piątek, 27 maja 2016

Rozdział 36 - White squall


I tak świat płonął jeszcze długie godziny. A gdy spłonęły i zgliszcza, zostaliśmy tylko my.
Cindy opowiedziała mi wers po wersie, jak spotkała ojca całkiem przypadkiem po latach błogiej rozłąki, jak szantażował ją i jak łowił wędką o złotym haczyku każde bolesne wspomnienie. Oczywiście po pierwszej racie pojawiło się żądanie drugiej. Przy trzeciej odmówiła, wtedy, w hotelu, gdy strumienie wody zmyły z niej strach, a czysta pewność siebie kazała jej ulokować pieniądze głęboko w kieszeni i napluć mu w twarz - napluła. Wtedy z kolei woda zmyła wszystko z niego. Tylko mnie chłód wody sparzył, a miotając się bezwiednie w ukropie pary, malowałem fioletem po twarzy Cindy jak po płótnie.
Tego dnia, gdy leżała z głową na moich kolanach w sypialni, gdy odgrodziliśmy się od całego świata, bo to on działał na nas destrukcyjnie, gdy zgrzyt wiekowej lampy był jedyną muzyką, złożyłem miliony krótkich pocałunków na jej powiece i na obszarze, jaki zalał siniak. Podobno było jej lepiej i podobno mniej bolało, mimo że mój zarost kłuł ją w policzki. Nie wierzyłem w zbawienną moc swoich pocałunków i ona też w nią nie wierzyła.
-Przepraszam - szepnąłem, poszukując drogi powrotnej w górę po jej ramionach, na szlaku prowadzącym do obojczyków.
-Już przepraszałeś - westchnęła.
-Nie powinnaś mi wybaczać.
-Potrzebuję cię - powiedziała, patrząc mi głęboko w oczy; tak głęboko, że widziała po drugiej stronie Australię i całą rafę koralową.
-Ja ciebie też - odrzekłem. - I to nas gubi.
-Może czas się wreszcie odnaleźć?
-Żyjemy w nieskończonym labiryncie, Cindy. Jesteśmy żywopłotem, który wciąż rośnie.
Łóżko jęknęło, gdy uwolniłem zewnętrzną połowę i jęknęło jeszcze głośniej, gdy na wewnętrzną napierały dwa ciała. Pocałowałem Cindy długo i namiętnie, ale tempo pocałunku było jak żółwi maraton w prażącym słońcu pustyni. Rozpiąłem jej koszulę, wstrzymała oddech, wystraszyła się. 
-Chcę się z tobą kochać - szepnąłem w jej wargi, po dolnej przemierzałem językiem i koiłem rozcięcie.
-Ja też tego chcę, Justin. Potrzebuję cię również w tym znaczeniu.
Przyjęła mnie między swoje nogi, gdy klęczałem, ostrożnie wsparty na jednym ramieniu. Bajka i wiosna zakwitły wkoło nas i nagle zerwała się burza, i nagle nadszedł sztorm, bo równie nagle zobaczyłem siniaki na plecach Cindy. Namalował je upadek, a sprawcą upadku nie były bynajmniej dwie koślawe nogi.
-Ja? - spytałem przez zaciśnięte zęby.
-To nie ma teraz znaczenia - odpowiedziała. Byłem ciekaw, czy nie pokładała wiary we własne słowa, czy tak ją zniszczyłem.
-Ma. Ma ogromne znaczenie.
Nagle i na seks straciłem ochotę. Usiadłem na skraju łóżka, rękoma złapałem w garści włosy i pochyliłem się, jakby było mi słabo i jakbym czekał, aż krew napłynie mi z powrotem do mózgu, aż wróci z wycieczki do krocza.
Poczułem nieduży ciężar Cindy na plecach, gdy uklęknęła za mną na łóżku i ucałowała moje spięte barki, a każdemu z osobna oddała tyle czułości, ile otrzymywałem od niej ja. 
-Skarbie, co się dzieje?
Zamknąłem oczy i pozwoliłem, by otuliła mnie lawenda.
-Nie mogę - wyznałem. 
-Twój kolega ma dziś problem z dyscypliną?
Zaśmiałem się cicho.
-On czuje się świetnie. Ale ja nie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak łatwo mi wybaczasz.
Cindy usiadła po turecku na łóżku, włosy związały jej twarz i niewiele widziałem.
-Nie umiem być sama. Nie ma przy mnie nikogo przez chwilę, a zaczynam wariować.
Zrozumiałem to tak, że z dwojga złego woli być ze mną, niż trzymać mnie na dystans. Nie poczułem się pocieszony. Cindy dobiła leżącego. Albo zaprosiła topielca do kąpieli.
-Mogę coś zrobić, żebyś poczuł się lepiej? 
-Tak - odrzekłem. - Pozwól mi porządnie wpierdolić twojemu ojcu. Gwarantuję, poczuję się o niebo lepiej.
-Nie chcę do tego wracać - szepnęła. - To zamknięty rozdział.
-Dla mnie dopiero co otwarty.
-Uszanuj to, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
-I nie będziesz miała, przysięgam. Chcę mu tylko dosadnie przekazać, co sądzę o wykorzystywaniu dzieci. Nie jestem aniołem i nigdy nie będę, ale każdemu zasranemu gwałcicielowi, który zabawia się dziećmi, poucinałbym jaja. Dobrze wiesz, że to nie tylko puste słowa. Mówię w oparciu o własne doświadczenia. Ja też wiem, co znaczy trafić na pieprzonego pedofila.
-Wiem - przytuliła mnie czule do piersi. Wpierw napoiłem się biustem, a dopiero potem samą ideą uścisku. - Po prostu nie chcę, żebyś miał przez niego problemy.
-Winowajcą wszystkich moich problemów jestem tylko i wyłącznie ja sam, kotuś.
Co prawda w ostateczności nie doszliśmy do porozumienia, ale coś musiało zostać ustalone nawet poza nami, bo dziesięć minut później, po bojowej eskapadzie moich pocałunków do jej warg i jej pocałunków do moich warg, wsiadaliśmy do samochodu, po którym ślizgały się ostatnie promienie słońca, a cały kokpit stał w cieniu. Operowałem dźwignią zmiany biegów tylko przy wycofywaniu z podjazdu i zmiany biegów ze wstecznego na jedynkę, później analogicznie na dwójkę, gdy prędkościomierz rozgrzał się w akompaniamencie obrotów silnika. Po tym moja ręka utraciła całe skupienie i przez resztę drogi, z drobnymi przerwami na skrzyżowaniach, pieściłem jej kolano, udo i wnętrze uda, na pograniczu ze źródełkiem rozkoszy.
-Jeszcze nigdy nie zrobiłeś mi palcówki, prowadząc - zadrżała w śmiechu.
-To zachęta?
-Raczej przestroga. Patrz na drogę, bo wylądujemy w rowie i tak się skończą nasze samochodowe gry erotyczne.
Ale jednak gdy zabierałem rękę, ona przytrzymała ją w swojej, tam, na dole. Zaśmiałem się pod nosem. Zgromiła mnie ostrym jak brzytwa spojrzeniem. Od tej pory na każdej przecznicy, gdzie korek nakazywał mi przydusić hamulec, przyciskałem opuszki dwóch palców do bielizny Cindy, a ta podrygiwała i wyginała się na fotelu, zaciskając uda mocniej i mocniej, aż nie mogłem jej dłużej pieścić. Ale i nie musiałem. Zaliczyła efektowny orgazm w czerwonym świetle sygnalizacji, a jej piskliwy jęk uciekający przez uchylone okno obruszył sąsiedniego kierowcę.
-Wariat z ciebie - skomentowała na fali głośnego wydechu.
-A z ciebie wariatka. Nie powstrzymałaś mnie.
-Nie miałam jak.
Błysnąłem przed nią w uśmiechu.
-Wystarczyło poprosić. Nic skomplikowanego. Oczywiście dla kogoś, kto za żadne skarby nie chciałby dojść na fotelu pasażera. Ty nie zaliczasz się do tego grona, mam rację?
Mój cięty dowcip został unicestwiony prawym sierpowym w ramię, a że jej pięści kościste były, jakby ktoś wymieszał w worku zbiór kości mniejszych i większych i zamierzył się nim na mój bark, poczułem i wyraziłem niezadowolenie poprzez węży syk.
-A to za co?
-Za bycie kretynem większym, niż figuruje w statystykach.
-Jestem po prostu ponadprzeciętny. To dar, z tym trzeba się urodzić.
-Uważaj, bo zostaniesz narcyzem.
-Już nim jestem. Ta cera, te mięśnie, te palce wyczyniające nadludzkie cuda.
Drugi prawy sierpowy nie był już zabawny. Teraz byliśmy posiniaczeni razem, a nasze zapisane karty znów stały się białe.
Zbliżałem się do domu ojca Cindy, do jej rodzinnego domu, który rodzinę ma tylko w nazwie, na węch. Czułem jego smród, smród zgniłego serca. Niestety ten sam smród coraz częściej czułem od siebie. Serce mi gniło, wiotczało, bo każdy rzadziej używany mięsień w końcu opada z sił. Cindy jeszcze kilkakrotnie prosiła, byśmy zawrócili, pojechali na zakupy, poszwendali się po plaży, albo pohuśtali się na huśtawkach łańcuchowych w parku. Byłem nieugięty. Tak nieugięty, że jeszcze na ostatniej prostej osiedlowej dobiłem do maksymalnego progu prędkości zapisanego w kodeksie ruchu drogowego.
Pięści paliły mi się do działania. Płonęły ekscytacją i pragnieniem otwartych ran na kostkach. Słońce opadało po niebie, jakby wciągano je na niewidocznej nici za horyzont. Promienie rwały się ku miastu, ale od milionów lat skazane były na niepowodzenie. Podziwiałem ich zapał. Od zarania dziejów bez efektów, a wciąż gnały naprzód. Tak jak cały ja chciałem gnać naprzód, wpierw za kierownicą, a gdy dobrnęliśmy do celu, już z dala od kierownicy, po ogołoconym chodniku, do solidnych drewnianych drzwi z mosiężną klamką i wizjerem o wielkości niemałego orzecha włoskiego. Róże zasadzone w wąskim rzędzie za płotem jeszcze nie kwitły, ale zieleń jaskrawa była jak księżyc w pełni z końcem lata.
-Nie idźmy tam - poprosiła błagalnie Cindy. Uwiesiła się na mojej dłoni i z zaparciem ciągnęła na powrót do samochodu.
-Kochanie, nie zmuszam cię. Jeśli chcesz, wróć do samochodu. Przyjdę za chwilę.
-Jasne - burknęła. - Cały we krwi.
-W jego krwi - poprawiłem. - Nie powiesz, że nie zasłużył.
-Moja metoda na rozwiązywanie problemów brzmi: trzymaj się od nich z daleka.
Zajrzałem jej w oczy i teraz to ja dostrzegłem drugą stronę świata, ale już nie Australię, a Londyn. Ugryzłem się w wargę, teraz ucieszony, że zabolało.
-Skoro twoim życiowym motto jest trzymanie się z dala od kłopotów, co robisz tak blisko mnie?
Chwyciła moje policzki tak gwałtownie, że aż zadrżały mi wszystkie włosy na głowie, a zarost najeżył się jak nigdy. Pocałowała mnie, a jej usta skradły wszystkie moje myśli.
-Kocham cię. Dlatego godzę się na życie z jednym wielkim problemem, jakim jesteś ty. I z setką małych problemów, które wokół siebie rozsiewasz. Dlatego teraz proszę cię, odpuść. Wróćmy do domu i kochajmy się do rana.
-Kusząca propozycja - westchnąłem. - Ale gdy trzeba obić komuś mordę i przypomnieć, że nie ma jaj po to, by machać nimi na prawo i lewo, nawet seks przegrywa.
Wygładziła moją koszulkę na spiętych ramionach.
-Nawet seks ze mną?
Zawarczałem jak agresywny dziewiętnastowieczny parowóz przewożący frustrację seksualną w zmaterializowanej postaci.
-Wieczorem, maleńka. Wieczorem. - Wydęła wargi, rozczarowanie szalało w niej jak tornado. - Wieczorem będę twoim księciem z bajki.
-Będziesz moją dziwką - zarządziła. 
-Mogę być i dziwką. W końcu mam w tym wprawę.
Dotarliśmy pod drzwi, trzymając się za ręce. Cindy miała uścisk prasy hydraulicznej i już na starcie zostałem osłabiony, gdy połamała mi wszystkie palce. Przed progiem schowałem ją nieco za sobą, a sam, dudniąc pięścią w dyktę, przybrałem pozycję lwicy gotowej do ataku na jeszcze hasającą, przyszłą padlinę. Miałem wrażenie, że pod naporem moich uderzeń i kroków za bramą piekła ziemia zadrżała, potem regularnie podskakiwała, a my, wszyscy pospolici ludzie, zamieszkaliśmy na trampolinie.
Drzwi otworzył ojciec Cindy. Kubek parującej kawy opierał się spokojnie w jego dłoni, przyglądając się mi i przyglądając się przyczajonej za plecami Cindy. Ten kubek wykazywał większe zainteresowanie niż sam właściciel kubka.
-Pamiętasz mnie? - wściekły rozpocząłem rozmowę.
-A powinienem? 
-Powinieneś - warknąłem, a potem wpadliśmy do mieszkania jak tocząca się  kula śnieżna, on na plecy, ja na niego. Kawa, już bez kubka, wykonała trzy powietrzne piruety i poparzyła mi ramię. Ukrop przegrał z sentymentem. Siedząc na nim okrakiem, spytałem: - A ją pamiętasz? Pamiętasz, co jej robiłeś, gdy miała czternaście lat? Pamiętasz, jak przychodziłeś do niej nocami? 
Nie wymierzyłem mu jeszcze pierwszego uderzenia, a Cindy już odciągała mnie za ramię, z marnym skutkiem. Zacząłem wątpić w słuszność swoich przekonań - lepiej dla świata byłoby, gdyby została w domu. 
-Puść mnie, zasłużył.
-Nie wiem, o czym mówisz - wycharczał nieco szpakowaty szatyn. Na leżąco polowanie na oddech nie było taką prostą sprawą. Plątał się we własnych wdechach, a wydechami oplatał mnie.
-Nie wiesz? - parsknąłem. - Więc na nagraniu, które mi podrzuciłeś, jest z pewnością twój brat bliźniak, co?
Paradoksalnie tak właśnie mogło być i byłem jednym z najbardziej doświadczonych w tej kwestii ludzi na kuli ziemskiej.
Łatwo było mu prężyć muskuły przed czternastolatką. Przede mną już trudniej, zwłaszcza że ich przeważająca większość zwiotczała i tkanka tłuszczowa opinała mankiety koszuli. Jakiś element układanki strachu mienił się w jego oczach, tak podobnych do oczu Cindy i tak podobnych do oczu Austina. Wciąż siedziałem na nim okrakiem, z racji najwygodniejszej pozycji do wybicia zębów, jednocześnie bez własnych strat. Ale odrzucała mnie myśl, że praktycznie siedzę mu na jajach i że dotąd to one walczą w tym pojedynku. Szybko się zreflektowałem i przyłożyłem mu w zęby. Zabrałem pięść, nim ugryzłby mnie i zostałbym zarażony jego jadem o właściwościach radiologicznych, może nawet nuklearnych.
-Jakie to uczucie, gwałcić własną córkę, co?
-Spróbuj sam, a się przekonasz - wychrypiał.
Wtedy wsiąkły we mnie wszelkie hamulce i jak sięgam pamięcią dekadę wstecz, nigdy nie czułem się tak rozgoryczony. Krew lała się po posadzce, komponowała się w smugi na łączeniach paneli, a ja łamałem mu nos chyba trzeci raz z rzędu, za każdym razem wykrzywiając go w przeciwną stronę - na Chiny i na Londyn. Opuchnięte oczy miał tak wąskie, że jakby się uprzeć, widział zaciemniony tunel, a na jego końcu smugę światła. Chciałbym, aby i to światło zgasło, by zalała go czerń i by życie oddał Cindy, bo tak wiele jej go zabrał.
Naraz głośny tupot stóp spłynął ze schodów. W progu salonu pojawiła się młoda dziewczyna, może jeszcze dziewczynka, pomiędzy czternastą a piętnastą wiosną życia. Gruby brązowy warkocz opadał na jej prawe ramię, a słońce, które powinno nad nią świecić, powoli gasło. Była jak ostatnie promienie, które siłą wszczepiały się w chmurę, byleby tylko za nią nie zajść. Blada na twarzy, jej wielkie oczy zdawały się być zawieszone w czasoprzestrzeni całkiem poza kontrolą reszty ciała.
Cindy natychmiast znalazła się u jej boku, a gdy zaprowadziła ją przed dom, by zapach krwi rozprowadzany jak woń ciętych róż nie odebrała jej zmysłów  i równowagi, stwierdziłem, że na dobrą sprawę doczekałem się otwartych ran na kostkach, a mojej ofierze już dawno zamknęły się oczy, więc również wyszedłem, przesuwając go jeszcze stopą pod ścianę, by bezwładne zwłoki nie zajmowały połowy salonu.
-Kim wy jesteście? - spytała przerażona nastolatka, drżąc pod dłońmi Cindy.
-On jest twoim ojcem? - Cindy zerknęła przez szparę w drzwiach, a podeszwa buta mężczyzny uśmiechnęła się do niej zbyt przyjaźnie. - Mała, skup się. To twój ojciec?
-Tak - zająknęła się.
Cindy spojrzała na mnie z napięciem, z którego powoli schodziło powietrze. Rozumiałem tłumioną radość jej uśmiechu.
-W takim razie - odetchnęła głęboko, tak głęboko, że zdmuchnęła cały ocean i zalała Azję - jestem twoją siostrą. - Podała jej dłoń. - Cindy.
-Amy - odpowiedziała skonsternowana. - Ale jak to możliwe, że jesteś moją siostrą i nigdy o tobie nie słyszałam?
-Najwyraźniej mój ojciec chciał odciąć się od przeszłości równie mocno co ja - szepnęła pod nosem. - Też ci to robi? - spytała bez miękkiej łagodności, aż zdecydowałem się ugasić ją dłonią na ramieniu.
-Nie wiem, o czym mówisz - odrzekła, naciągając rękawy bluzy na posiniaczone nadgarstki. Może przeszedł na wyższy poziom i związuje je sznurem. Albo pomimo upadku masy mięśniowej, wyostrzył mu się uścisk.
Spojrzeliśmy po sobie z Cindy i oboje wiedzieliśmy. Jakby na moment słońce wychyliło się zza horyzontu, by nas oświecić, a potem wróciliśmy do rodzinnej ciemni.
-Powiedziałaś o tym komuś? - zaatakowałem pytaniem. Głos miałem chyba zbyt szorstki, bo nie wiedzieć kiedy, Amy wylądowała w uścisku Cindy. Wtedy przyjrzałem się małolacie nieco bardziej wnikliwie i poraziło mnie podobieństwo: gdybym zaczekał dwa lata, znów dostrzegłbym Cindy w pierwszym dniu naszych splecionych dróg. Gdyby sytuacja nie wymagała powagi, zażartowałbym, że gdy Cindy dobije do trzydziestki, wymienię ją na młodszą podobiznę. - Przepraszam.
Ale nie tylko w kolorze włosów Amy odbijała się Cindy. W jej łzach, których nadciągnęła ulewa, błyszczało jej odbicie. Uznałem, że odpowiedzi na podobne pytania byłyby tak oczywiste, że aż grzechem jest je zadawać. Milczałem więc, gdy siostrzana potęga rosła w siłę. A kiedy dotarła na szczyt Mount Everestu, podjazd podwoił liczbę samochodów i kobieta w średnim wieku przerwała swoją więź z kierownicą. Ubrana była w czarną sukienkę za kolana z dekoltem pod samą szyję. Nie wiedziała, na czym wpierw zawiesić wzrok - na córce w objęciach obcej dziewczyny, czy na krwi opływającej moje dłonie.
-To moja mama - wyszeptała półgłosem Amy, otarła rękawem nos. Dziś Cindy była jej przeciwległym biegunem magnesu, nie lgnęła do matki.
Cindy pogładziła szatynkę po łopatkach, później pocałowała ją w czoło i przeszła na stronę wroga. Poprosiła matkę Amy o rozmowę w ustronnym miejsce, ta osłupiała przytaknęła bez drżenia głosu. Skryły się za kantem domu, a wiatr znad oceanu przywiał niezręczność wraz z pierwszymi wiosennymi liśćmi.
Amy stała na krawężniku, obejmowała się ramionami, jakby sama siebie próbowała przytulić, albo jakby czekała, aż czyjeś ramiona zastąpią jej. Ale, na Boga, chyba nie oczekiwała, że to ja będę tulić ją do piersi i że to moja koszulka połknie wszystkie jej łzy? Założyłem płaszcz przeciwdeszczowy - wszystko po mnie spływa.
Oczywiście współczułem jej na swój własny sposób. Małe to, chude to i ostatnią rzeczą, jaką mogłaby się trudzić, był seks. I nagle olśniło mnie, błyskawica urwała się z nieba i nieposłusznie spadła mi na głowę - Nell była w wieku Amy, gdy zabawiałem się z nią w najlepsze. Dopadło mnie nagłe poczucie niesprawiedliwości świata, a wszystkie nastolatki przemieniłem w złote kłódki, do których klucze połknąłem głębokim haustem.
-Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - wypaliłem. - W końcu poznałaś siostrę.
-Jesteś chłopakiem Cindy? - Przytaknąłem. - Od ilu?
-Od sześciu lat. Z drobnymi przerwami. - Te przerwy to pobyt w więzieniu i moment, w którym zrzekłem się praw do Cindy na korzyść Jasona.
-Ślub, dzieci?
-Dziecko, jedno.
-Czy ojciec - zająknęła się. - Czy ojciec to samo robił Cindy?
Przysiadłem na krawężniku, ona tuż obok. Nawet i ta bliskość wydała mi się nieodpowiednia. Aktywowałem teorię o złotych nastoletnich kłódkach i wpadłem w głęboki stan moralnej hibernacji.
-Tak - odrzekłem, nim umknęła mi treść pytania. - Tak, był tym samym gnojem, tylko mniej szpakowatym.
-Powiedziała komuś?
-Dowiedziałem się wczoraj. I teraz, razem z tobą i prawdopodobnie twoją matką, jesteśmy jedynymi osobami, które wiedzą. - Siedziała skonsternowana jeszcze przez pięć ostrzejszych podmuchów wiatru. Trąciłem ją łokciem w żebra. - Uśmiechnij się, już po wszystkim.
Uśmiechnęła się, ale uśmiechem czarnym, kolczastym, z ust splątała ciernisty żywopłot.
-Tak myślisz?
-Porozmawiałem z nim dość stanowczo. Rozmowa na pięści to najlepsze rozwiązanie. A niekiedy i jedyne. Słownik bywa bardzo ograniczony.
-Dziękuję - powiedziała cicho; tak cicho, że mógłbym udać, że te słowa zawisły gdzieś między nami i nigdy do mnie nie dotarły. - Świadomie pomogłeś jej, nieświadomie mi.
-Drobiazg. - Wzruszyłem ramionami. - Lubię łamać skurwysynom nosy i ustawiać ich do pionu.
Szkoda, że nie trafiłem na agresora, który ustawiłby do pionu mnie, tak, jak ja wszystkich pragnę ustawiać.
-Jesteś w końcu moją, tak jakby, szwagierką, co?
Zgodziła się skinieniem. Doświadczyłem pewnej nieprawidłowości w postrzeganiu świata: patrząc na Amy miałem przed oczami dziewczynkę o bujnych kasztanowych włosach, których odcień zabierał mnie jedynie w podróż ku przeszłości. Patrząc na Nell, a były niemal rówieśniczkami, widziałem element dziecięcy, ale zmieszany ze sporą dawką erotyki. Tu pojawiało się pytanie: po której stronie leżał problem? Pytanie, na które nigdy nie odpowiem, bo i boję się odpowiedzi, i wcale jej nie poznałem.
Kobiecy szloch zapowiedział wyłonienie się matki Amy w eskorcie Cindy zza domu. Kobieta chwiała się na niewysokich obcasach, pędząc jak na złamanie karku poprzez uśpione niedawnym chłodem rabatki i plemiona chwastów, poprzez krawężniki i nierówną kostkę brukową, by paść córce w objęcia, choć to córka powinna paść w objęcia jej. Zaczął się proces wzajemnego pocieszania, a po wszystkim obie zorientują się, że dygoczą w tym samym miejscu, kiedy powinny jak cała artyleria wojskowa ruszyć z łomotem w gonitwę za sprawiedliwością.
-Chodźmy już - szepnęła Cindy stojąca nade mną. Tylko dotknęła moich włosów, a jakby bezboleśnie napięła dzięki nim sznurki uśpionej we mnie marionetki i uniosła mnie wprost do swoich ust, z których skradłem jej smutki. 
Na pożegnanie Cindy uścisnęła siostrę i wsunęła do kieszeni jej dresów numer telefonu. Ja oddaliłem się z pożegnalnym puszczonym oczkiem i wsiadłem za kierownicę. Wkrótce dołączyła do mnie Cindy i pozostawiliśmy z tyłu dom rodzinny opleciony w historię jak z psychologicznego horroru dla wytrwałych. Ja nie wytrwałem - krew krzepła mi na kostkach, a serce przypalano pogrzebaczem od frontu i na tyłach. I wkrótce całe było okopconym węglem użytecznym tylko pod kratami grilla.
-Mogę ci zadać pytanie? - zagaiłem na pierwszym postoju, godziny szczytu nie znały litości. 
-Naturalnie.
-Co byś zrobiła, gdybyś dowiedziała się, że spałem, na przykład, z piętnastolatką?
Pytanie zawiesiło się w przestrzeni między nami na ostatnim promieniu słońca i huśtało się jak wahadło zegara.
-Piętnaście lat to jeszcze dziecko. Byłbyś prawdziwym dupkiem, gdybyś zaciągnął do łóżka piętnastolatkę. - Po jej słowach cisza wdarła nam się do gardeł. - Chcesz mi coś powiedzieć?
-Nie, skądże - zaoponowałem.
-Spałeś z jakąś piętnastolatką?
Przełknąłem ślinę i nagle poczułem, jakbym zrobił coś złego, choć gdy rzeczywiście robiłem, to uczucie było mi obce.
-W żadnym razie - mruknąłem. - Zapytałem czysto... teoretycznie.
-To dobrze. - Cindy wprawiła w ruch pomiędzy swoimi palcami płatek mojego ucha. - Wydaje mi się, że gustujesz w kobietach, nie dzieciach.
-Jasne - zgodziłem się, by zamknąć furtkę z wygrawerowanym słowem "moralność" na jednym z prętów. Zamknęliśmy ją wspólnie, pocałunkiem, na środku skrzyżowania, na którym nagle musiałem wyhamować, by nie zbłaźnić się przed komisją jej warg.
Później droga prowadziła nas już prosto przez miasto, ale zamknęła wrota, które transportują najkrótszą drogą pod drzwi domu. Cindy obróciła się na fotelu, wychwyciła minięty zjazd z drogi szybkiego ruchu, której jednak korki odbierały drugi człon nazwy, ale milczała, śledząc moje dalsze drogowe poczynania. Minęliśmy kolejne dwa zjazdy i to wyraźnie nie przypadło jej do gustu. Otwierała usta, a wtedy czarowałem magiczną różdżką palców na jej udzie i wargi sklejały jej się jak oblane świeżym karmelem. Tak minęła nam droga pod drzwi komisariatu policji, na którym ostatnim razem jadłem najbardziej czerstwy chleb i na którym piłem najbardziej zbliżoną kolorem do ścieków wodę z metalowego turystycznego kubka.
-Co my tu robimy? - spytała niespokojnie. - O czymś nie wiem?
-Owszem, nie wiesz. Nie wiesz, że za moment wsadzisz swojego ojca za kratki.
Cindy nie pobladła na twarzy - ona pozieleniała, a tęczówki jej spłowiały. Gdyby spytano ją teraz, czy woli zeznawać, czy być przypalaną od stóp i zamrażaną od głowy, wybrałaby niehumanitarną śmierć cielesną.
-Nie ma mowy - powiedziała stanowczo.
-Prawdę powiedziawszy, nie musisz nic mówić. Jeśli będę chciał, zrobię to za ciebie. Nagranie jest jednoznacznym dowodem obciążającym go. Twoje słowa byłyby tylko posypką na lodach. - Zagryzła od środka policzki, ale tylko prawy zmiażdżyła kłami. - Nie musisz tego robić dla siebie - powiedziałem spokojnie, z wyczuciem. - Ale powinnaś to zrobić dla Amy. Tobie nikt nie pomógł, jej może. Przestanie się bać, kiedy wasz ojciec skończy marnie, a zapewniam cię, że to, co robią z takimi ludźmi w pierdlu, wykracza poza wcale nieograniczone bariery twojej wyobraźni. 
-Nie jest mi łatwo - głos złamał jej się w pół. 
-Wiem, skarbie. - Ucałowałem jej dolną wargę, drżała jak wybrany na wietrze żagiel. - Ale jesteś silną młodą kobietą i nie złamie cię byle huragan.
-Zawsze myślałam, że to ty jesteś moim huraganem.
-Myliłaś się. Ja jestem białym szkwałem. Przychodzę nagle i nagle odchodzę. Tak nagle, że nawet ja nie wiem, po której stronie właśnie stoję.
Może przekonał ją biały szkwał, a może przekonały ją wciąż wilgotne punkty po drogocennych łzach Amy. Wysiadła wraz ze mną i drzwi komisariatu rozpostarły się przed nami otworem, później kręte schody poprowadziły nas wraz z ciałem okalanym w mundur na drugie piętro, gdzie spędziliśmy trzy i pół pocałunku przed drzwiami obrońcy prawa. Gabinet obłożony miał segregatorami, z każdego wychylały się teczki i akta złoczyńców, a ja pozdrowiłem własną teczkę figurującą w londyńskiej kartotece i policyjnym rejestrze o wymiarze ponadczasowej dokumentacji internetowej.
Siedział za biurkiem, nierozproszony. Mrugałem błyskawicznie, by przekonać się, ile razy mrugnął on i aż przeszedł mnie dreszcz, i aż w głowie zadudniło, bo w oczach miał przeźroczyste zapałki, a powieki ani mu drżały. Na piersi wyszyte miał nazwisko - Clearwater. Oficer Clearwater w pomiętej przy mankietach koszuli wycyrklował porcelanowym kubkiem pod biurko i tam zniknął, a spod blatu wyłoniła się już sama wysuszona dłoń faceta, który kremy nawilżające naznacza mianem hańby męskości.
-W czym mogę państwu pomóc? - spytał zaaferowany. Pięćdziesiąt lat na chodzie i wciąż miał pełne baterie. 
Usiadłem na fotelu, który ugiął się pod moim ciężarem.
-Nie owijam w bawełnę - uprzedziłem. - Moja dziewczyna była gwałcona przez swojego ojca, osiem lat temu. Teraz to samo spotyka jej młodszą siostrę. Mam dowody.
Rzuciłem mu pod nos płytę przyczajoną w kopercie.
-Powinienem to obejrzeć?
-Powinieneś - odrzekłem. - Ale nie teraz, nie przy niej.
Cindy od wstąpienia na posterunek była spięta. Teraz na sąsiednim fotelu siedział głaz o kobiecych kształtach.
-To zaczęło się, gdy miałam trzynaście lat - głos jej drgnął, ale szybko wyprostował się i stanął wyprężony. - Jeszcze kiedy mieszkała z nami mama. Przychodził do mnie wieczorami, siadał obok na łóżku, głaskał po głowie, dotykał. Mama się wyprowadziła, bracia też, a jego nie ograniczało już nic.
-Czy ktoś o tym wiedział? Wtedy, nie teraz.
Chciałem odpowiedzieć za nią, ale gdy milczała, milczałem i ja.
-Mój brat - wygłosiła cicho. - Mój brat wiedział.
-Austin? - spytałem. Poczułem się wyjątkowo niedoinformowany.
-Zayn - wyprowadziła mnie z błędu. I prawie z równowagi. - Właśnie dlatego z nim zamieszkałam. Z deszczu pod rynnę.
Nagle dotarło do mnie, jak niewiele o niej wiem i prawdopodobnie jak niewiele ona wie o mnie. Otwieraliśmy przed sobą same tytuły swoich powieści, a już pierwszy rozdział pisany był symbolicznym rozchwianiem uczuć. Znaliśmy swój własny zaszyfrowany język. Wzajemnych już nie.
-Później przychodził regularnie - ciągnęła. - Byłam jego małą dziewczynką, tak mi zawsze powtarzał. Gdy wyrwałam się z domu, obiecałam sobie, że nigdy nikomu o tym nie powiem, bo wciąż czułam, że to nie tylko jego wina. Tak mi powiedział. A ja mu wierzyłam. Zawsze we wszystko mu wierzyłam.
-Dlaczego zdecydowała się pani zgłosić przestępstwo dopiero teraz?
Cindy spojrzała na mnie i chyba białko w moich oczach układało się w imię Amy.
-Dowiedziałam się, że mam młodszą siostrę, która wciąż mieszka z ojcem, która powtarza moje błędy.
-Błędy? - powieliłem jej słowa.
-Tak, błędy - potwierdziła. - Boi się, a to błąd.
Postanowiła, że po dodaniu nazwiska nie powie już nic więcej i miała do tego prawo. Nagranie i kilka zdań wyciągniętych ze wspomnień jak nitka z tkaniny w zupełności wystarczą. Mundurowy spisał jej zeznania, zamknął w białej teczce, która powieli los pozostałych białych teczek i obiecał, że natychmiast skieruje sprawę dalej, a żeby nie przeszkadzać mu w służbowych czynnościach, wyszliśmy z gabinetu na oziębiony pustką korytarz, opleceni dowodami zbrodni i echem zeznań, bo one wszystkie kłębiły się w czterech ścianach i od lat ich tylko przybywało.
-Lżej mi - odezwała się Cindy. Wplotła się pomiędzy moje ramiona, więc przytuliłem ją czule do piersi. - Powinnam była opowiedzieć o wszystkim wcześniej, może uchroniłabym Amy.
-Już ją uchroniłaś.
-Za późno.
-Ona jest ci wdzięczna za każdy kolejny dzień bez niego, wierz mi, malutka.
Uwierzyła i dała tego dowód, mocno wtulając się we mnie. Dłonie wcisnęła w moje łopatki i byliśmy tak blisko, że obraz nas splątanych mógłby stanowić definicję bliskości. I wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nagle nie rozdzwonił się telefon, który w mojej kieszeni zwiastuje wyłącznie kłopoty. Dlatego okryłem się kurtyną włosów Cindy, bo tam było ciszej i słabiej docierała rzeczywistość.
-Odbierz - poprosiła Cindy. - Nigdzie nie ucieknę.
Numer nieznany, wyświetlił się, ale specyfika nowoczesnej technologii nie połączyła go z żadnym nazwiskiem z listy kontaktów. 
-Słucham?
Na linii upadł ciężki oddech, jakby głośne westchnienie miało wyprzedzić słowa i zapowiedzieć ich nadejście.
-Pewnie mnie nie poznajesz. Być może nawet nie pamiętasz - powiedział mężczyzna o chrypie, która nie była tylko jego elementem - była nim.
-W istocie głos nic mi nie mówi.
Mam dobrą pamięć, ale krótką. A trzeci telefoniczny wymiar zniekształca ludzi jak lustra w wesołym miasteczku.
Odetchnął raz jeszcze, teraz jakby spokojniejszy, że nie przeciąłem nici łączącej nasze telefony, i przemówił:
-Z tej strony ojciec Nell.
Teoria o nieustannym obrocie Ziemi została obalona - świat stanął w miejscu.







~*~


Muszę przetrzymać Was trochę w tej niepewności i wiecie, że sprawia mi to niebywałą przyjemność hahaha :)

niedziela, 22 maja 2016

Rozdział 35 - Farewell with innocence


Tak jak ja, gdy się postaram, potrafię emanować wewnętrznym spokojem, tak Rosie, jeśli tylko chce, chowa różki i przybiera postać potulnej córeczki tatusia.
Tej nocy spała u mnie, zwinięta w kłębek, wciśnięta w moją pierś. Ciepłym oddechem owiewała krzyż na moim torsie. Wraz z wydechem podskakiwało jasne pasmo jej włosów. Księżyc ukołysał ją do snu, a potem pałeczkę przejąłem ja, otaczając ją ramieniem, doglądając w przerwach między sennymi etapami i zachodząc w głowę, jak z jednego małego plemnika wyrosło nasionko dorastające mi aż do kolan i dzielne sercem za nas wszystkich.
Obudziła się rankiem z zarumienionymi policzkami, ziewnęła i wyprężyła się jak struna, by po chwili z powrotem złożyć się w pół. Dziecięca słodycz wypływała poza granice jej rozgrzanego kołdrą ciała.
-Jestem głodna - oznajmiła, gryząc moją poduszkę stalowymi mleczakami. - Nie zrobiłeś mi kolacji.
-Zapomniałem.
-Mama by nie zapomniała.
-Więc trzeba było iść z mamą - burknąłem.
-Nie mogłam.
-Dlaczego?
Rączka Rosie w zderzeniu z moim czołem wydała plastyczny dźwięk.
-Przecież mnie trzymałeś, nie pamiętasz?
W rzeczywistości z dnia wczorajszego pamiętałem niewiele: sporą dawkę krzyków, kilka ograniczonych porcji jednostronnych łez, wieczór spędzony z kobietką nieodpowiednią wiekiem i to wszystko doprawione solidną szczyptą zazdrości. A że nigdy nie byłem dobrym kucharzem, i efekt końcowy był, jaki był - brak kolacji, brak seksu, brak zaufania i brak tego wszystkiego, co chciałbym mieć w wieku dwudziestu prawie siedmiu lat i z bagażem doświadczeń tak ciężkim, jak przed roczną podróżą do Sydney.
Z łóżka wywabił nas warkot silniczka spalinowego w brzuchu Rosie, który zasysał wyłącznie powietrze, bo brakowało mu odżywczego paliwa. Zniosłem Rosie na rękach po schodach, przyzwyczaiłem się do myśli, że króluje na moim ramieniu i przewyższa mnie o pół głowy. Posadziłem ją na kuchennym blacie, by bosymi stopami mogła wierzgać i bębnić w drzwiczki szafek. Zapragnęła owsiankę z płatków orkiszowych. Co prawda wydawała przejrzyste komendy: wlej mleko, włącz gaz, wsyp płatki, zmniejsz gaz, przykryj pokrywką, czekaj, nakarm swoje maleństwo - mleko wykipiało, płatki rozmiękły i w tej papraninie ciężko było odróżnić jeden od drugiego, a Rosie i tak zapchała się herbatnikami w oczekiwaniu na efekt moich kulinarnych popisów.
-Kiedy przyjdzie mama? - spytała, trzydziestym piątym już ruchem ścierki wycierając porcelanową miskę, aż starła z niej wzór. 
-Też chciałbym to wiedzieć - westchnąłem.
-A dlaczego nie było jej dziś w nocy i dlaczego jej nie przytulałeś, i dlaczego się nie całowaliście, i dlaczego nie robicie tego, co robią rodzice moich koleżanek?
-O to ostatnie spytaj swoją mamę - burknąłem cicho. - Tata zrobił coś, czego nie powinien robić. Coś, co nie podoba się mamie, światu i mnie  samemu.
-Więc po co to robisz? To tak jakby jeść coś, czego nie lubisz jeść. 
Westchnąłem, a ślepia Rosie domagały się kontrargumentów.
-Próbowałaś kiedyś piwo?
-Jeden mały łyczek od taty. To znaczy - zawahała się - od tego drugiego taty.
-Smakowało ci?
-Jest okropne. - Wzdrygnęła się na całym ciele.
-Ja też nie lubię piwa. 
-To dlaczego pijesz?
-Właśnie nie wiem. I tu jest pies pogrzebany.
-Miałeś pieska?
-Nie bierz wszystkiego tak dosłownie, Rosie. Po prostu dorośli robią czasem rzeczy, które ciężko jest wytłumaczyć i których oni sami nie rozumieją.
-Jak drapanie się po jajkach?
Zadławiłem się diabolicznym śmiechem, aż owsianka wyszła mi nosem. Odkryłem dwie kolejne dziurki, którymi spaceruje przetrawione jedzenie.
-Dobra myśl, złotko. 
Przyjrzałem się Rosie uważniej. Kości policzkowe miała delikatnie zarysowane - za Cindy. Oczy okalane gęstymi rzęsami hipnotyzowały - za nami obojgiem. Usta bezwarunkowo miała moje - pełne, a i kolor się zgadzał. Karnację też miała moją, nieco ciemniejszą niż blada cera Cindy. A jej serduszko, teraz jeszcze małe, miałem nadzieję, nie miało z moim wspólnej żadnej tkanki gładkiej.
-Wybierasz się dziś do przedszkola? - zagaiłem, przechwytując ją w ramiona. Przylgnęła jak komar do tablicy rejestracyjnej.
-A muszę? Dwóch kolegów wciąż ciągnie mnie za włosy.
-Zaczęły się końskie zaloty. Tylko pamiętaj, zakaz randek przed osiemnastką.
-Spokojnie, tata. Chłopaki są wstrętni.
-Dlaczego tak ostro? 
-Bo drapią się po jajkach.
Nasyceni pęczniejącą w żołądkach owsianką czuliśmy się na siłach, by dalej żyć. By dalej żyć w zazdrości, w moim przypadku. Nigdy nie zdradziłem i nie zdradzę - to jedno wiem na pewno. Jednocześnie zdrada to jedyny efekt uboczny związku, którego bym nie wybaczył. Z jednej strony moja moralność by mi na to nie pozwoliła, a z drugiej - moje pięści mogłyby nie dać szans na dalsze istnienie kogoś, komu hipotetycznie powinienem wybaczyć. Dlatego 95% teraźniejszego przekonania o zdradzie Cindy chciałem albo rozszerzyć do 100%, spakować się w służbową walizkę Jasona i wrócić do Londynu, do którego pewnie nie miałbym już po co wracać, albo zniwelować silne przekonanie do 0%, pocałować Cindy w skroń i zachodzić w głowę, jak zrekompensować wewnętrznego szaleńca.
Nie umiem kupować kwiatów i czekoladek. Nie umiem klękać, całować po dłoniach. Nie umiem przepraszać i płaszczyć się przed kobietą. Nie umiem przyswajać zachowań sprzecznych ze mną. Nie umiem postępować wbrew sobie. Nie umiem robić tego, czego chcą ode mnie inni, a czego ja sam z własnej woli bym się nie podjął.
Nakazałem Rosie, by ustawiła możliwie najwyższą wieżę z klocków lego, a sam dokonałem inwentaryzacji wszystkich dokumentów w szufladach Cindy. Rachunek telefoniczny i kilka połączeń z numerem wykraczającym poza gromadę moich znajomych. Potwierdzenie zamówienia upiornej lalki Barbie, prawie tak upiornej jak Rosie o szóstej nad ranem. Żadnych innych testów na ojcostwo, żadnych potajemnie przechowywanych dzieci. Obecny był za to wyciąg jej konta bankowego, z którego proponowałem, by zrezygnowała, bo moja karta kredytowa jest na jej nieograniczony użytek. Dokument jasno wskazał, że ostatnimi czasy Cindy wyjęła z konta trzykrotnie po tysiąc dolarów i operacje bankowe nie miały nic wspólnego z zakupami w markecie spożywczym, bo tam zawsze płaciła kartą. Czułem, że to punkt zwrotny albo przełom, zależy z jakiej perspektywy spoglądać. Z mojej perspektywy wszystko było tak samo poszarzałe. Brak kolorów zapuścił we mnie korzenie.
-Rosie? - zawołałem, by wydostać ją ze świata lego. Uniosła głowę, a włosy spływały jej po czole. - Nie wiesz, czy mama nie kupowała ostatnio czegoś... większego?
-Co znaczy większego?
-Sam nie wiem, jakiegoś kolosalnego pudła klocków, roweru, pralki, zmywarki, wycieczki do Tokio?
-Co to jest Tokio?
Przewróciłem oczami i poprosiłem Boga, przy przyspieszył proces ewolucji Rosie o kilka porządnych lat pełnych nowej wiedzy, jak na przykład lokalizacja Japonii.
-Zapomnij, że o cokolwiek pytałem.
Niewyjaśniona sprawa wyciągu bankowego została zepchnięta na dalszy plan hordą rozszalałych pięści łomoczących w drzwi wejściowe. Spojrzeliśmy po sobie z Rosie, ona pierwsza ruszyła sprintem, potknęła się już na środkowym stopniu schodów i na parterze w ostatnim momencie uchroniłem jej mleczne jedynki przed spotkaniem z nieempatycznymi panelami. Gdy otwierałem drzwi, skryta była za moją łydką, a że z przyzwyczajenia gryzła wszystko, co wpadło jej pod zęby, wkrótce miałem już oślinioną nogawkę dresów. I szczerze powiedziawszy wolałbym, by po spodniach spływał mi ocean, niż mierzyć się na spojrzenia z kształtem pulsującej gniewem matki połykającej przy każdym wdechu całe kalifornijskie powietrze.
Pierwszy raz w życiu zostałem poczęstowany policzkiem od matki.
-Jak mogłeś jej to zrobić!? - zaatakowała, a przed regularnym ognistym natarciem dzieliła nas tylko Rosie, która nagle była już na przodzie i stała na mojej stopie. - Znów!? Znów wszystko się zaczyna!? - Jak huraganowy podmuch wpadła do nory, w której czaiłem się ja i zbiór moich agresywnych zboczeń. - Jason nigdy by jej nie uderzył. Nigdy!
-Cindy wie, do czego jestem zdolny. Nie zmusiłem jej, by ze mną była. 
-Ale robiłeś wszystko, by zbliżyć się do niej.
-Przepraszam, że chcę, kurwa, kochać! - krzyknąłem, a Rosie w popłochu zawisła na mojej łydce jak strażak na rurze tuż po wezwaniu.
-Straciłam już nadzieję, że wiesz, co znaczy kochać. - Powoli docierało do mnie, że bariera, którą od lat odgradzam się od bólu, nie jest tak solidna, jak była z początkiem budowy. - Wiesz, co ja myślę? Myślę, że ty nigdy nie kochałeś Cindy.
-Co ty pieprzysz? - warknąłem poirytowany.
-Daj mi dokończyć. Jesteś od niej uzależniony. I to fakt, nie opinia. Ale nigdy tak naprawdę jej nie kochałeś. Bo kochać oznacza sprawiać, by druga osoba czuła się przy tobie BEZPIECZNA. Rozumiesz? Bezpieczna. Zastanów się, czy kiedykolwiek w twoim życiu był ktoś, kto czuł się przy tobie bezpiecznie. 
Nie musiałem się zastanawiać. Czterdzieści pięć kilo wschodniej urody z londyńskiego Whitechapel było odpowiedzią.
Wtedy pierwszy raz zwątpiłem, czy to, co czuję do Cindy, to miłość, czy oszalała potrzeba bycia przy niej połączona z uzależnieniem od bijącego serca.
-Po co przyszłaś? - Wziąłem Rosie na ręce. Trochę dlatego, że mleczakami zrobiła mi już w dresach dziurę, a trochę dlatego, żeby pokazać matce, że ktoś mnie jednak kocha.
-Żeby przemówić ci do rozsądku, cholerny agresywny kretynie. To naprawdę ja cię wychowałam? 
-Przepraszam, że zmarnowałaś na mnie dwadzieścia pieprzonych lat swojego życia. Przepraszam, że losując dzieciaki, to ja trafiłem do ciebie, ja zamiast Jasona. Przepraszam, że, nie skoczyłem pod pociąg, choć nie raz o tym myślałem. Przepraszam, że, kurwa, żyję!
-Jesteś moim jedynym synem - powiedziała spokojniej.
-Nie - drgnąłem w sprzeciwie. - Jestem marnym cieniem twojego wymarzonego syna. Pamiętasz Zayna? Brata Cindy? Jazzy spotykała się z nim przez parę miesięcy pod koniec liceum. To on zabił Jasona. A wiesz dlaczego? Bo się pomylił. To ja miałem zginąć, nie on. Przyszłabyś w ogóle na mój pogrzeb?
-Justin - westchnęła.
-Pytam poważnie, przyszłabyś na mój pogrzeb, czy odetchnęła z ulgą? Naprawdę chciałbym, żeby Jason żył. Wtedy wszyscy byliby szczęśliwi. Wszyscy, bez wyjątku. 
Mama zawrzała, a zdarzało jej się to rzadko. W zasadzie pierwszy raz grała pokrywkę podskakującą na garnku.
-Skoro tak ci tu źle, po co wracałeś?
Nagle poczułem ogromną chęć wyśpiewać jej wszystko na jednym tchu, rozwinąć wewnętrzny pergamin i gubić słowo za słowem, i nigdy ich nie pozbierać.
-Coraz częściej zadaję sobie to pytanie - powiedziałem cicho pod nosem, ale mama słyszała. Słyszała, ale nie spytała. Nie spytała, więc nie chciała wiedzieć. A gdyby spytała, sam byłbym opowieścią. - Powinnaś już iść.
-Powinnam - przyznała. 
Jej obcasy grzmiały na parkiecie, wbijała je mocno w panele, a te odchylały się w zagłębieniach i sprężyście powracały. Słońce rozjaśniło już czubek jej głowy, rudy błysk przeplótł się przez farbowane pasma. 
-Nie chciałem pobić Cindy - zawołałem za nią, nim wsiadła do auta. Nie odwróciła się, ale drgnęła i zatrzymała. - To był impuls.
Jej impulsem było wprowadzenie silnika w stan najwyższych obrotów i powrót do własnej przyszłości.
Nie wiedziałem już, czy to Rosie przytulała mnie, czy ja przytulałem Rosie. W każdym razie było mi przyjemnie ciepło i o moje serce uderzało drugie serce w bezpośrednim kontakcie. Duszący podmuch znad obwodnicy próbował wepchnąć nas do środka, ale przyuważyłem przy prawym krańcu wycieraczki białą kopertę, a taka nigdy nie zwiastowała żadnych pozytywów. W trójkę - ja, Rosie i tajemnicza biel papieru - weszliśmy do domu, gdzie umierały ostatki perfum matki. Dmuchnąłem w nie i rozwiałem, zapominając o zapachu i zapominając o niej.
W kopercie odkształcała się płyta. Szpiczaste brzegi wbijały się w moje palce, gdy ruszyliśmy do niedużego gabinetu na parterze. Tylko tam bowiem mieszkał laptop. Włączał się niedługo, raptem parę sekund zajęło, by ekran przedstawił galerię fotografii wygaszacza. Włożyłem płytę, a gdy procesor rozgrzewał ją obrotami, usiadłem na skórzanym fotelu i posadziłem Rosie na kolanie.
Ekran pociemniał. Twarz mężczyzny z hotelu błysnęła na monitorze, wpierw zbliżona do kamery, później stopniowo oddalała się, aż pokój, dziewczęcy, pachnący jeszcze dzieciństwem, stanął w pustce. Parę szmerów obiegło głośnik, aż przez próg weszła ona, Cindy. Brąz włosy zakrywały jej policzki, głowę miała spuszczoną, wiek nie sięgał granicy, w której się poznaliśmy, zabrakło paru lat. Gdyby nerwy splątały się w kłębek, a ten kłębek przyjął uosobioną formę, na imię miałby Cindy. Albo było jej koszmarnie zimno, prawie tak zimno, jak w piekle jest upalnie, albo kolana w drżeniu podskakiwały jej niemal pod sufit, gdy siedziała na łóżku, bo tyle było w niej niepokoju.
Naraz wrócił on, wtedy sporo młodszy i zarośnięty na twarzy. Nie byłem pewien, czy jego szary podkoszulek jest szary od taśmy produkcyjnej. Usiadł obok niej na łóżku, dłonią pogładził jej kolano. Byłem tak świadomy przebiegu fabuły, że aż wbiło mnie w fotel i nie wyłączyłem filmu. Poznawał młode ciało, zbyt młode, które znał już dobrze, a mówił o tym jego posępny uśmiech znad pożółkłych zębów. Wystarczył nieduży opór jego torsu, by materac łóżka wszczepił zęby w jej plecy. I równie niewielki opór, by przekabacić ubrania na stronę męskiego zła. Upodobał sobie jej włosy - topił w nich palce i zarost, a gdy się poruszała, siłą całował w głowę, wtedy zapach pośrednich kolorem pasem wirował w nozdrzach i tam tworzył kolonie. Płakała jeszcze za nim był w niej cały, ale był to szloch cichy, szloch, który nawet niewidome ściany przyłączały w rytm akompaniamentu skrzypiącego łóżka. Ekran o przekątnej 15,6 cala, ale widziałem tylko jej małe pięści przytrzymywane w rozlanych po poduszce włosach, nie wyrywały się, tylko zaciskały, zaciskały, aż były tak blade, że wtopiły się w biel pościeli i zniknęły.
Niby nie gwałt, niby nie własna wola. Jak pożegnanie z niewinnością - pierwsze i ostatnie.
Minęło wiele, wiele minut, nim przypomniałem sobie, że Rosie z kciukiem w zębach przestała mrugać i jeszcze nigdy nie siedziała mi na kolanie zamknięta w bańce tak porażającego skupienia.
Pędem zatrzasnąłem laptopa, ale co miała zobaczyć, to już zobaczyła. Poczułem, że muszę ją przytulić, że jestem jej to w pewien sposób winien. Gdy tak gryzła i śliniła moją koszulkę, słuchając bicia mojego serca, a ja trzymałem jej małą główkę przy piersi i nie poruszałem się, bo i ona się nie poruszała, spytała:
-To była mamusia?
-Tak - odrzekłem półgłosem.
-A co ten pan jej robił?
Ramionami obejmowałem ją zewsząd. Prawie nie było jej spod nich widać.
-Krzywdę - wychrypiałem. - Ten pan robił mamusi krzywdę.
-Czyli robił jej to co ty? - Nie byłem pewien, czy spytała, czy stwierdziła, i ona też tego nie wiedziała.
-Co? - spytałem, nieco otrzeźwiony.
-Powiedziałeś rano, że wczoraj zrobiłeś mamusi krzywdę. Czyli zrobiłeś jej to co ten pan?
Jak Boga kocham, jeszcze nigdy nie chciało mi się ryczeć tak jak wtedy. Ryczeć, może wyć do księżyca, a może odrapywać ze skóry, bym został tylko świeży ja, bez ran i blizn.
Koniec końców mokra była tylko moja koszulka od śladów śliny Rosie. A tak jak nic nie rozumiałem, tak nie rozumiem nadal - nagrania, faceta, któremu upływ lat namnaża korzyści, i Cindy wystraszonej jak wtedy tak i teraz.
-Co powiesz na przejażdżkę, Rosie?
Pięć minut później wiązaliśmy sznurowadła w przedpokoju - ja jej, ona moje. Nie odzywała się, tylko patrzyła na mnie wielkimi burymi ślepiami, aż zawstydzony jej spojrzeniem umykałem swoim w dal. Siedziała z przodu na zaszczytnym miejscu pasażera, przypięta pasem, który wrzynał jej się w szyję. Zakręcała kółka prawym adidasem w takt pohukiwania silnika. Usypiana symfonią kierunkowskazów przeszła w stan oszczędzania energii - ograniczyła się tylko do oddychania i nasłuchiwania. Aż naraz jakby uderzyło w nią życie i spytała:
-Tatusiu? Opowiesz mi, kim jest Nell?
Ścisnęło mnie gdzieś pomiędzy żołądkiem a sercem. Być może ścisnęło całego mnie, tylko objawy nadeszły z opóźnieniem.
-Skąd o niej wiesz?
-Powiedziałeś jej imię przez sen. - Jestem ciekaw, ile razy powtórzyłem jej imię pośród ciemni nocy spędzonej w ramionach Cindy. - Więc jak? Opowiesz mi?
-Opowiem - postanowiłem. - Nell była moją... przyjaciółką. Tak, przyjaciółką. Taką, wiesz, na dobre i na złe, w szczęściu i w nieszczęściu, w zdrowiu i chorobie, takie tam bzdety. Była jak siostra, tylko niespokrewniona. Dzięki Bogu niespokrewniona. Robiliśmy wspólnie wiele świetnych rzeczy.
-Na przykład jakich?
-Siadaliśmy w ostatnim rzędzie w kinie i rzucaliśmy ludziom popcorn we włosy. A jeśli trafiła się jakaś parszywa suka, to i gumę do żucia. Uczyliśmy się gotować z wielkiej księgi kucharskiej. Jeździliśmy godzinami po mieście, tak po prostu, żeby jeździć, donikąd. Gdy miała w szkole sprawdzian, uczyliśmy się wspólnie, ja czytałem, ona powtarzała i tak do bólu. A nocami oglądaliśmy powtórki amerykańskich seriali, dopóki jedno z nas nie zasypiało na kanapie w salonie. Wiesz, czasem tak sobie myślę, że chciałbym, żeby twoja mama była taka jak ona, potem uświadamiam sobie, że to przecież dla twojej mamy ją zostawiłem, a na koniec dochodzę do wniosku, że sam nie wiem czego chcę.
-Chciałbyś mieć wszystko - podsumowała.
-To prawda - przyznałem. - A w rzeczywistości nie mam nic.
-Masz - weszła mi w słowo. - Masz moją mamę. Ona chciałaby, żebyś o tym pamiętał.
Rosie zasiała we mnie te słowa i choć były dopiero niewidocznym nasionkiem - pewnego dnia wyrośnie z nich potężne drzewo.
Naraz jakby z jasnego i przejrzystego nieba zleciał na mnie grom i dźgnął mnie w pierś, kiedy spojrzałem w boczną szybę i tak spojrzenie w niej utkwione już mi pozostało. Za kierownicą sąsiedniego samochodu, gdzie przy klamce brakowało paru centymetrów kwadratowych czarnego lakieru, siedział on - facet z kawiarni, facet hotelu, postarzała wersja nieokiełznanego demona z nagrania, który zatopił w pościeli nie tylko nadgarstki Cindy, ale ją całą, jej ciało, jej duszę, jej strach, który wzbił się na powrót znad wgłębienia w materacu bogatszy o nowe psychologiczne doznania.
Zielone światło zalśniło na tarczy, ale ruszyłem dopiero wtedy, gdy kierowca za mną usiadł mi na zderzaku. Wiedziałem już że nie mogę go zgubić, choćby wybierał się czasoprzestrzennym tunelem kosmicznym na zaciemnioną połowę księżyca, stanę z nim twarzą w twarz, by zajrzeć w oczy i przekonać się, czy w jego wciąż odbija się Cindy, a jeśli odbija, to jaka: przesiąknięta hotelowym alarmem przeciwpożarowym, czy Cindy w białej bieliźnie emanującej dziecięcą niewinnością. Bo któraś w jego oczach wciąż siedzi.
-Mamy misję do wykonania - rzuciłem pospiesznie do Rosie, jakbym to ja się męczył, jakbym to ja gnał, nie silnik.
Nie odpowiedziała, ale jej pięści gotowe do boju twarde były jak dwa kościste głazy, a i niewątpliwie stępiła sobie mleczaki - tak zaciskała szczękę. I bez badań genetycznych nasze pokrewieństwo wypływało poza łańcuch DNA, tyle go było.
Ruszyłem w pościg za czarnym audi sprzed paru dobrych lat. Czerń ukrywała ledwie widoczną rdzę wgryzającą się w klapę bagażnika. Zachowałem odległość dwóch samochodów i zastanawiałem się, kogo zabiłbym pierwszego, gdyby doprowadził mnie do Cindy, tak jak ona wczoraj do niego. W roli kropki pod znakiem zapytania stanęła grubość nici, która ich łączy - czy zerwę ją jednym szarpnięciem, czy będę zmuszony przegryźć?
Słońce i smuga wyziewów z rury wydechowej doprowadziły nas pod mały dom na obrzeżach, w rzędzie innych małych domów, z metalowymi kubłami na śmieci pękającymi w szwach, opróżnianymi z miesięczną częstotliwością, z nadgryzioną zębem czasu kostką brukową i krawężnikiem strapionym roczną amplitudą kalifornijskiej temperatury. Niebo było tu inne, czystsze, a jednocześnie jakby topiło się w przeźroczystej krwi. Powietrze było klarowne, a jednak chwytało mnie za gardło i dusiło, jakbym pływał w kurzu.
-Nigdzie nie oddalaj się sama, Rosie, dobrze? - poleciłem.
W ramach odpowiedzi wszczepiła się w moją nogawkę. W Los Angeles nabawiłem się przerośniętych pcheł, zmutowanych, porozumiewających się w amerykańskiej odmianie angielskiego. Kochających.
-Tata, co będziemy robić?
-Włamywałaś się kiedyś do cudzego domu?
-Nie włamywałam się do żadnego. A ty się włamywałeś?
-W młodości robiło się wiele szalonych rzeczy. A potem robiło się wiele dochodowych rzeczy.
-A teraz?
-A teraz moje istnienie ogranicza się do samej idei bytu.
-Nic nie rozumiem.
-Masz jeszcze czas.
Zakradliśmy się na tyły domu, do ogrodu, o tej porze roku w stanie spoczynku. Nic tylko poszarzała zieleń wokół. Stare pochylone drzewo trzymało się stanowczo korzeniami ziemi i drapało gałęzią kark budynku. Okna na parterze przyklejone były do ram, żaden podmuch nie wkradał się, bo i szczelin nie było. Za to balkon na piętrze rozpościerał się na oścież ograniczony wiekową balustradą. Koronkowe firany wychylały się za pręty i to był punkt docelowy. Szybko obrałem trasę po wystających gałęziach i poucinanych kikutach w pniu. Oceniłem ich rozpiętość, później oceniłem wzrost Rosie i oceniłem też, jakie jest prawdopodobieństwo, że wdrapie się po szorstkiej korze. W końcu postanowiłem rzucić ją na głęboką wodę.
-Musimy dostać się na pierwsze piętro - poinformowałem.
-Mam pomysł: pójdziemy do drzwi, zapukamy, później poprosimy tego pana, żeby pozwolił nam wejść na górę i załatwione.
-Niestety, pokojowe nastawienie nie zawsze się sprawdza. I tym razem nie ma szans na sukces. Musimy wspiąć się po drzewie.
Rosie wyszeptała wyraźne oznaki zachwytu, zadzierając brodę do nieba. Podciągnąłem się nieco na pierwszej gałęzi, ramiona napięły mi się w stal. Stanąłem na wystającym konarze i zawołałem szeptem:
-Teraz twoja kolej. Daj mi rękę.
Pochyliłem się do ziemi, spuszczając dłoń. Rosie złapała się dwóch moich palców i z uśmiechem pełnym białych zębów dała znak, bym wciągnął ją na gałąź. Wkrótce staliśmy na niej razem i czułem, że niebezpiecznie ugina się pod naszymi stopami, więc nim runęlibyśmy wraz z nią w piach, wspięliśmy się na kolejną gałąź, a stamtąd sięgaliśmy już balkonu. Wpierw podsadziłem Rosie, która zmieściła się pomiędzy prętami balustrady i czekała na mnie owinięta firaną niczym mumia. Odbiłem się od przesuszonego drwa i wylądowałem tuż przed nią, w przysiadzie, a Rosie padła mi w ramiona i nawet jej nie odepchnąłem, bo ciepło, które w sobie miała, rozgrzewało też w cieniu.
-Daliśmy radę - stwierdziła, napinając wszystkie mięśnie, których miała doprawdy bardzo ograniczoną ilość.
-Oczywiście, że daliśmy. Chyba w nas nie wątpiłaś?
Nie wątpiła. Całując mnie w policzek udowodniła, że nigdy we mnie nie zwątpi, a ja poczułem się jak mały papierek po cukierku, tak niezasługujący na słodkie wnętrze.
-Co dalej? - spytała. - To znaczy, weszliśmy już, świetnie, ale po co w ogóle wchodziliśmy?
-Żebyś nauczyła się wdrapywać po drzewach. I żeby tata mógł wyjaśnić parę nieścisłości.
Weszliśmy do pokoju, trzymając się za ręce. Niespodziewanie mnie olśniło - choć wystrój się zmienił, to był ten sam pokój, pokój z nagrania, i łóżko to samo, i materac był jeszcze wgnieciony, i ciepły, ciepły jej ciałem. I pachniało nią - młodszą odmianą lawendy. Dostrzegłem szafę, na której stała kamera, dostrzegłem drzwi, przez które wchodzili oboje. A w powietrzu krążyła anielska niewinność Cindy i jawny dowód na to, że została skradziona.
-Zajmij się przez chwilę sobą, Rosie, dobrze?
Nie protestowała. Wdrapała się na łóżko w ubłoconych adidasach i liczyła kolorowe pręgi na narzucie. W tym czasie ja zaatakowałem większe szafki i najmniejsze szafeczki i znów nie wiedziałem, czego szukam, ale czułem na węch, że coś znajdę. Szuflady emitowały tajemnicę w każdą stronę świata, a dziwnym trafem cała ta siła godziła mnie w pierś. Krzątanie się dobiegało z parteru, ospałe kroki posuwały się na przód po panelach, ale do tej pory żaden stopień schodów nie jęknął. 
Nagle w palce wpadła mi fotografia: krótko ścięty Zayn sprzed paru lat trzymający obróconą deskorolkę z nalepioną pod spód nagą dziewczyną o pokaźnych darach natury. Przez to wpierw ujrzałem balony, a dopiero później otrząsnąłem się i powtórzyłem kilkakrotnie imię bruneta - tego bruneta. Ilość powiązań, z których zostałem wykluczony, przestała mieścić się w mojej czaszce i wypływała ze mnie przez dziurki w nosie.
Wyrobiłem sobie konkretnie ukształtowaną teorię: właściciel domu był dawnym klientem Cindy, kiedy była jeszcze pod władzami Zayna. Ale w przeróżnych wariacjach tych teorii brakowało mi punktu kulminacyjnego, który rozwiałby wątpliwości. tych z kolei więcej było niż jasności, niż stuprocentowych elementów układanki. Puzzle mojego życia wpadły w tornado i nie powróciły na ziemię w początkowym składzie.
-Wracamy do domu, Rosie - zarządziłem machinalnie. 
Zaraz po tym kroki wspięły się po schodach. Rosie o oczach większych kształtem niż monety o największych nominałach otworzyła szeroko usta. Ukucnąłem przed nią, a ona wiedziała, co robić - wskoczyła mi na plecy i mocno ścisnęła za szyję. Znów tak mocno, że omal nie wyplułem wnętrzności, rozpaczliwie walcząc o ostatni oddech.
-Trzymaj się mocno, dzidzia.
A potem przeniknąłem przez firanę, przelazłem przez balustradę, przykucnąłem i odbiłem się, miękko lądując w piachu, choć mięśnie moich nóg ledwie to lądowanie utrzymały. Zanim ruszyłem biegiem do samochodu, wyswobodziłem pięty, które ugrzęzły dotkliwie. Nawet jeśli właściciel domu wyjrzał zza balkonu po wyczuciu mieszanki zapachowej moich perfum z dziecięcą słodkością Rosie i to wszystko przyprawione wonią owsianki, nas nie było już pod jego oknami. Uchylaliśmy własne - w samochodzie, bezpieczni, nieco zdyszani, ja z pajęczyną myśli splątaną w całość, a ona jako właścicielka dwóch żyć w jednym ciele.
-Wiesz co, tata? - zagaiła, uśmiechając się nieprzytomnie. - Włamywanie się do domów jest całkiem fajne. Musimy powtarzać to częściej.
Podczas całej drogi powrotnej przeżywałem najprawdziwsze katusze - Rosie napawała mnie melodią wszystkich przedszkolnych piosenek wraz ze słowami i pauzami z udziałem klaszczących dłoni. Po trzydziestu minutach miałem serdecznie dość, byłem gotów zaparkować na pasie szybkiego ruchu i wrócić do domu na piechotę. Dlatego od środka zawrzałem wręcz szczęściem, gdy stanęliśmy pod domem, a Rosie skończył się repertuar.
-Chyba słoń nadepnął ci na ucho - skomentowałem w blasku południowego słońca na podjeździe.
-Nigdy nie widziałam słonia.
-Ale twoje uszy miały z nim bezpośrednie starcie.
Drzwi były otwarte. I to sprawiło, że gdybym miał wybór, poprosiłbym Rosie o powtórkę wszystkich przedszkolnych przebojów, bo starcia z Cindy bałem się bardziej, niż ona starcia ze mną. Siedziała zawinięta w koc na kanapie, piła herbatę z plastrem cytryny, goła ściana była jej telewizorem, albo obrazem, albo płatem wyobraźni. Rosie natychmiast padła mamie w objęcia, aż herbata spłynęła ciurkiem po poduszkach zamszowej kanapy, uścisków i krótkich buziaków w czoło nie byłoby końca, gdyby nie zagrzmiał mój potężny tonem głos:
-Rosie, idź do siebie. Chcę porozmawiać z twoją mamą.
Stanąłem przed Cindy. Siniak okalał jej oko, a rozcięta warga napuchła. Zamykałem oczy i widziałem ją bez śladów mojej złości, i wtedy było mi łatwiej. Ale nie mogłem mówić do niej z zamkniętymi oczami. Wyciągnąłem przed siebie dłoń i poprosiłem:
-Chodź.
-Dokąd?
-Zobaczysz.
Niepewnie, ale złączyła nasze linie życia prawych rąk. Natychmiast przylgnąłem jej dłonią do ust i pocałowałem słodko i krótko. Zaprowadziłem ją do gabinetu Jasona. Kolana pod nią drżały, ale od pasa w górę trzymała się dzielnie. Tylko na jeden mój oddech przypadały jej trzy.
Wiedząc, że robię źle, otworzyłem laptopa. Film wystartował sam, jak na komendę. A potem zamarł, ale już nie sam. Dłoń Cindy spadła na ekran laptopa jak piorun, głośny huk omal nie roztrzaskał plastiku, a jej łzy, które spadały z oczu jak ogniste kule, wypalały w panelach dziury. Odwróciła się do okna i oparła o parapet. Szyby nagle zaparowały, a niewidoczna dłoń wypisywała hasła w odległym języku. Po chwili łez było tyle, że pływaliśmy w nich oboje, nurkowaliśmy i wynurzaliśmy się na powierzchnię, ona syrena, ja zrozpaczony marynarz z jednym marzeniem - powrót na stały ląd.
-Nie chcę się kłócić - powiedziałem półgłosem. - Nie chcę się kłócić, dlatego powiedz mi, kim jest ten facet.
Oparła czoło na szybie, szkło rozjaśniło się wszystkimi jej wspomnieniami. Ramiona krzyżowała na piersi, a pierwsza zasada mowy ciała wyjaśnia, że człowiek ze splecionymi rękoma pragnie mieć splecioną duszę. Dlatego rozłożyłem jej ramiona, rozplotłem skrzydła i dopiero wtedy mogła mówić.
-To mój ojciec. Ten mężczyzna to mój ojciec.
-Spałaś z własnym...
-Nie przerywaj mi - zarządziła stanowczo. - Tak, spałam z własnym ojcem. Miałam czternaście lat. Przychodził wieczorami do mojego pokoju, powtarzał, że wszyscy tatusiowie robią to ze swoimi córeczkami. I wiesz, ja mu wierzyłam. - Ponownie splotła ramiona. Tych nie byłem już godzien rozplatać. - Opowiem ci wszystko, ale teraz mnie przytul. Przytul mnie i nie puszczaj, choćby płonął świat.
I przytuliłem ją. A świat zapłonął.







~*~


Końcówka mi się podoba. I to by było na tyle :D
ask.fm/Paulaaa962

czwartek, 19 maja 2016

Rozdział 34 - Not my fairytale


Kłamstwa są jak pajęcza sieć - wiele nitek, a wszystkie splątane ze sobą, skrzyżowane, przecinają się i tworzą podporę, choć dziurawą.
Następnego ranka przekonałem się o tym nad wyraz dobrze. Cindy obudziła się wcześnie rano, ale zamiast przytulić się do mnie czy to od tyłu, czy wsunąć w moje splątane ramiona i łydki, ona tylko pogłaskała mnie czule po głowie, odgarniając z czoła grzywkę. Pozostawałem we śnie na jawie - dla niej spałem, dla mnie moja przytomność jeszcze nigdy nie była tak zbliżona do definicji przytomności. Czułem jej słodkawy zapach, gdy przysłoniła kurtyną włosów moją twarz, a słodycz jej warg spłynęła na moją kość policzkową. Wraz z nią spłynęła i łza. Nie moja łza. Zahaczyła o kącik moich ust i była bardziej słona niż wszystkie jej dotychczasowe łzy. Ale wciąż tylko jedna.
Brała prysznic całkiem długo, a gdy wyszła z łazienki, wzleciała razem z nią para określona sporą dawką lawendy, porannej świeżości i napięcia, które natychmiast mi się udzieliło. Powieki rwały mi się w górę, a żeby ukryć przerwaną nić snu, położyłem się na brzuchu i wcisnąłem twarz w poduszkę. Cindy owinięta miękkością ręcznika dobrała kolorystycznie ubrania, wciągała je powoli, siedząc na krawędzi łóżka, nieopodal mojej stopy. Nie wydychała powietrza - wydychała stres w powietrznej postaci.
Wyszła z sypialni, a ja udałem się w gonitwę za nią, ale zamiast zejść po nieco skręconych schodach na parter, usiadłem na ostatnim stopniu schodów i czekałem. Talerze samoistnie komponowały serenadę w akompaniamencie sztućców, a Cindy dyrygowała nimi w najlepsze. Nie zjadła śniadania. Nie otworzyła nawet lodówki, słyszałbym. Chyba kręciła się po kuchni tylko dlatego, że kręciła się zawsze, a talerze z suszarki do szafek przekładały jej upośledzone nerwy, nie dłonie. Coś odbiegało od normy. I to coś poważniejszego niż częstotliwość jej wizyt w toalecie.
Chciałem chwycić ją za ramiona, potrząsnąć nielekko, a potem przytulić i nie puszczać tak długo, aż w jej ustach nie pozostanie żadne słowo, bo wszystkimi podzieli się ze mną.
W końcu wgryzła się w jabłko. I na tym jednym gryzie się skończyło. Krzątała się jeszcze chwilę lub dwie wokół salonu. Zaglądając przez przerwę między drewnianymi szczeblami, widziałem, jak przestawia wazony z miejsca na miejsce, jak rękoma otrzepuje kurz spod nich, ale niczego nie szuka i wazony są jej bronią w starciu z czasem - wazonami ten czas zabija. Gdy stała tyłem, przyjrzałem jej się ze szczytu schodów. Ubrana była w zwiewną sukienkę po kostki ze sporym (za dużym, bym mógł przejść obok niego obojętnie) rozcięciem na prawym udzie, tak drżącym pod moim dotykiem i wciąż tak gorliwie zaciskającym oazę seksualnej radości.
Wyszła, cicho zamykając drzwi kluczem, a wtedy zbiegłem po schodach i przykleiłem nos do szyby. Stała na podjeździe, stąpała z nogi na nogę, telefon całował jej ucho. Kluczyki do samochodu wciąż spały na komodzie, więc jego nie ruszy. Wywnioskowałem, że zadzwoniła po taksówkę. Miałem więc kilka minut, by doprowadzić się do dostatecznej formy fizycznej. Pominąłem prysznic i od razu wskoczyłem w zestaw nieco zmiętych ubrań. Paroma ruchami nadgarstka poprowadziłem szczoteczkę po zębach i zawiązałem pęcherz stanowczym supłem, bo na chwilę dla niego zabrakło już czasu. Nim z powrotem zbiegłem po schodach, zajrzałem do pokoju Rosie. Spała, a jej pupka wystawała z łóżka, gdy ona sama zgięła się w pół i tak powyginana zwiedzała całe łóżko. Położyłem ją prosto, przykryłem kołdrą i poprosiłem kogoś, kto nad nią czuwa, bo w istnienie jej anioła stróża nie wątpiłem, by miał ją w swej opiece do czasu mojego powrotu. Następnym przystankiem były drzwi frontowe, za którymi Cindy wsiadała do lśniącej porannym słońcem taksówki.
Nadeszło pięć minut mojej sławy. Sławy faceta sprzed lat, który wpierw oskarżał Cindy o zdradę pod pretekstem obcego zapachu męskich perfum, a dopiero później uświadamiał sobie, że to jego własna woda kolońska.
Czarna klamka wozu rozgrzała się we wschodzących promieniach z nieba i sparzyła dłoń, ale to nie powstrzymało mnie przed wyruszeniem w dyskretną pogoń za tylnym zderzakiem. Silnik nie odmówił współpracy, dlatego niebawem podążałem za taksówką, zachowując odstęp trzech samochodów, jeśli tylko było to możliwe. Wyobraźnia pracowała mi na najwyższych obrotach, znacznie wyższych niż sam silnik, który prowadził mnie w szczęki zazdrości. Gdyby zazdrość była zaraźliwa, cały świat padłby martwy - tyle jej w sobie miałem. A produkowała się prędzej niż pot w pełnym słońcu. I nie zmywał jej żaden prysznic. Była jak trąd - oszpecała, ale warto było się z nią zaprzyjaźnić, skoro błądziła za mną jak nieodłączny cień.
Zazdrość eksplodowała we mnie, rozrywając wszystko to, w czym ją kumulowałem, kiedy taksówka zatrzymała się przed hotelem w centrum. Wkrótce odjechała, zostawiając pod obszernym eleganckim szyldem bezpośredni generator mojej zazdrości osiedlony w upajającym ciele.
Rozmawiałem z nią mentalnie, rozmowa biegła na nici łączącej nasze umysły. Krzyczałem, by za żadne skarby nie zrobiła kroku w stronę hotelu. Ale rozmowa ta przebiegała jednostronnie i Cindy po głębokim oddechu wchłonął hotel. Odrętwiały wściekłością wyskoczyłem z samochodu, jakby płonął, potem podbiegłem do drzwi, a te rozsunęły się i ramy połknęły szklane płyty. Ale Cindy nigdzie nie było. Rozejrzałem się po obszernym holu, powietrze w nim stało, a klimatyzacja nie była potrzebna. Mimo to coś rozpylało łagodny kwiatowy zapach.
Stanąłem przed recepcją, położyłem dłonie na ladzie. Drżały. A żyły na przedramionach miałem tak wyraziste, jakbym składał się tylko z nich.
-Widziałaś tę blondynę, która przed chwilą weszła? - spytałem, a głos trzymałem na jednym poziomie, z małymi tylko wahaniami. - Który pokój wynajęła?
-Nie wynajęła żadnego.
-Więc do którego poszła?
Kobieta nie mrugała. Albo robiła to tak szybko, że umykało mojej uwadze.
-Nie mogę udzielać takich informacji.
-Posłuchaj mnie uważnie - warknąłem. - Im szybciej ją znajdę, tym mniej zastaniesz po swojej zmianie trupów.
Ale to jej nie przekonało. Znośnie uprzejmym tonem poinstruowała, bym dla bezpieczeństwa i swojego, i tych wszystkich ludzi, których serca nie wytrzymają widoku trupa, spokojnie opuścił hotel, odjechał i załatwił sprawy rodzinne w gronie rodzinnym. Zauważyłem, że im bardziej jestem wzburzony, tym mniej mam ochotę rozmawiać. I rzeczywiście szybko odpuściłem, a że mnie i posiadaczkę ołówkowej spódnicy dzieliła lada, nie posmakowała fizycznych oznak rozwścieczenia. Wyszedłem z hotelu, by w słońcu rozgrzewać mózg, topić złość i produkować coraz to nową, trudniejszą do wypielenia, ale i skuteczną w starciu z kilkunastoma piętrami hotelu.
Jednego byłem pewien - nie wiem jak, ale wykurzę Cindy z tego cholernego hotelu, nim zrobi coś, czego będzie żałować ona i czego w późniejszym efekcie będę żałować ja. W jednej chwili pomysłów miałem więcej niż plemników na podium maratonu. Przywołałem wszystkie komedie sensacyjne, całe zasoby kina akcji, wyciągnąłem komórkę i spisałem ze strony internetowej numer do hotelowej recepcji. Zadzwoniłem, nim te inteligentne komórki w mózgu odezwałyby się sprzeciwem. Odebrała posiadaczka ołówkowej spódnicy o kroju z rodzaju tych, które nigdy mnie przesadnio nie pociągały.
-W hotelu podłożona jest bomba - wypaliłem. - Detonacja nastąpi w przeciągu dziesięciu minut.
-Czy to nie z panem rozmawiałam przed chwilą przy recepcji?
Wspominając filmy akcji, najwidoczniej pominąłem moment, w którym bombowi żartownisie przykładają do ust rękaw i mówią przez niego.
-Kurwa mać - przekląłem, a potem rozłączyłem się, przepełniony porażką i niepowodzeniem.
Ktoś odgórnie najwyraźniej bardzo chciał, bym wpadł dziś w szał i dokonał kalifornijskiej rzezi.
Nie próżnowałem. Wybrałem kolejny numer, tym razem alarmowy, który w trzecim telefonicznym wymiarze przeniósł mnie na pobliski posterunek policji. Odebrał dyżurny, głos miał nieco znudzony, ale ja przyjąłem sobie za punkt honoru przywrócenie go do życia.
-Moja dziewczyna jest w ogromnym niebezpieczeństwie - powiedziałem, nie dodając, że oprawcą będę ja. - Przyjedźcie pod hotel przy 3rd Street. Byle szybko.
Byle szybko, bo inaczej mnie zdradzi. A wtedy ja dokonam zdrady całego stanu.
Rozłączyłem się, wiedząc, że są zmuszeni sprawdzać każde zawiadomienie, nawet to brzmiące nad wyraz infantylnie. W międzyczasie pozwoliłem znów zaistnieć największej zmorze ówczesnej cywilizacji - sięgnąłem po papierosa, a potem kolejnego i tak do końca paczki w monotonnym oczekiwaniu na policyjny radiowóz, który w końcu zajechał pod hotel.
Wysiadło dwóch nieco brzuchatych policjantów w koszulach z krótkimi rękawami i okularach przeciwsłonecznych. Słoneczny patrol czy grupa wsparcia dla zdesperowanego zazdrośnika? A że byłem jedyny w okolicy, nieomylnie podeszli do mnie. Jeden powoli sięgał trzydziestki, byliśmy więc rówieśnikami, a drugi kolega po fachu już dawno pożegnał młodość. I w żadnym razie nie wyglądali tak, jakby bezpieczeństwo mojej dziewczyny miało znaczenie wyższe niż pączek z lukrem, którego kończył wąsaty. Te wąsy go zdradziły - całe były w marmoladzie.
-To pan nas wzywał? - spytał, wpychając koszulę w spodnie, a brzuch działał na przekór jemu.
-Tak. Całą paczkę - potrząsnąłem pustym opakowaniem fajek - temu.
Obaj zdobyliby mistrzostwo w ignorancji.
-Proszę powiedzieć, co się dzieje.
-Jak już wspominałem, moja dziewczyna jest w niebezpieczeństwie. Prawdopodobnie przebywa w tym hotelu z gwałcicielem, mordercą, jest poddawana torturom i... Do cholery, macie działać, nie pytać.
Całą trójką weszliśmy do holu hotelu, a wnętrze ołówkowej spódnicy drgnęło za ladą, ale drgnęło inaczej niż przed potencjalnym klientem.
-Ten pan - policjant wystawił mnie przed szereg - zgłosił, że jego partnerka jest tu bezprawnie przetrzymywana.
-A dziesięć minut temu zadzwonił w sprawie fałszywego alarmu bombowego. A jeszcze wcześniej groził, że wymorduje pół hotelu, jeśli nie powiem mu, w którym pokoju przebywa jego narzeczona. A prawda jest taka, że kobieta, którą opisał, weszła do hotelu sama, dobrowolnie, nie była do niczego przymuszana.
I znów z kozła ofiarnego stałem się przedstawicielem rasy winnych.
-Jeszcze przed chwilą mówił pan, że pańskiej partnerce grozi niebezpieczeństwo.
-Bo grozi - warknąłem. - Jeśli przyprawi mi rogi, zamorduję ją, przysięgam.
-Powinien pan ochłonąć. - Młodszy złapał mnie za ramię i wyprowadził pod hotel. Po raz drugi. I przysiągłem sobie, że to nie ostatni raz, kiedy byłem wewnątrz hotelu, ale ostatni, gdy ktoś siłą mnie z niego wyprowadza.
Na zewnątrz psiarnia pouczyła mnie, że mają mnie na celowniku i pierwszy kobiecy blond trup w promieniu kilometra od hotelu zatrzaśnie mi nadgarstki w kajdankach. Odjechali w pogoń za pączkami, które nie mieściły się w pobliskiej cukierni, a ja odjechałem wraz z nimi - taki dostałem nakaz. Jednakże zakręciłem tylko koło wokół hotelu i powróciłem na miejsce, nieco oddalone, na tyłach, gdzie wznosiło się wyjście ewakuacyjne. Dla mnie było wejściem ostatniej szansy.
Desperacja osiedliła się na ostatnim szczeblu mojej wewnętrznej drabiny, wgryzła się w niego zębami i zaparła pazurami. Jeszcze za kierownicą przetestowałem zapalniczkę benzynową, z ręcznym grawerem na posrebrzanym metalu - działała bez zarzutu, a płomień jak był hipnotyzujący, tak jest nadal. W sidła tylnego wyjścia ruszyłem z impetem, nabierając prędkości odepchnięty od drzwi. Powietrze stało za mną murem i pędziło z odsieczą wprost w starcie ze mną samym.
Na klatce schodowej na tyłach panowała głucha cisza i przez to każdy krok był hukiem jak strzał z pistoletu. Dość szybko odnalazłem drogę schodami wznoszącymi się na wyżyny i tak przebyłem całe piętnaście pięter, a gdy w końcu doczłapałem się na hotelowy korytarz ociekający elegancją i wszystkim tym, do czego nie pasuję, musiałem oprzeć się o ścianę, by ociekł mi z czoła pot i oddech przestał podskakiwać. Przekonałem się, że kondycję warto utrzymywać choćby dla takich chwil - desperackie zapobieganie zdradom.
Trzecią szansę wykorzystywałem od szczytu. Pchnąłem spory skórzany fotel po dywanie, a ten zapierał się, jakby nie chciał wyruszyć na wycieczkę spod ściany. W końcu zatrzymałem go pod jednym z bezpieczników odpowiadających za uruchomienie alarmu przeciwpożarowego. Stanąłem na podłokietniku, by być jak najwyżej, później chwilę udając bociana, tyle że na obu nogach, chwytałem równowagę z rękoma nad głową i zapalniczką w czubkach palców. Otworzyłem ogień na moment, ten zadziałał prawidłowo i zanim bezpiecznik pękł wodą, zamknąłem zapalniczkę. Pierwszy strumień pociągnął za sobą kolejne na całym korytarzu, a pot nie był już moim problemem - cały byłem mokry.
Pchany prędkością światła, zbiegłem po schodach na dziesiąte piętro, ta fotel zapierał się mniej, choć wciąż było w nim coś z upartego osła. Zapalniczka znała już swoją rolę, więc sprawnie otworzyła ogień, a i bezpieczniki przeciwpożarowe solidarnie pomogły mi odzyskać uosobioną własność, która albo przyprawia mi rogi, albo analizuje wszelkie za i przeciw przyprawiania rogów komuś tak impulsywnemu jak ja.
Później mój niecny zamiar objął i piąte piętro, a że tam nie było już dywanów, fotel nie stawiał oporu. Woda wkrótce zalała cały długi korytarz, syreny wyły już, powtarzając trasę windy - z góry na dół i z powrotem na wyżyny. Wybiegłem niepostrzeżenie tym samym wyjściem ewakuacyjnym, wsiadłem do niezamkniętego samochodu, gdzie w stacyjce wciąż kołysał się komplet kluczyków. Przebrnąłem ledwie kilkadziesiąt metrów, by zaparkować wśród zgrai samochodów na frontowym parkingu.
Mój palec wskazujący nerwowo opukiwał kierownicę, gdy nieliczni hotelowi goście wysypywali się z budynku jak mrówki z opustoszałego mrowiska, na czele z ołówkową recepcjonistką. Wielu z nich mokrych, choć nie tak bardzo jak ja, bo ze mnie ciekło, a i bokserki poznały smak hotelowej wody. Aż w końcu, jako jedna z ostatnich, wyszła Cindy. Tylko parę blond włosów przykleiło jej się do twarzy, a moja niczym nieograniczona wyobraźnia poinformowała mnie radośnie, że te kilka włosów przyciągnęło nieco spocone po seksie przy ścianie czoło. Tuż za nią wyszedł facet z kawiarni, ten sam, który zostawił ślady swojego naskórka na jej nagim kolanie wczorajszego popołudnia. Dziś bez garnituru, ale w białej koszuli i czarnym krawacie. Wyglądał jak biznesmen opuszczający służbową naradę, nieco skropiony deszczem. Ale ja widziałem go jako zdyszanego rogacza, który oddał mi swoje rogi, z rozpiętą koszulą i zmiętym krawatem, którym obwiązywał nadgarstki Cindy, a ponadto jakby jego włosy nie poznały fenomenu, jakim od pokoleń jest szczotka do włosów.
Wrzałem, później wykipiałem, aż nie było we mnie wody i suchość osuszyła też wilgotne uczucia. Byłem wyschniętym konarem drzewa, zdezelowanym, pominiętym przez Boga w kolejce po dobroć, ale wciąż silnym i gdy upadnie, zadrży cała Ziemia.
Wypadłem nerwowo z auta i wyszedłem Cindy na przeciw. Stanęła w pół kroku, a z jej oczu wylewało się przerażenie. I słusznie. Bezwartościowość jej łez jeszcze nigdy nie była tak wyrazista. Chwyciłem ją za ramię i zanim ktokolwiek byłby gotów zaprotestować, szarpnąłem do samochodu i wrzuciłem na siedzenie pasażera. Pożegnałem hotel i niefortunność naszego wspólnego spotkania głośnym piskiem opon i paloną na asfalcie gumą. Krótki pojedynek z Cindy na spojrzenia utwierdził mnie w przekonaniu, że bez niej się wściekam, ale z nią jestem jak ołowiana chmura zwiastująca ogniobicie.
Przywykłem do milczenia w samochodzie, a dzisiaj zdawało się być moim sprzymierzeńcem - w ciszy łatwiej było skoncentrować się na konkretach: trzymaj nerwy na wodzy, bo w Kalifornii ostatnia egzekucja po nałożonej karze śmierci miała miejsce w 2006 roku, a 2006 rok to odległość zaledwie dziesięciu lat i dla ciebie rząd może zrobić wyjątek, by zobaczyć twoje pozbawione kondycji cielsko na krześle elektrycznym.
Przez całą drogę przyglądałem się nerwowo Cindy, ale nie jej twarzy czy dłoniom tak uporczywie obciągającym sukienkę w dół po udach. Nie. Para bursztynowych w słońcu i brązowych w świetle cienia oczu skanowała jej nogi w poszukiwaniu siniaków, jej szyję, by wykluczyć obecność malinek, powierzchownie ją całą, by przekonać się, czy rumieńce na policzkach to wynik orgazmu czy tylko efekt uboczny samochodowej szklarni naświetlanej słońcem.
Dotarliśmy pod dom. Stał w tym samym miejscu, nie płonął, nigdzie wokół nie było widać interweniującej policji, a co za tym idzie, Rosie albo jeszcze nie wstała, albo wypłakuje oczy po nagłej stracie obojga rodziców. Wysiadłem i znów chwyciłem Cindy za ramię. Zaskomlała, a nogi się pod nią uginały. Omiotłem spojrzeniem ulicę, albo i całe osiedle. Nie zarejestrowałem żadnej sąsiadki, sąsiada czy choćby psa na podsłuchu, dlatego zaciągnąłem Cindy do domu, a moje palce wgniatały się w jej rękę jak w plastelinę. Aż mnie samego bolały mięśnie splecione w dłoń.
Ale gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi, huk rozbudził we mnie zmutowane połączenie całej afrykańskiej fauny z agresorami zamiast serc. Pchnąłem Cindy na kanapę, a ona, upadając, odblokowała w oczach tamę i wodospad łez wkrótce zalał jej obojczyki. Współczucie umarło wtedy, gdy sądziłem, że umarła we mnie agresja.
-Kim był ten facet? - warknąłem, a ona chwiejnie wstała.
-Justin, nie denerwuj się, proszę - wyjąkała błagalnie. Była gotowa paść na kolana i całować mnie po stopach, bylebym tylko mówił ciszej.
-Jak mam się, kurwa, nie denerwować, skoro spotykam cię w pieprzonym hotelu z pieprzonym obcym facetem?
-To nikt ważny, przysięgam - wypłakała.
Ruszyła na mnie, chciała w swym subtelnie kobiecym stylu paść mi w objęcia albo uwiesić się na szyi i ustami malować miłość na moim policzku. Ale wtedy ten zmutowany afrykański zwierzyniec przejął nade mną kontrolę, ręka wystrzeliła mi w górę i zderzyła się z prawym policzkiem Cindy. W chwili uderzenia pękło jej serce, pękło moje serce, pękł wazon, który spadł z komody, gdy upadała też Cindy wraz z siłą odrzutu, i pękły wszystkie obietnice, które co wieczór składam sobie przed snem.
-Spróbujmy jeszcze raz - syknąłem przez zęby, a kolana ugięły mi się i ukucnąłem tuż przed skuloną na panelach Cindy. - Kim był ten facet?
Pokręciła głową. Jakbym przez to miał rozumieć wszystko. Wszystko i nic.
Złapałem ją za włosy i znów zabolało też mnie. Tego dnia sadysta pomieścił w sobie zapędy masochistyczne.
-Pieprzysz się z nim?
-Justin, to nie tak - wychlipała, a ja, nie mogąc znieść szlochu, złapałem ją za gardło w miejscu siniaków, którym nie dałem szans się zagoić. I rzeczywiście pomogło. Nie mogła już szlochać. - Nic mnie z nim nie łączy - wyszeptała.
-Tylko wspólny pokój w hotelu. Myślisz, że uwierzę, że graliście tam w karty?
-Nie zdradziłam cię - powiedziała z resztką tchu. - Nigdy bym cię nie zdradziła.
Znów ją uderzyłem. Teraz chyba przemówiła przeze mnie pogarda kłamstwem.
-Zdradzałaś Ryana z Jasonem, Jasona zdradziłaś ze mną. Skąd mam wiedzieć, czy teraz nie jestem tylko frajerem, który ma być przy tobie przez całą dobę? Zawsze byłaś cholerną dziwką. Może dlatego się ze mną nie pieprzysz? Ten koleś ci wystarcza, co?
-Nic mnie z nim nie łączy, uwierz mi - błagała. Desperacja spływała jej po policzkach.
Im dłużej patrzyła mi w oczy, tym bardziej wzbierała we mnie złość i tylko uderzeniem ją normowałem. I unormowałem. A Cindy osunęła się po ścianie i padła policzkiem w pręgi na panelach.
Naraz ze schodów spłynęła Rosie, sparaliżowana krzykami i płaczem matki. To niebywałe, ale własnym ciałem, tak małym jak jedna moja ręka, próbowała zasłonić Cindy, wbiła się przede mnie i z płaczem na ustach krzyknęła:
-Tatusiu, przestań! Mamusia płacze!
Pomimo popieprzonego zawirowania w moim nędznym żywocie, dziecka bym nie uderzył. Swojego dziecka tym bardziej. Wstałem więc z kolan, a świat wkoło wirował. Rosie stała w piżamie przed Cindy, dotykała dłońmi jej twarz, a ręce miała we krwi, tak jak we krwi była warga Cindy. Cała wściekłość wyrwała mi się z piersi, a wraz z nią niemy krzyk z gardła. Trwaliśmy w tej zamkniętej klatce krwi i łez, wrzasków i szeptów, a słońce przyglądało nam się zza szyby, nieruchomo wisząc na paru promieniach.
W końcu i Cindy spojrzała mi w oczy i choć serce miałem już pęknięte, teraz popękałem cały. Ale o dziwo wciąż nic nie czułem. Nie było współczucia i zazdrość umknęła, i zostaliśmy w pustej próżniowej bańce, do której nie zna drogi żadne uczucie.
Niespodziewanie otworzyły się frontowe drzwi, a wrzask wiatru zapowiedział nadejście Jazzy. Wstrzymała oddech, gdy klamka wyrwała jej się z dłoni i drzwi skleiły się z futryną. A później z pseudo sercem Matki Teresy podbiegła do skulonej Cindy i chłodem dłoni ukoiła jej pokolorowany złością policzek.
-Znów jej to zrobiłeś. - Takiego syku nie powstydziłby się nawet wąż. - Znów to robisz - poprawiła. - I ty śmiesz mówić, że ją kochasz!?
-Bo kocham - powiedziałem cicho.
-Jeśli nie brzydzisz się przemocą względem kobiety, niech obrzydza cię chociaż kłamstwo.
-Nie kłamię - odrzekłem w amoku, a narkotyczne powietrze opływało moje płuca.
-Zabieram ją stąd - zadecydowała, ale już nie w moim kierunku. I również nie do Cindy.
Pomogła jej wstać, przytuliła do piersi, a łzy Cindy rozpierzchły się w pajęczych niciach po szarej koszulce Jazzy. Wyciągnęła rękę do przerażonej małej Rosie, a wtedy stało się coś, czego nie obejmowało moje wewnętrzne opanowanie. Pochwyciłem Rosie w ramiona i odszedłem z nią aż po wejście do kuchni.
-Oddaj mi ją - warknęła Jazmyn. Żyła na jej skroni podskakiwała.
-To moja córka - oznajmiłem, mocno przyciskając do piersi wątły korpus.
-Ją też masz zamiar pobić, jeśli krzywo poukłada klocki?
-Nic jej nie zrobi - przemówiła płaczliwie Cindy, a metaliczny smak jej ust czułem w swoich. - Tylko ja działam na niego jak płachta na byka.
I miała rację. Ja byłem ogniskiem, ale ona iskrą.
Cindy spojrzała smutno na Rosie drżącą w moich ramionach, a potem, choć ciągnąłem jej spojrzenie i ciągnąłem, nić pękła. Moja mentalna siła zawiodła, a Cindy obejmowana przez kościstą rękę z wyrazistym łokciem Jazzy wyszła na podjazd, by tam przesiąknąć słońcem i samochodowym odświeżaczem powietrza w aucie Jazmyn.
Usiadłem na kanapie w rozkroku, a Rosie przytulałem do piersi jak bezwładnego pluszaka. Kołysałem się wpierw w przód, potem w tył, jak zarażony chorobą sierocą. Aż w końcu i Rosie przytulała mnie, i pytała cicho wprost w ucho, dlaczego uderzyłem mamusię i czy ją też uderzę, i jeszcze że ona już zawsze chce być dzieckiem, bo dorosłość wpędzi ją do grobu, nim zarobi na trumnę. A potem moje usta zaatakowały pytaniem jak z jednego z odległych księżyców Jowisza.
-Kochasz mnie, Rosie?
Potrząsnęła twierdząco głową, a włosy rozbiegły jej się wokół policzków. Pocałowałem ją w czoło i minęło wiele, wiele metaforycznych lat, nim dotarło do mnie, że dzieci nie należą do mojej bajki, a w mojej bajce rozpętałem wojnę domową.






~*~


Czyją stronę trzymacie? Justina czy Cindy?