak, jak od dawna chciałem, by było. Przytłoczyło mnie bliskie sąsiedztwo ludzi, którzy machali moimi rękoma, którzy stawiali za mnie kroki, którzy mówili mi, kiedy mam się uśmiechać, a kiedy przestać udawać.
Dostałem skrzydeł, gdy w podskokach wracałem do samochodu, niezauważony. Na tylnych siedzeniach przebrałem garnitur na dresy i biały T-shirt umorusany smarem. Włożyłem do kieszeni portfel i dokumenty, a za gumkę w bokserkach wetknąłem długopis i wiekowy notes z pożółkłymi kartkami, których nie naznaczyło jeszcze ani słowo. Całą resztę zostawiłem wraz z kawałkiem tego mnie, którego nie chciałem ciągnąć za sobą na smyczy. Pocałowałem maskę samochodu, pożegnałem się z nim czule i wtedy byłem już całkiem, ale to całkiem wolny. Tylko ja, moje wspomnienia, o których nie chcę zapomnieć, bo unoszą mnie w górę, i 1440 cennych minut do wykorzystania każdego kolejnego dnia.
Wybiegłem w miasto, lekki jak jeszcze nigdy. Zbiegłem na najbliższy dworzec metra, wszyscy ludzie jakby schodzili mi z drogi. Błoga spontaniczność każdego ruchu trzepotała moim sercem. Byłem prawdziwie rozradowany, że wsiadając w podziemny pociąg, wsiadam bez celu, bez wiedzy, dokąd mnie zabierze. W końcu było tak, jak lata temu. Uśmiech nie schodził mi z ust, nie mogłem go zmazać, nawet wstrętna woń potu przechadzająca się między ludźmi ściśniętymi w metrze niknęła pomiędzy tą obezwładniającą mnie radością. A to dopiero jej początek. Start startu. Pierwszy krok maratonu.
Może nie było widoków do podziwiania, bo za oknami ciągnęły się wilgotne mury podziemia. A mimo to wypatrywałem za szybami tego wszystkiego, czego nie dostrzegali inni. Ileż kolorów umykało mi do tej pory. Ileż kształtów, plam które wcześniej zlewały się w jedność. A gdy pociąg dotarł do ostatniej stacji i wszyscy ci, którzy jeszcze nie wysiedli, poupychani na wąskich fotelach, opuścili metro, opuściłem wraz z nimi. Wspinałem się po kamiennych schodach, słońce wpierw zaatakowało moją głowę, czarną jak smoła, choć znów chciałem, by była brązowa, potem oświetliło moją twarz, białą materiałem pierś i w końcu cały byłem w dziennym świetle. A przede mną rozciągał się ogromny port i zapach oceanu pieścił mnie od środka. Bezmiar wody - to była dopiero wolność.
Przeciąłem wszerz ulicę portową, wymijałem slalomem ogromne kontenery czekające na swoją kolej na pokładzie. Zatrzymałem się na skraju nabrzeża, pode mną fale łagodnie uderzały o beton, bawiły się w berka z wodorostami odrywającymi się od omszałych prętów podtrzymujących solidną konstrukcję, z której było mi dane podziwiać bezmiar oceanu przede mną, w którym nie odbija się to, co za mną.
Wtem wariacki pomysł wpadł mi do głowy i nim zdążyłem go przegonić, rozwiać, dać do zrozumienia, że wolność nie równa się szaleństwu, gnałem już przed siebie do najbliższego kontenerowca zacumowanego przy nabrzeżu. Z lądu nie widziałem jego końca, tak daleko rozciągał się w ocean. Niemal za sam horyzont. Masywne drewniane dykty łączyły go ze stałym lądem. Szykował się do wyprawy, więc przyspieszyłem. Postawiłem stopę na płachcie drewna i krzyknąłem do strapionego czasem i słońcem mężczyzny na pokładzie:
-Dokąd płyniecie?
A on odkrzyknął, przekładając dymiącą fajkę z ust między palce:
-Sydney, drogi panie, Sydney.
-Mogę się z wami zabrać? - ciągnąłem z nadzieją. - Szybko się uczę.
-Wchodź pan. - Machnął na mnie ręką. - Bylebyś pan nie przeszkadzał.
Wbiegłem po stromo wspartej dykcie i zostawiłem za sobą stały ląd. A kiedy cumy padły w wodę i równy szum silników wmieszał się w ryk spokojnego jeszcze oceanu, zostawiłem za sobą również Amerykę i wszystko to, czego się w niej nauczyłem. To jednak prawda, że ból jest najlepszym nauczycielem i choć surowym, dziś jestem mu wdzięczny.
Płynęliśmy i płynęliśmy, a słońce zaczęło zachodzić, horyzont połykał je po kawałku. Idąc wolnym krokiem po pokładzie, dotarłem na sam dziób, tam rozejrzałem się wkoło i gdy oceaniczny spokój zamknął mnie w swej aurze, przelazłem przez zabezpieczające barierki na wystający element pokładu na samym przodzie i tam spocząłem z kolanami podciągniętymi do brody, dziesiątki metrów ponad taflą wody i groźnym warkotem fal. Patrzyłem przed siebie na pomarańczowe słońce, które zabierał ocean, na niebo oddające się wpływom coraz ciemniejszego błękitu. Patrzyłem na wszystko to, co nieznane, czyhające za wielką wodą, czekające na mnie. I ja też czekałem, by zostać pochłoniętym przez szczęście, które w końcu mi się należy.
Wtedy długopis wetknięty za bokserki dał o sobie znać. Wyjąłem go wraz z notesem i postanowiłem spisać każde wspomnienie, spisać wszystko, co nie chcę, aby odeszło, wszystko to, z czego ulotnością nie umiem się pogodzić. Oparłem plecy o pręty, otworzyłem na pierwszej stronie, wetknąłem długopis w kratkę u zwieńczenia górnego rogu i rozpocząłem.
Do trzech razy sztuka
Rozdział pierwszy
Pewnego razu żył człowiek, który postanowił być szczęśliwy.
*Piosenka Goo Goo Dolls - Here is gone, pomijając to, że jest jedną z moich ulubionych piosenek, niemal co do słowa opisuje historię Justina i Cindy, naprawdę.
**Taka sentencja rzeczywiście wisi w małym barze w Świebodzinie.
~*~
2,5 roku - tyle spędziłam z Justinem i Cindy i niektórzy z Was również tyle im poświęcili. Dziś kończymy tę historię. Jestem święcie przekonana, że większość z Was zawiodło zakończenie, ale mnie ono satysfakcjonuje, a jednak to jest najważniejsze - żebym była względnie zadowolona z tego, co napisałam i jak to skończyłam. Będzie mi ich brakować. Bardzo. BARDZO. To była moja absolutnie ulubiona historia. Dziękuję bardzo tym, którzy dotrwali do końca oraz tym, którzy niestety zrezygnowali parę rozdziałów przed końcem. Dziękuję :)
Drugie opowiadanie Rush hour zmieniło już adres bloga. Teraz znajdziecie je pod http://made-in-heaven-jbff.blogspot.com/, wkrótce pojawi się nowy zmieniony rozdział :)
Gdybyście mieli jakieś pytania odnośnie zzakończenia, niejasności, nieścisłości, zapraszam:
Wspólnie dobiliśmy do końca kolejnej historii :)