sobota, 30 kwietnia 2016

Rozdział 28 - Come take me home tonight

JEŚLI MACIE CZAS I OCHOTĘ, NA MOIM BLOGU http://my-heaven-jb.blogspot.com POJAWIŁ SIĘ DRUGI ROZDZIAŁ DODATKOWY, ZAPRASZAM :)

Chmury były dziś wyjątkowo gęste. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie, gdy pięliśmy się na pokładzie samolotu amerykańskich linii lotniczych na wysokości dziesięciu kilometrów nad Atlantykiem, a kadłub przecinał opór czegoś więcej niż samego powietrza. Dlatego chmury musiały najeść się ołowiu. Albo im dalej na północ, tym więcej było w nich śniegu.
Whisky w pogrubionym szkle smakowała całkiem nieźle, choć smak różnił się nieco od tego, do którego przywykłem. Omiotłem spojrzeniem wnętrze samolotu i z rozczarowaniem stwierdziłem, że zasnęli już wszyscy prócz staruszki zaczytanej w Wichrowych wzgórzach, do której jednak nie zamierzałem się odzywać. Spojrzałem więc w okrągły bulaj - miejsce przy oknie wybłagałem niemalże na kolanach od dwudziestoletniej rudowłosej sąsiadki z fotela na lewo - i widziałem tylko smugę światła rzucaną na skrzydło, a cała reszta, którą chciałbym dziś podziwiać, upiła się nocnym mrokiem.
Także i ja postanowiłem upić się mrokiem. Zsunąłem się nieco na fotelu i wkrótce przyjąłem na ramię uderzenie skroni rudej, która dalej śniła wsparta na moim barku, a potem zasnąłem sam, kołysany równomiernym szumem silników i myślom, że będę obecny podczas seksualnej legalizacji Nell.

Gdy się ocknąłem, niebo wytrzeźwiało i znów  było całkiem jasno, a rudowłosa sąsiadka dociekała, w jakich okolicznościach śniła na moim bicepsie. Zesztywniały i połamany całonocnym lotem, spytałem:
-Jak się spało?
Ruda zatrzepotała skrzydłami z rzęs.
-Całkiem wygodnie, choć twardo. - Ścisnęła lekko moje ramię. - I pachnąco. Tak, pachnąco.
-Byłem ci to winien za miejsce przy oknie.
-Uczciwa wymiana. Dobrze robi się z tobą interesy, panie ładnie pachnący.
-To naturalny rudy? - spytałem, określając w palcach delikatność jej włosów. 9/10.
-Naturalny, czemu pytasz?
Zakwitłem niemrawym uśmiechem.
-Zawsze intrygowała mnie jedna kwestia. Mianowicie, czy rudzi tam, w dolince, też są rudzi?
-A czy mam rude brwi? - Nie miała. - Nie wiem, jak to jest uwarunkowane genetycznie, ale dzięki Bogu nie jestem ruda TAM. I poprzedzając twoje kolejne pytanie, nie, nie pozwolę ci się o tym przekonać.
Niebawem, po dwóch spacerowych rundach stewardessy oddelegowanej do naszego rzędu, samolot zaczął podchodzić do lądowania na lotnisku w Londynie, więc oboje z rudą zapięliśmy pasy i wyglądaliśmy przez jedno okno. Ruda myślała o tym, że pierwszy raz ląduje w Londynie, a ja, że będę zmuszony drugi raz z niego startować.
Schodząc stopniowo po drabinie chmur, widzieliśmy za oknem rozlane mleko, ni to białe, ni szare. Później pas startowy i pas zieleni wokół, który jednak ubrał dziś ślubną suknię.
-Śnieg - szepnęła ruda. - Już niemal zapomniałam, jak wygląda.
-Właśnie, śnieg - powtórzyłem. - Kurwa mać.
-Nic nie mów i pozwól mi zgadnąć. - Zamyśliła się. - Masz tylko tę bluzę i obawiasz się przedwczesnego zamarznięcia.
-Mniej więcej tak to wygląda. Mało optymistycznie. I całkiem chłodno.
-I całkiem mokro - dodała, ale jej nie zrozumiałem. - Wiesz, śnieg to po prostu ładniejsza wersja wody.
Nadwozie samolotu polizało pas startowy i poczuliśmy ostrożne kontrolowane szarpnięcie, porównywalne z próbą odpalenia przez Nell samochodu za jednym z pierwszych razów. Hamowaliśmy i hamowaliśmy, wciąż coraz łagodniej, aż śnieżna suknia zieleni na uboczu przestała się poruszać. Ruda pożegnała się krótko, wychodząc jako jedna z pierwszych. Miała nie najmniejsze pośladki, za to mocne wcięcie w talii. Typ jej budowy przywodził na myśl przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Odprowadziłem ją do samych drzwi, by nie zagubiła się pomiędzy rzędem foteli obitych bananową skórą. Spełniłem swój obywatelski obowiązek.
Na lotnisku wciąż prószył śnieg. I prószył, kiedy z hali przylotów wyszedłem w miasto. I prószył, gdy zatrzymałem się na ruchliwym skrzyżowaniu, rozglądając to w jedną, to w drugą, próbując zlokalizować własny zagubiony w przestrzeni punkt i obrać kierunek. Śnieg wydawał się być suchy, bo stałem tak pod chmurą i stałem, i wcale mnie nie przemoczyło. 
Torba kołysała mi się na ramieniu, gdy szedłem przez miasto na dziedziniec przed szkołą Nell. Miałem nadzieję, że rzeczywiście tam dotrę, choć pod śniegową warstwą Londyn wydawał się nieco inny. A piechotą był już całkiem inny. Chodniki były mi obce. Było mi obce wszystko to, co zwiedzałem poza obrębem czterokołowca. Ale jakoś, lepiej czy gorzej, odnalazłem się bez silnika i przez centrum obarczone wiekowymi kamienicami ciągnęła mnie myśl o Nell we włochatych nausznikach albo o Nell w wełnianej czapce z pomponem, albo o Nell. Kropka.
Szkoła jak szkoła - stała w tym samym miejscu i wyglądała równie zniechęcająco. Na zasypanych śniegiem schodach odznaczały się ślady obuwia i niemal słyszałem, jak wewnątrz budynku setki zniecierpliwionych ołówków uderzają o ławki w oczekiwaniu na dzwonek. 
Omiotłem spojrzeniem parking w nadziei, że pośród śniegu i możliwości, że Nell przychodzi do szkoły na piechotę, albo że w ogóle nie przychodzi, odnajdę swój/jej/nasz samochód. Stał po drugiej stronie ulicy, oddalony nieco od głównego wejścia wspinającego się po stopniach, wydawał się nieuszkodzony, a przynajmniej nie tak uszkodzony, jak mogłaby uszkodzić go Nell. A gdy oparłem się pośladkami o maskę, poczułem z nim głęboką więź odrodzoną na nowo. To z kolei zasiało we mnie trzy ziarna obawy, że skoro tak sentymentalnie reaguję na widok samochodu, nie odkleję się od Nell przynajmniej do czasu rozpętania V wojny światowej, albo do ewentualnego samorozpadu słońca.
Niebawem wybiegła ze szkoły. Miała ciepłą bluzę z kapturem z uszami jak u kota, a spod kaptura kołysały się proste warkocze zapętlone sylikonowymi gumkami przy końcach. Nie zmieniły się jeansy na nogach (bez dziur!), nie zmieniły się trampki za kostkę, nie zmienił się plecak luźno odbijający się od pośladków i nie zmienił się proces nieoczekiwanego zatrzymywania się na ulicy, podczas kiedy tłum za nią kotłuje się i przelewa bokami.
-Nie! - krzyknęła na mój widok.
-A jednak! - odkrzyknąłem, gasząc na ośnieżonej masce papierosa. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że miał pełnić rolę podgrzewacza, nie ujścia uzależnienia.
Puściła się biegiem, przeskakiwała przez krawężniki, a ja tylko rozpostarłem ramiona i przyjąłem jej uderzenie na tors, gdy rzuciła mi się na szyję. Jeszcze zanim założyła mi pętlę z ramion na karku, jej chude nogi oplatały mnie w pasie. Dobrze było znaleźć się w miejscu, gdzie najpierw są czyny, a później inteligentne rozkładanie tych czynów na czynniki pierwsze. Najpewniej w odwrotnej kolejności Nell przetrawiłaby, czy wypada jej mnie przytulić, a gdy doszłaby do wniosku, że świat od tego nie spłonie, zastanowiłaby się, czy aby na pewno chwycę ją, gdy jak lampart rzuci się na mnie jak na najsłabszą sztukę w stadzie.
Złapałem. I nie mogłem pogodzić się z myślą, że będę musiał puścić.
Przytulałem ją stanowczo i mocno, wiedząc, że przez trzy kolejne noce nie zaśnie na brzuchu z powodu obolałych żeber. Mimo to przytulałem ją tak długo i tak silnie, że wpuściłem pomiędzy nas smugę powietrza dopiero wtedy, gdy uznałem, że nadeszła pora, na ewentualny oddech Nell.
Nie urosła. Nie przytyła. Na jej twarz jeszcze nie spojrzałem, na razie przyglądał się jej mój bark, do którego przylepiła policzek. Ale nie sądziłem, by w przeciągu trzech miesięcy, które z jednej strony były tylko trzema miesiącami, a z drugiej całą wiecznością, coś istotnego uległo zmianie. 
Nawet pachniała tak samo. Raz by poczuć ten zapach w Stanach, spędziłem pół dnia na wąchaniu nakrętek testerów w perfumerii. Znalazłem po pięciu godzinach. W samą porę, by zostać wyproszonym przez zdegustowanego ochroniarza.
Stanęła na prostych nogach, gdy z wnętrza szkoły zagrzmiał kolejny dzwonek. Trzymałem ją w ramionach nie krócej niż osiem pełnych minut. Nie zdołałem się nasycić. Nie uściskiem, nie zapachem, nie nią samą. Kiedy opadała na stopy, pocałowałem czubek jej ucha i wtedy jakoś silniej uderzyło we mnie, że znów wszystko mogłoby być dobrze. Definicją dobra byłby powrót do nieodległej przeszłości
-Co ty tu, kurka wodna, robisz? - Dotknęła mojego czoła, nosa, przemarzniętych policzków i łapczywie obu warg opuszkami, równie chłodnymi, dlatego nie poczułem kontrastu.
-Miałbym przegapić twoje szesnaste urodziny? To byłoby doprawdy grzechem.
-Pamiętałeś - uśmiechnęła się skrycie. - Oczywiście, że pamiętałeś.
-Nie jestem dobry w składaniu życzeń.
-Wiem o tym - zachichotała. - Mimo wszystko właśnie tego od ciebie oczekuję.
-A więc - zacząłem i natychmiast pomyślałem, że Cindy skarciłaby mnie za leżące na granicy poprawności gramatycznej początkowe sformułowanie - życzę ci całej góry lodowej złota, tej, która zakończyła żywot Titanica. Życzę ci obłędnego seksu, teraz już legalnego. I życzę ci - zawahałem się. - Życzę ci, żebyś się zakochała, może nie tak do szaleństwa, bo to nie bywa zdrowe, wierz mi, ale całkiem przyjemnie jest być zakochanym. I to zakochanym w kimś, kto będzie ciebie wart. Co w zasadzie oznacza, że masz bardzo ograniczone pole manewru. - Dotknąłem jej jeszcze rozgrzane policzki, delikatnie, jakby mogły zniknąć, albo jakby ona mogła zniknąć. - Nie sądzę, by ktokolwiek był ciebie wart, młoda.
-Znałam jednego takiego. - Zmarszczyła brew. - Ale to dupek, debil, cham i prostak. Rozdziewiczył mnie i spierdolił na drugi koniec świata. 
-Urwać mu jaja - zarządziłem ze śmiechem.
-Urwać - powtórzyła - ale nie jajka. To byłaby strata dla przyszłego pokolenia. Płodzi całkiem ładne dzieci.
-O dzieciach porozmawiamy później - westchnąłem.
-Chyba wiem, co chcesz przez to powiedzieć, ale w porządku, pozwolę ci się wyżalić później, kiedy opadnie twoja euforia, że znów mnie widzisz.
Nie zaprzeczałem. Nie było sensu, kiedy ona wiedziała, gdzie postawię krok, zanim ja wiedziałem, czy w ogóle postawię.
-Mam coś dla ciebie - powiedziałem, rozpinając zamek błyskawiczny w torbie.
-Nie chcę nic od ciebie - westchnęła. - Już to przerabialiśmy.
-Uwierz mi, to chcesz.
Wręczyłem Nell kopertę. Choć  z początku sceptyczna, później ciekawość konsumowała ją od małego palca u nogi, pięła się przez kolana i biodra, gdy Nell odklejała papierowe zabezpieczenie, aż przejęła kontrolę nad organami wewnętrznymi, kiedy Nell z rozdziawionymi ustami odmawiała modły nad biletem na koncert jej pedałków.
-Żartujesz sobie ze mnie - stwierdziła ostro.
-Nie śmiałbym.
-Najprawdziwszy i wciąż pachnący bilet na koncert One Direction - powiedziała, a potem powtórzyła to jeszcze od dziesięciu do piętnastu razy, zgubiłem rachubę. A potem zostałem wyściskany tak mocno, jakbym to ja miał dziś urodziny, albo jakby Nell za jednym zamachem dziękowała mi i za prezent, i za obecność. Albo za pamięć i za prezent. Albo za obecność i pamięć. Albo za wszystko razem wzięte, bo po kilku sekundach takiego uścisku moja krew zagubiła się w dotychczas kontrolowanym obiegu i nieco ścięło mnie z nóg. - Czemu ty mi się tak podlizujesz, co?
-Bo chcę, żebyś nadal o mnie pamiętała.
-Jesteś jak owsiki, Justin - oznajmiła. - Można się z ciebie wyleczyć, ale nie da się o tobie zapomnieć.
-Masz owsiki?
-Aktualnie nie - mruknęła wesoło.
A ja spochmurniałem. Brak owsików był potwierdzeniem, że Nell nie jest mną zarażona. Już nie jest. To boleśnie przypomniało mi, że świat działa na jednej z dwóch zasad: albo mieć ciastko, albo zjeść ciastko. Nigdy na obu jednocześnie.
Powierzyła mi kluczyki i ruszyliśmy przez bajkowy Londyn, cały w śnieżnym puchu, przed siebie, byle na przód i byleby nie stać w miejscu. Ogrzewanie w aucie działało na najwyższych obrotach. Nell pocierała o siebie zziębnięte kostki, trzymając je przy wentylatorze z ciepłymi strumieniami, a ja co rusz zmieniałem rękę na kierownicy i wciskałem ją w kieszeń. Jednego mogłem być pewien - po powrocie do Los Angeles na nowo zacznę narzekać na skwar. I zacznę narzekać też na masę innych aspektów życia po drugiej stronie oceanu.
Droga gnała na przód, nawet kiedy przekroczyliśmy niewidoczną granicę Londynu i mogłem legalnie wbić stopę w pedał gazu. Nie rozmawialiśmy z Nell. W ogóle. Ale podtrzymywaliśmy tradycję zerkania na siebie z ukosa, przeważnie naprzemiennie, czyli rzadko kiedy krzyżowały się nasze spojrzenia. Tylko w przypadku, w którym jedno zagapi się na drugie ponad wyznaczone normy i przeważnie byłem to ja. I przeważnie słyszałem wtedy, żebym patrzył na drogę, bo jest za młoda, żeby umierać, żeby rozmazywać się na drzewie i żeby gnić w ciasnej trumnie. 
Niby nic się nie zmieniło, a jednak było inaczej. Choć inaczej wcale nie oznacza gorzej. Było po prostu tak, jakby euforię spotkania przyćmiewał obowiązek nieuniknionego pożegnania. 
Po godzinnym pościgu za miasto, kiedy tak przecinaliśmy opór powietrza jak szpadą, zbrzydło mi wyobrażenie, że jesteśmy zamknięci w bożonarodzeniowej kuli pełnej sztucznego śniegu, którą ktoś nieustannie potrząsa. Chciałem wyjść, ulepić bałwana i wrzucić śnieżkę za majtki Nell. I chciałem w końcu rozmawiać.
Chwilę jeszcze jechaliśmy przez las, aż wyłonił się przed nami opuszczony parking z drewnianą zadaszoną altaną, a pod nią przymocowany był dębowy stół i przeżarta przez korniki ława. Zatrzymałem się po środku, a gdy silnik zgasł, było jeszcze ciszej niż dotychczas. Siedzieliśmy niby nie spięci, ale też nie wiotcy jak chińskie gimnastyczki na olimpiadzie, wpatrując się w przednią szybę, a kiedy zwolniłem wycieraczki z ich codziennych obowiązków, śnieg powoli zakopywał nas w czterokołowcu, ograniczał pole widzenia i wkrótce były widoczne szyby, za nimi śnieg i ten śnieg jakby pokrył okna szarawą farbą. 
Silnik nie pracował, a wewnątrz wciąż było ciepło. Nasze oddechy mieszały się w kokpicie, a na szyby od wewnątrz naciskało napięcie i motyw przewodni tego napięcia długo nie był mi znany. W podobnym momencie spojrzeliśmy z Nell po sobie, ja skupiłem się na jej ustach, ona na moim wszystkim, aż przemówiłem, gdy spłynęła na mnie niespodziewana fala olśnienia:
-Ja ci na kolanach nie usiądę.
-Albo czytasz mi w myślach, albo jesteś obrzydliwie napalony.
-Po pierwsze, patrzysz na mnie tak, jakbym był ostatnim ocalałym facetem na tej planecie. A po drugie, fakt, że jestem napalony, nie powinien cię dziwić.
-I nie dziwi.
-Ponawiam pierwsze stwierdzenie - zakomunikowałem. - Ja ci na kolanach nie usiądę.
Ale Nell na moich owszem. Zrzuciła bluzę z kocimi uszami i wdrapała się na moje kolana, zgrabnie omijając przy tym dźwignię zmiany biegów. Usiadła mi na udach, wspierając się odcinkiem piersiowym kręgosłupa na kierownicy. Rozpaliła moje wargi swoimi opuszkami, dotykając je pełna nienasycenia. 
Odwołuję to, co mówiłem tuż po lądowaniu - Londyn zimą również może być piekielnie upalny.
Z Nell na kolanach nawet Antarktyda zmieniłaby się w cholerne Hawaje w lipcu. Londyn przy Antarktydzie nie miał większych szans.
-Nie masz dziewczyny, no nie? - spytała zapobiegawczo.
-Jestem dupkiem, chamem i wszystkim innym negatywnym - westchnąłem - ale nie zdradzam. I nie zdradziłbym. Czy to tak trudno zapamiętać?
-Wolałam się upewnić. Nie chcę mieć na karku twojej rozwścieczonej narzeczonej.
A potem z przytupem ruszyło to, co nieuniknione. Ubrania Nell przestały być ubraniami - stały się fruwającymi kawałkami szmat smakującymi wszystkich kolorów tęczy. Odchyliłem nieco fotel i zdjąłem bluzę, żeby Nell mogła zająć się skubaniem mojego obojczyka (miała obsesję na jego punkcie i kilkakrotnie budziłem się z niesfornymi malinkami, zanim w ogóle pomyślałem o niej jak o kimś uprawnionym do rzeźbienia malinek). Stanik, który zatoczył pod sufitem salto i opadł na cztery łapy gdzieś w okolicach tylnego zagłówka ujawnił jedyną zmianę na przestrzeni trzech miesięcy.
-Kurka wodna, urosły - oznajmiłem, chwytając jej piersi. 
-Przed światowym znawcą nic się nie ukryje.
-Światowy to całkiem dobre określenie. Trzymałem piersi Angielek, Amerykanek, Kanadyjek, Włoszek, Brazylijek, Francuzek, Rosjanek, ale tylko prostytutek, nawet jednej Nigeryjki.
-A że moja mama była Filipinką, a ja odziedziczyłam urodę po niej, to tak jakby do twojego grona dołączała jeszcze Azjatka.
-Pełny komplet - westchnąłem. - Czuję się spełniony.
Ale nie czułem się, dopóki nie miałem jej całej, a nie miałem, dopóki metalowa klamra trzymała pasek w moich spodniach. Nell była podobnego zdania i ulżyła szlufkom we wspieraniu mojego przyrodzenia, obiecując, i to nawet niebezgłośnie, że ona się o mnie zatroszczy. Nie miałem podstaw, by jej nie wierzyć. A przede wszystkim nie miałem serca, by ją sobie odbierać.
Nell już od dawna była nagusieńka, tylko ja odstawałem od normy. Ale też nie zamierzałem tej normy regulować. Podobało mi się, że mam nad nią chociaż taką przewagę, kiedy pozostałą miała tylko ona. Zsunęła mi spodnie z bokserkami, pocałowała, bo do tej pory jeszcze tego nie zrobiła, a potem spiąłem się na całym ciele i drapieżnie wbiłem palce w oparcie fotela pasażera.
Seks dzielił się na trzy formy: seks z Cindy, seks z Nell i seks z każdą inną. Znów było mi dobrze. Tak dobrze, jak mogło być tylko z Nell, przy czym inaczej niż z Cindy i inaczej niż z całą obszerną resztą.
Nasze oddechy mieszały się w jedno, a parujące szyby roztapiały śnieg, więc wkrótce było jak w erotycznej myjni samochodowej, tylko bez szczotek i piany. Woda oblewała nas od zewnątrz, po szybach ciekły Amazonki i Tamizy, a my kontynuowaliśmy proces podtrzymywania gatunku niecicho i niespokojnie. Jakbyśmy wzajemnie chcieli sobie coś udowodnić. Jakbyśmy poprzez seks krzyczeli (i na dobrą sprawę krzyczeliśmy, ale myślałem o nieco bardziej wewnętrznym krzyku i nieco mniej związanym z orgazmem), bo nie umieliśmy już mówić ciszej. Nie krzyczeliśmy na siebie. Krzyczeliśmy do siebie. Podobał mi się ten krzyk głównie ze względu na to, że daleki był milczeniu.
Oddałbym rękę, że wyrwała mi gęste kępy włosów, kiedy tak szarpała za nie, podskakując i podskakując. Mając nade mną tę seksualną przewagę, dopiero odnalazła się w swoim żywiole. Nawet całowała mnie na własnych zasadach. Całowała tylko wtedy, kiedy miała wyraźną ochotę pocałować i tak długo, jak miała ochotę, więc przeważnie kończyła, zanim pojąłem, że mnie całuje. Byłem oszołomiony albo otępiały, albo jedno i drugie. Czułem się mniej więcej tak, jak czuje się prawiczek na imprezie zamknięty w sypialni z dziwką kończącą dwudziestoletni staż. Nawet gdy dochodziłem, to jakbym nigdy wcześniej nie dochodził, albo jakby te wszystkie dotychczasowe dojścia były dopiero półmetkiem. Nie wiedziałem nawet, czy ani razu nie mrugnąłem, czy wręcz przeciwnie - nawet nie otworzyłem oczu i trzymałem je tak zaciśnięte, że Cindy powiedziałaby, że dostanę przez to zmarszczek.
-Wow - wydukałem, pozwalając obcałować sobie całe ucho. - To było... - Przełknąłem ślinę. Albo łzy. - Wow.
-Masz bardzo ograniczony słownik przymiotników.
-Nawet najlepszym się zdarza - mruknąłem, a zaraz poprawiłem się w najbardziej inteligentny sposób, na jaki aktualnie było mnie stać: - Chciałem ci powiedzieć, że przestałaś się kochać, koleżanko. Przestałaś kochać, a zaczęłaś pieprzyć.
-Idealnie jak na samochodowe warunki, musisz to przyznać.
-Ale jeśli jeszcze kiedyś wylądujemy w sypialni, będziesz się ze mną kochać, co?
Przewróciła oczami.
-Pieprzysz jak baba.
-A ty pieprzysz jak ja: tak, że pod koniec mam ochotę wyć z zachwytu.
Prychnęła pod nosem i wysiadła z samochodu. Naga. Na śnieg. W środku lasu. Wariatka zawsze pozostanie wariatką, nawet gdy weźmie udział w obronie ostatniej studni w Afryce, urodzi piątkę dzieci, rozwiedzie się przynajmniej trzykrotnie, znajdzie pracę w biurze najbardziej sztywnego prawnika w Londynie i nade wszystko połknie kij od mopa.
Ubrała się, naciągnęła na warkocze kaptur i spojrzała z politowaniem na moje wiotkie zwłoki w pierwszej fazie rozkładu, ze spodniami przy kolanach i głośno posapującym kutasem na wierzchu. Nie było mowy - wyglądałem bardziej żałośnie niż z grypą i brakiem sił na choć jedną zmianę bokserek w przeciągu tygodnia.
Byłem chyba zbyt nagi, by czuć się swobodnie. W każdym razie pomyślałem, że jeśli jednak zapnę spodnie, przestanę onieśmielać słońce i może zdecyduje się wyjrzeć zza chmury. A gdy ubrałem też bluzę, byłem gotów na spektakularną bitwę na śnieżki, przy czym nie rzucałem śniegiem w Nell, a Nell w śnieg. Chwyciłem ją za nogi, przerzuciłem przez bark i razem padliśmy w zaspę. Przygniotłem ją nogą, ale przez to nażarłem się śniegu, który wepchnęła mi nie tylko przez usta, ale też przez nos. Było i zimno, i mokro, i szczęśliwie. Pomyślałem, że chłód niesie za sobą radość, a w Kalifornii byłem skazany na radość jedynie połowiczną, bo upał szalał tam częściej niż moje nogi na parkiecie w klubie.
A potem, gdy chłód przesadził z klimatyzacją, otrzepaliśmy nieco tę część puchu, która nie zdążyła się na nas rozpuścić, i zapaliliśmy po papierosie. Wpierw książkowo, zaciągając się, dając upust i znów zaciągając. A później paliliśmy jednego na dwóch. Wpierw ja dmuchnąłem dymem w usta Nell, potem ona w moje i kiedy tak dmuchała, pocałowałem ją krótko, jak całowało się policzki koleżanek w przedszkolu. I dalej paliliśmy znów w pojedynkę.
-Rozmnożyły mi się córki - westchnąłem. - Miałem jedną, mam już dwie.
-Rosie?
-Rosie - przytaknąłem. - W zasadzie dobrze się stało, że Jason o niczym nie wiedział. Chciał mieć dziecko, więc miał.
-Jeśli nie wiedział, to na pewno się domyślał. Nie był głupi.
-Bycie głupim jest przyjemne - stwierdziłem. - Dajmy na to Forrest Gump. Brak inteligencji w czystej postaci. A był jednym z najszczęśliwszych. Być może był zbyt głupi, żeby się smucić.
-Albo Jaś Fasola - przypomniała Nell. - Głupi, szczęśliwy i jeszcze poprawia humor. Takich ludzi powinno się odznaczać orderami za zasługi dla społeczeństwa.
-Albo zwalniać z płacenia podatków - dodałem.
Nell skończyła palić pierwsza. Wykopała staw w śniegu i ułożyła niedopałek jak do snu, by okryć go puchową kołdrą. Mój niedopałek zasnął tuż obok jej. I spały tak już zawsze, pod śniegiem i grudkami zmrożonej ziemi.
-Powiedziała ci? - spytała Nell. - Cindy. Powiedziała ci?
-Coś ty - burknąłem. - Gdybym nie szperał w jej dokumentach, pewnie dowiedziałbym się dopiero wtedy, gdy jedno musiałoby oddać nerkę drugiemu.
-Oddałbyś?
-Rosie? - upewniłem się. Skinęła głową. - Pewnie tak. Musiałbym co prawda rozważyć wszelkie za i przeciw. Ale chyba za niewielką opłatą mógłbym oddać.
-A Molly? - ciągnęła. Przypomniała mi przy tym imię mojej drugiej-pierwszej córki. - Molly byś oddał?
-Nie wiem - mruknąłem. - Może też bym oddał. To w końcu moje, tak jakby, dzieci, no nie?
-Nawet nie tak jakby, Justin. To przecież są twoje dzieci, spłodzone przy dobrotliwości twoich plemników, wyglądające jak dziewczęca odmiana ciebie. Są twoje, nie wyprzesz się ich. - Pomrukiem przyznałem jej rację. - A mi oddałbyś nerkę?
-Tobie oddałbym trzy - zaśmiałem się, ale bez zawahania, głos mi nie zadrżał i słowa nie cofnęły się jak śniadanie na kacu.
-Masz tylko dwie. Co najwyżej dwie.
-Dlatego oddałbym dwie swoje, a trzecią ukradł. Jedno jest pewne: nie trafiłbym do pierdla, bo tam preferują istoty żywe, przed pierwszym stadium rozkładu.
Nell spochmurniała. Ołowiana chmura zawisła nad jej głową i nagle zamiast śniegu lunął z niej ulewny deszcz, w którym skąpał się jej optymizm.
-Młoda, co się stało?
Wstała, ale siła grawitacji zdawała się działać na nią, ze zdwojoną siłą zaciskając zęby. Jej plecak z milionem małych kieszonek, jakby w każdej chciała skryć promień słońca, na czarną godzinę, leżał na tylnej wycieraczce. Gmerała w jednej bocznej, wyjątkowo wypchanej, aż wydostała pokaźny zlepek fiołkowych chusteczek higienicznych. Wracała, chyląc się na miękkich nogach i choć się nie cofała, wcale nie wyglądała, jakby posuwała się na przód. Grzęzła po kostki w śniegu, grawitacja teraz jeszcze bardziej szaleńczo na nią polowała. Ale wreszcie dotarła. Minęła może minuta, może miesiąc, w każdym razie wciąż była zima. I wciąż miałem śnieg w swej wodnej odmianie w bokserkach. A gdy dotarła, padła przede mną na kolana i na własnej skórze poczułem, jak świat utracił prawo emitowania szczęściem.
-Justin, przepraszam. - Głos jej drżał. Nie. On wibrował. Jakby skakał na trampolinie i próbował dotknąć nieba czubkami palców. - Naprawdę nie wiem, co się stało. Przysięgam, karmiłam go lepiej, niż mój ojciec karmił mnie. Ale też z umiarem. Opowiadałam mu bajki na dobranoc i wcale nie takie z makabryczną puentą, żeby nie miał nocami koszmarów. A podczas burzy trzymałam go na kolanach i oglądaliśmy powtórki meczów. Zawsze kibicował Amerykanom. Jakby wiedział, że ty tam jesteś.
Nie spytałem, bo gdy się pyta, na ogół oczekuje się odpowiedzi. A ja nie chciałem wiedzieć. Chciałem wyjąć z pamięci kasetę, przewinąć taśmę w tył i dopiero nacisnąć start. W żadnym razie w odwrotnej kolejności.
Trzęsącymi się jak cytrynowa galaretka rękoma odlepiałem wilgotną chusteczkę od chusteczki, aż czułem wyraźnie uciskające linię życia lewej dłoni małe rybie ciałko, już suche, bez tego obrzydliwego śluzu, za który jednak teraz bym się pomodlił. 
Och, śluzie, wróć. Wróć i otwórz mu te wyjątkowo inteligentne jak na rybę oczy.
Pierwszy raz unosił się na mojej rozpostartej dłoni. I pierwszy raz odkryłem anatomiczne czynniki budowy jego podbrzusza, bo poległ na grzbiecie. I pierwszy raz mówiłem i myślałem o nim w czasie przeszłym. Niełatwo było wytrenować język z 'jest' na 'był'. Bo odtąd już tylko był.
-To nie twoja wina - powiedziałem do Nell, bo zdałem sobie sprawę, że bierze na siebie te wszystkie pasożyty z serii: wina, kara, zadośćuczynienie. - Miał prawie trzy lata. To dla niego najwyższa pora, by stworzyć jedność z runem leśnym.
To wyraz najwyższego egoizmu albo dowód braku piątej klepki odpowiadającej za wrażliwość - ale śmierć Gordona zrobiła na mnie wrażenie nie mniejsze niż śmierć Jasona, a śmierć Jasona nie większe niż śmierć Gordona.
Uniosłem oczy do nieba. Jason, bracie, wybacz mi, że nawet pośmiertnie znaczysz dla mnie tyle co ryba bez śluzu, że ukradłem ci córkę, która nigdy nie była twoja, i że planuję zasadzić pod sufitem całą łąkę jemioły.
-Chcę go pochować - oznajmiłem. - Tak należycie, z nagrobkiem z kamienia i krzyżem z przesuszonych patyków.
-W czym? - Nadal nie była przekonana, czy aby czegoś nie mogła zrobi. Ale nie, nie mogła. I w pewien egoistyczny sposób cieszę się, że Gordon wykorkował tak, abyśmy mogli pochować go wspólnie. Tak, by cała jego rodzina była obecna na ceremonii pogrzebowej.
-Mam pewien pomysł - odrzekłem.
Pomysł nie najgorszy, choć nie powiem, ekstrawagancki. Bowiem obrońcy zwierząt nie byliby przychylni opinii, że pudełko po prezerwatywach pokolorowane czerwonym flamastrem z pogrubionym wkładem jest odpowiednim materiałem na trumnę. Ale dla nas był. I jestem przekonany, że gdyby Gordon miał w tej kwestii prawo głosu, wahałby się co najwyżej pomiędzy opakowaniem po tabletkach antykoncepcyjnych.
Gdy Gordon, co prawda bez garnituru, został upchnięty do prowizorycznej trumny, a dół zmarzniętej ziemi wykopany samochodową saperką nieopodal altany, Nell włożyła Gordona w podziemną otchłań i z całego serca przeprosiła, że jest zmuszona wyłączyć światło, które na powrót rozbłyśnie, gdy Gordon tuż po zmartwychwstaniu trafi do rybiego nieba, gdzie nie ma burz i gdzie źli ludzcy tatusiowie nie wylatują za ocean. Sami.
-Jest w mojej klasie jeden chłopak - wychrypiała Nell - który obecnie ma dwadzieścia siedem i pół rybki...
-Pół? - wszedłem jej w słowo.
-To drastyczna historia, opowiem ci w mniej drastycznych okolicznościach - wyjaśniła. - W każdym razie on powiedział, że ryby, pomimo znikomego ilorazu inteligencji też potrafią tęsknić. - Ściągnęła usta w wąską linię. - Pamiętasz, gdy dzwoniłam do siebie niedawno, ale nie odbierałeś? Chciałam zadzwonić raz jeszcze, ale stwierdziłam, że nie będę cię niepotrzebnie niepokoić. Rzecz w tym, że ostatnio Gordon coraz mniej jadł, coraz więcej przesiadywał na kamieniach i coraz mniej bał się burzy, jakby była mu równie obojętna co słońce. Wiesz - westchnęła - on chyba za tobą tęsknił. Prawie tak jak ja.
Upadłem miękko, bo w śnieg, na kolana i zasypywałem palcami dołek. Zmrożona ziemia gryzła mnie pod paznokciami, ale nie przestawałem. Zupełnie jakbym łudził się, że gdy przestanę zakopywać, w wyniku cudownego poczęcia narodzi się nadzieja na wyjątkową żywotność Gordona, że przedrze się przez piach i zacznie pływać w śniegu. A potem zaśmieje mi się w twarz i przypomni, że jest martwy, a duchy nie istnieją. Nawet rybie.
A potem czułem dłonie Nell mierzwiące mi włosy, jakby chciały bezboleśnie wyrwać i je, i poczucie winy, że zostawiłem ich oboje i że szczęśliwym trafem to rybia połowa grona moich przyjaciół skończyła w piachu.
Przytuliłem ją, brudząc palcami jej kaptur i włosy, i policzki, i pupę.
-Też za tobą tęskniłem - wyznałem.
Nagle nie mogłem już tęsknić za Gordonem, więc cała ta tęsknota spłynęła na mnie, bym następnie mógł przelać ją na Nell.
I przelałem.
A kiedy tęsknota wyszła w końcu z mojego ciała na spacer, obłożyliśmy mały grób Gordona masywnymi kamieniami, może drobinami meteorytów, a może skałami z drobną zawartością szczątków jego rybich sióstr i braci.
Staliśmy przed skromnym nagrobkiem jeszcze chwilę, póki cukier puder nie przestał oblepiać nad od głów. W gruncie rzeczy oblepiał tylko moje włosy, bo o czubek głowy Nell opierałem się podbródkiem. Pachniała leśnym szamponem. Iglastym. Zupełnie jakbym znalazł się latem w zagajniku, leżał pośród świeżych igieł, a słońce z pełną intensywnością rozpalało ich woń. Zgoliłbym jej główkę na łyso i utkał poduszkę z włosów, gdybym nie wiedział, że włosy pachną tylko wtedy, kiedy żyją.
Ale gdy zabarykadowaliśmy się w samochodzie, wciąż nią pachniało. Może udałoby się wykrzesać z niej mały odświeżacz powietrza, na przykład płaskorzeźbę choinki huśtającą się na lusterku pod przednią szybą.
Porzuciłem ten pomysł. Wszystkie uzależnienia stoją na tym samym szczeblu drabiny. Zapach Nell sieje równie rażące zniszczenia wewnętrzne co heroina. Nie ma uzależnień złych i gorszych. Dzielą się co najwyżej na osobowe i nieosobowe. Albo na Nell i NieNell.
-Mam wyjątkowo ponadprzeciętny pomysł - oznajmiłem wiosennie. Taki napływ optymizmu kojarzy mi się tylko z wiosną. - Jedziemy do schroniska.
-Przypominam ci, że będziesz miał spore problemy z przewiezieniem psa, zwłaszcza daleko za ocean. A ja mam alergię.
-Od kiedy?
-Od... teraz.
-To się akurat dobrze składa.
-Co kombinujesz?
Uśmiechnąłem się tym oszałamiającym uśmiechem. Nell natychmiast zapłonęła gorączkowym rumieńcem.
-Zobaczysz.
Droga pięła się po upartych białych równinach, a w tle brzęczała muzyka z londyńskiego radia. Nell wybijała na szybie rytm równo opiłowanym paznokciem, a razem z każdym uderzeniem zygzakiem spływała kropla roztopionego śniegu. Zerkałem na jej ucho, bo tyle tylko widziałem, i zaglądałem przez nie wgłąb jej umysłu. Skomplikowany układ przebiegu nici łączących jej myśli od zarania naszej przyjaźni przyprawiał mnie o ból głowy. Dziś nie było inaczej. Jakbym zaglądając w to niesubordynowane wnętrze widział zarówno czerń i biel, i róż, i to wszystko pod grubą warstwą smogu.
Często chciałem ją o coś spytać, ale wycofywałem się z bliżej nieokreślonych powodów. Teraz jednak zagaiłem:
-Było ci dobrze?
Nell zaśmiała się, nie odrywając wzroku od szyby. Uderzyła paznokciem i sturlały się dwie krople, przy mecie tworząc jedność.
-A jak myślisz?
-To, co myślę, to jedno. A jakie są fakty, to drugie. Wolałbym poznać twoją wersję wydarzeń.
-Otóż zrobilibyśmy to pewnie jeszcze raz, i może jeszcze jeden, ale chcę, żebyś wciąż widział we mnie swoją małą Nell, a nie jakąś tam babkę do jakiegoś tam seksu. To zdegraduje moją rolę nie najgorszej przyjaciółki do poziomu zerowego.
-Mów do mnie jak do faceta, czyli prosto i logicznie, a nie tak... poetycko.
-Jeśli to było poetyckie, to ty chyba nigdy nie przeczytałeś żadnego wiersza.
-Czytałem w liceum. Na przykład Szekspira.
-Szekspir słynny był z dramatów.
-Jedno i to samo - żachnąłem się.
Nell westchnęła rozlegle. Wraz z tym westchnięciem tuzin kropli opuścił okopy na szybie i utworzył rwący potok.
-Tak, Justin - przemówiła zniecierpliwiona. - Tak, było mi dobrze. Tak, było mi bardzo dobrze. Tak, kurwa, seks z tobą to spełnienie marzeń. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze, żeby postawić swoje pieprzone 'ja' na samym szczycie Mount Everest?
Moje serce i żołądek, i mózg, i wszystko co ma szansę się poruszyć, wykonało w moim ciele dwa fikołki i powietrzne salto.
-Myślę, że tym zrobiłaś mi dobrze. A moje pieprzone 'ja' zahaczyło się gdzieś na satelicie w połowie drogi między Londynem a wschodnim kraterem księżyca.
-I to było poetyckie. Twój Szekspir byłby z ciebie dumny.
Korki rozpoczęły się już na obrzeżach Londynu, więc żeby ominąć zlot sygnalizacji świetlnych w centrum, obraliśmy kierunek na obwodnicę i pędziliśmy nią jeszcze potężny kawał czasu, by zajechać na peryferia od zachodu, gdzie wznosiło się schronisko dla bezdomnych zwierząt. Zaparkowaliśmy pod najciemniejszą chmurą i nie zdziwiłbym się, gdybyśmy po powrocie zastali dwumetrową zaspę śniegu zamiast auta, a spod niej wychylałyby się tylko boczne lusterka odbijające błysk lodu.
Drzwi były zamknięte na zasuwę od wewnątrz. Zadzwoniłem dzwonkiem i przywitały nas z oddali wołania dziesiątek kundli, a każdy krzyczał 'weź mnie, nieznajomy człowieku, a w czasach rychłej starości będę przynosił ci kapcie'. Wkrótce w drzwiach stanęła dziewczyna z blond końskim ogonem na czubku głowy. Miała przetarte jeansy i czarną bluzę z kapturem, a na niej sierść przynajmniej dwóch wyliniałych psów. Otrzepywała ją grubymi rękawicami, spoglądając na nas spod czapki z daszkiem. 
-Mogę w czymś pomóc? - spytała zmęczonym głosem, jakby biegła i w progu odnalazła metę. - Spytam może inaczej: piesek czy kotek?
Spojrzałem na Nell.
-Piesek czy kotek? - powtórzyłem.
-Nie nadaję się do opieki nawet nad niewymagającą rybką.
-Ale pytam teoretycznie, gdybyś musiała wybrać: piesek czy kotek?
-Piesek.
-Więc piesek - odpowiedziałem pracownicy schroniska i ruszyliśmy za nią korytarzem pośród stert psiego jedzenia, wałęsających się i liniejących pod nogami kotów, pośród zapachu psiej wsi, psiej zawartości żołądka, psich odchodów i psich oddechów. Słowem, wszystko to, co wznosiło Gordona na szczytową pozycję zwierząt domowych: nie chuchał, nie szczekał, nie śmierdział (za życia) i nie gubił sierści.
Poczułem, jak mi go brak. Jakby dotąd w moich żyłach przepływała niekiedy mała rybka i udrażniała wszystkie wąskie naczynia, a dziś skaleczyłem się i wraz z tym skaleczeniem wypłynęła, by kontynuować wędrówkę w zaśnieżonych podziemiach. 
Ta metafora również mogłaby napoić Szekspira dumą.
-Dla kogo szukamy psa? - spytała dziewczyna. Wyrwała mnie z zamyśleń i chyba nie tylko mnie, bo Nell zamrugała tak, jak mruga na trzy sekundy po przebudzeniu: w pierwszej otwiera oczy, w drugiej zatacza koło na suficie, a trzecia zmienia jej powieki w skrzydła kolibra. - Mam na myśli: dla babci chodzącej o lasce, dla dziecka czy...
-Dla dziecka - przytaknąłem. - Ile ta mała ma lat? - spytałem Nell.
-Zależy, którą małą masz na myśli. Przypominam ci, chłopcze, że masz dwie córki.
-Tę londyńską.
Dziewczyna przyciągająca każdy włos okolicznej sierści spojrzała na mnie krzywo. Chciałem wyjaśnić, że mam problemy z pamięcią i wiek córek jest akurat tą dziedziną, która wykracza poza moje horyzonty. Ale milczałem, bo w końcu przestała patrzeć.
-Pięć, sześć, coś koło tego - oznajmiła Nell.
-Szczeniak - postanowiła dziewczyna w kitce. - To musi być szczeniak.
I od tamtej pory szukaliśmy właściwego szczeniaka. Namalowałem jego obraz w głowie: mały, biały, ewentualnie czarny, a najlepiej biały z czarnym oklapniętym uchem, albo czarny z białym oklapniętym uchem; do tego powinien mieć plamkę na nosie i nie najgorzej pachnieć. Ale wszystkie plany diabli wzięli, kiedy Nell dostrzegła w kącie szczeniaka liżącego się po jajkach, porwała go w ramiona i oznajmiła, że tym razem to ona wyjedzie do Stanów, jeśli nie weźmiemy właśnie tego, brązowo-czarno-białego z rudym uchem i czymś na kształt piegów w kolorze kawy z mlekiem. Był jak stonowana tęcza pcheł i oddechu ziejącego psią karmą.
-To miłość od pierwszego wejrzenia - stwierdziła Nell, przytulając i naciskając, i kołysząc szczeniaka tak, że gdybym to ja był na jego miejscu, zwróciłbym śniadanie, kolację i jeszcze wigilijny obiad. - Jest już nasz.
-A pan co sądzi? - spytała blondynka.
-Ja nie mam nic do gadania. To ona jest w tym związku szefem. Jest jak mój alfons. Albo guru dwuosobowej sekty. Albo...
-Powie pan jeszcze jedno słowo, a będę musiała gdzieś to zgłosić. Nie wiem, policja, opieka społeczna, cokolwiek. A w żadnym razie nie powierzę wam psa. Tak jakby boję się waszej dwójki. Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że nie jesteście przesadnie normalni, no nie?
-Nie dostaniemy pieska po dobroci, weźmiemy go siłą - powiedziała Nell takim tonem, jakby zamawiała kawę z odtłuszczonym mlekiem. - Justin, to ten jedyny.
Nie miałem serca odbierać jej 'tego jedynego' i z tego względu wypełniłem wszelkie formalności, byśmy pod czujnym okiem opiekunki i zwierząt, i ich sierści mogli wrócić do samochodu, który wspaniałomyślnie nie ugrzązł jeszcze w okopach śnieżnych. Przeciwnie, jego pole magnetyczne odpędziło ołowianą chmurę i mokrą blachę maski kolorowało słońce. Utraciłem uwagę Nell, gdy mknęliśmy mokrą szosą, bo oto jej jedyną miłością stał się pies, o którego byłem nieco zazdrosny. Może nie aż tak, jak zazdrosny byłbym, gdyby pieściła na kolanach jakiegoś chłopaka, a nie zwierzę rodzaju męskiego, ale jednak byłbym szczęśliwszy, gdyby szczeniak podróżował w bagażniku, a jej kolano oblegała moja ręka.
Mieszkanie Lily mieściło się około pół godziny jazdy bez złośliwości kierowców, świateł i nawierzchni, a godzinę z umiarkowanym wkładem tych złośliwości. Podczas naszej wyprawy złośliwość działała na pełnych obrotach, aż parowała gniewem. Gdy jechaliśmy, Nell wciąż rozmawiała ze szczeniakiem, a ja narastałem zazdrością. Kiedy Nell to dostrzegła, posadziła mi psa na kolanach, żebym nie czuł się tak samotny. Ten dźgnął mnie sterczącym uchem, a potem, gdy trzykrotnie nie załapałem się na przejazd przez skrzyżowanie, przyczajony złodziej dziewczęcej uwagi zsikał mi się na uda. Po tym miałem głęboką ochotę wyrzucić go przez okno pod koła nadjeżdżającej ciężarówki, tak by została po nim tylko mokra plama - taka sama jak na moich spodniach.
-Zabierz ode mnie tego sukinsyna - warknąłem.
-Tu trafiłeś w dziesiątkę - zachichotała, jakby dokładnie wiedziała, kiedy pozbyć się źródła zagrożenia psim moczem. - Ten piesek istotnie wygrzebał się z jakiejś suczki.
-To nie uprawnia go do sikania mi na spodnie. - Złość kłębiła się we mnie jak fale dobiegające do brzegu. - Musimy zjechać na stację. Odczuwam głęboką potrzebę przebrania spodni. Ten psi gówniarz miał szczęście, że nie zsikał się na fotel.
-Co jednak nie zmienia faktu, że śmierdzisz, jakby...
-Jakby ktoś uraczył mnie swoim ciepłym moczem.
-Albo jakbyś ty sam uraczył się swoim ciepłym moczem. Mogłeś powiedzieć, że ciśnie cię w pęcherzu. Zrozumiałabym.
-Przecież widziałaś, że...
-Mylisz się. Niczego nie widziałam. Ja tylko uwierzyłam ci na słowo, że zostałeś bezczelnie obsikany przez psa. Równie dobrze mogłeś wysłużyć się nim, by nie wyszło na jaw, że masz poważny i nieoperacyjny problem z pęcherzem.
-Nienawidzę tego kundla - mruknąłem. - I ciebie też.
Jakby w odwecie na moje słowa Nell pociągnęła mnie za kark i pocałowała w czubek głowy.
Zmieniłem zdanie - psi mocz to pierwszorzędna sprawa: naturalne perfumy, kosmetyczne wygładzenie skóry i bezpośrednie spotkanie z naturą.
Na pobliskiej stacji benzynowej przebrałem się, by sprawiać wrażenie kogoś, kto nie padł ofiarom zmowy dwóch kanalii knujących z fotela pasażera. Co jednak nie zmieniło mojej decyzji dotyczącej sprawcy zamieszania - dalszą podróż przez Londyn szczeniak spędził w bagażniku, a Nell łączyła się z nim w bólu, gdy piszczał i kwiczał, wgryzając się w zapasową oponę.
Byłbym głęboko niepocieszony, gdyby Lily zmieniła miejsce zamieszkania, bo to oznaczałoby kontynuację podróży z serii ja i Nell połączona nierozerwalnym węzłem ze szczeniakiem z problemami układu moczowego. Ale nie. Mieszkała w tym samym mieszkaniu na drugim piętrze, jej nazwisko wyryte było w mosiężnej tabliczce na drzwiach, na klatce schodowej obok roweru z czterema kółkami stał głęboki wózek, a w jego zadaszeniu wisiała mała plastikowa pozytywka.
Drzwi z rozmachem otworzyła Molly. Zadarła głowę i uśmiechnęła się, ale tylko połową ust, jakby jedną chciała się śmiać, a drugą nie wiedziała, czy może. Dziś mogła. Ukucnąłem, wspierając się na kolanach, dźgnąłem ją palcem w brzuch. Chciałem powiedzieć, że tatuś przybył z zaświatów, ale stwierdziłem, że mi nie wypada: w pierwszej kolejności nie wypada nazywać się tatusiem, bo nawet do tak mało zaszczytnej roli przypisane są pewne zobowiązania.
-Tata?
-Słuszna uwaga - przyznałem.
-Mogę się przytulić? 
Uśmiech nieco mi przygasł, ale nie dotarło do całkowitego zaniku płomienia, bo Nell kopnęła mnie czubkiem adidasa w prawy pośladek.
-Raz kozie śmierć - burknąłem pod nosem, a głośniej dodałem: - W drodze wyjątku możesz.
Przytuliła mnie więc, kiedy kucałem. Ścisnęła mnie za szyję, ale krótko i szybko, tak że w zasadzie nie dała mi szans, bym i ja ją przytulił. W każdym razie wyraźnie tego nie oczekiwała.
-Mam coś dla ciebie - oznajmiłem. - Spóźniony prezent świąteczny.
Wtedy Nell dołączyła do Nas i postawiła szczeniaka chwiejącego się na czterech koślawych łapach przed Molly, by z pełnym zapałem mogła naskoczyć na niego i przydusić, jak to dotychczas robiła Nell.
-Jest dla mnie? - dopytywała. - Jest mój?
-Ja z pewnością go nie chcę.
-A jak ma na imię? - Oczy jej się świeciły. Jakby zalęgło się w nich całe stado rozszalałych świetlików.
-Dopiero czeka na imię - powiedziała Nell. - Możesz go nazwać, jak tylko chcesz.
Molly przyjęła tę informację z niemałym entuzjazmem, jednakże nie podzieliła się z nami szczególną nowiną. Nie byliśmy jej godni.
-Jest mama?
-Jest - przytaknęła Molly. - Chyba karmi moją siostrzyczkę. Jest taka malutka. I ciągle płacze. Chcesz ją zobaczyć?
Czy czas tak zapieprza, połykając dni i miesiące bez przegryzienia, czy to ja żyję z klapkami na oczach w zagięciu czasoprzestrzeni? Powróciłem myślami do dnia, w którym Lily dopadły ciążowe mdłości i mam wrażenie, jakby jeszcze wczoraj podpierała się na moim ramieniu i radośnie oznajmiała, że jest w ciąży i że ta ciąża nie jest moim problemem. Zupełnie jakby pierwsza była. 
Kiwnąłem głową i wtoczyłem się do małego przedpokoju, ciągnięty przez córkę - córkę, jak obco to brzmi - za rękę wgłąb salonu. Spostrzegłem, że kolor ścian uległ zmianie, ale prócz tego nawet stojak na parasole, jakże istotny w londyńskim klimacie od pokoleń skłóconym ze słońcem, podpiera ścianę, jak podpierał lata temu. Lily klęczała przed kanapą, na której leżało coś małego, coś, co najwyraźniej oddychało tak szalenie głęboko, że aż unosiło polarowy koc i dźwięk tego oddechu docierał do mnie od progu.
-Skoro ciąża trwa dwanaście miesięcy, a ty byłaś na początku ciąży jakieś parę miesięcy temu, nie powinnaś jeszcze chodzić z brzuchem wielkim jak dwa globusy? - spytałem, a Lily drgnęła.
Najpierw przetrawiła fakt, że się odezwałem, dopiero później samą moją obecność, aż złapała się pobłażliwie za głowę.
-Wróć do szkoły, Justin, jeśli ciąża trwa rok.
Ale później już się nie spieraliśmy, bo oto Molly zaciągnęła mnie pod samą kanapę, a para wpatrzonych we mnie czarnych jak węgle oczu - najpewniej w spadku po ojcu, bo oczy Lily kwitną bursztynem - zajrzała w każdą szufladę moich myśli, nawet tę zaszyfrowaną dwoma pancernymi kłódkami. Patrzyliśmy na siebie minutę, dwie, w każdym razie długo. Te oczy wydały mi się tak inteligentne; zbyt inteligentne jak na dzidzię. Pomyślałem, że jeśli kiedyś w odległej przyszłości przeczytam w zbiorze jej osiągnięć, że otrzymała nobla z fizyki, ogłoszę uroczyście, że to ja w pierwszej kolejności odkryłem w niej potencjał. Dotknąłem palcem jej małego nosa, a gdy się poruszyła, sam drgnąłem i odskoczyłem nieco. Molly zaniosła się śmiechem, a dzidzia razem z nią, tylko nieco bardziej charczącym i skrzeczącym. 
-Nie ugryzie cię - zachichotała Lily. Nawet ona. - Jeszcze nie ma czym.
-Mogę - wydukałem, ale tylko połowicznie. - Mogę ją tak jakby potrzymać?
Spojrzała na mnie co najmniej tak, jakby przed momentem mierzyła mi temperaturę i ta temperatura wykroczyła poza skalę.
-Wiesz w ogóle, jak trzyma się niemowlaki?
-Pewnie rękoma - wypaliłem.
-To z pewnością nie dodaje ci punktów do inteligencji.
Ale przełamała się i ostrożnie położyła mi dziewczynkę w ramionach. Przestraszyłem się, że jest tak mała. Przestraszyłem się, że jest tak krucha. Ale najbardziej przestraszyłem się, że zwróci na mnie wszystko to, co przełknęła w ciągu ostatniej doby - moja wiedza dotycząca niemowlaków ogranicza się jedynie do informacji, że często i w sposób niekontrolowany im się ulewa.
-Całkiem fajny ten bobas - stwierdziłem, oddając Lily dziecko po upływie może dziesięciu, a może jedenastu sekund. - Ale chyba bałbym się, że przez przypadek urwę takiemu nogę. Albo rękę. Albo głowę. Albo po prostu, że w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności dotkliwie bym to dziecko uszkodził.
-Dlatego nikt nie daje ci pod opiekę dzieci.
Zdziwiłabyś się, wymamrotałem w myślach, ale nie powiedziałem tego głośno. Nikt nie musi wiedzieć, że po godzinach niańczę gumową kaczkę w kąpieli.
-Co ten pies robi w moim domu? - spytała nagle, zauważając szczeniaka podgryzającego kant ściany.
-Tatuś kupił mi pieska - zaćwierkała Molly.
-O nie. - Jej głos był połączeniem najostrzejszej papryczki, szubienicy i kolejki w supermarkecie - definicji czystej irytacji. - Nie, nie, nie. Molly, nie możesz go zatrzymać.
-Dlaczego?
-Bo twój tata jest półgłówkiem, który nie pomyślał, że takie kwestie powinien najpierw ustalać ze mną. Mam na głowie dwójkę dzieci. Pies jest jak trzecie.
-Jeśli założysz mu pampersa, a z tego co widzę, masz ich tu sporo - przemówiłem - nie powinno być z nim zbyt wiele zachodu. A zwrotów nie przyjmuję.
Jej wzrok mówił wszystko - powinienem albo stworzyć jedność z powietrzem i zabrać wraz z sobą zapach perfum i być może, ale tylko być może, psich siuśków, albo z prędkością światła zmaterializować się za progiem. Wybrałem opcję z numerem drugim i tylko odbiłem się od ściany na klatce schodowej. Zanim jednak zjechałem po poręczy na parter, gdzie czekała Nell, skubiąc róg gazetki z pobliskiego marketu, wybiegła za mną Molly, w samych skarpetkach, i wręczyła mi rysunek, rzucając krótko, że już dawno namalowała go dla mnie. Później pocałowała wnętrze dłoni, dotknęła mojego kolana i chwiejąc się na boki, powróciła do schroniska dla szczeniaków - i ludzkich, i zwierzęcych.
Ulica wyrosła nam pod stopami, gdy wytoczyliśmy się przed blok jak kula śnieżna - i prawdę powiedziawszy pasowaliśmy do zimowego otoczenia. Jeszcze tylko Lily wychyliła się przez parapet, wymachując czystym pampersem i krzycząc:
-Następnym razem, kiedy zjawisz się, żeby odwiedzić córkę, kup jej lalkę Barbie, a nie psa! - Jej głos wzbił się w powietrze jak tornado.
-Ja też cię kocham, Lily! - odkrzyknąłem, machając rozszalałą ręką, ale nie oglądając się na falującą w oknie na drugim piętrze firankę. Szybko zwróciłem się do Nell: - Nie kocham jej, żeby nie było wątpliwości.
Nie wiem, dlaczego poczułem głęboką wewnętrzną potrzebę poinformowania ją o tym. Ale poczułem. I kiedy poinformowałem, i zmyłem z siebie tę niedorzeczną wyimaginowaną miłość, poczułem się wolny; bardziej wolny niż dotychczas. Jak ptak, którego złamane skrzydło zostało sklejone nierozerwalną plasteliną.
-Nie tłumacz mi się. Nie wchodzę ci do łóżka i nie wchodzę ci do serca.
-Wchodzisz - parsknąłem. - Weszłaś. - Koniec słownego potoku. Koniec. Kropka.
Skórzane fotele z ulgą przyjęły naszą obecność. Jakby czekały, aż na nowo przygnieciemy je pośladkami. Wycieraczki zatańczyły na szybie, śnieg spłynął jak masło po toście i zrobiło się całkiem ciepło, gdy ogrzewanie wariowało w wywietrznikach na głównym panelu. Ogrzaliśmy zziębnięte ręce, później chwilę wydłubywałem z bluzy oznaki niedawnego posiadania psa - całą armię pojedynczych psich włosów - zdobiąc nimi śnieg tuż za oknem. Prawdziwie doceniłem brak wymagań ze strony Gordona - jeśli gubił łuski, to bez szkody dla mnie. A potem wyczułem znaczny nacisk powietrza na wszystko to, co było we mnie i na mnie. Nell emanowała energią nieokreślonego pochodzenia, opierając głowę o szybę. To chyba jej nawyk, który nabyła w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Do tej pory nawykiem było ściąganie butów i wsuwanie stóp pod pośladki.
-Która godzina? - spytała?
-Dochodzi piętnasta. Frytki?
-Frytki, nie frytki, cokolwiek. Zostało mi jeszcze pięć godzin spokoju. 
-A za pięć godzin wybuchnie trzecia wojna światowa, ponieważ? 
-Ponieważ trzech kumpli postanowiło wyprawić mi urodziny po swojemu, 'po dorosłemu', cokolwiek to oznacza.
-W amerykańskim slangu coś na kształt wódki, seksu i trzech interwencji policji.
Uderzyła skronią w okno, a zabolało mnie.
-Zajebiście.
-Mam czuć się zaproszony? - zapytałem, majstrując kluczykiem w stacyjce. Silnik warknął, jak gdyby miał wyzionąć ducha i powiedział przez to, żebym wysłał go na egzotyczną wycieczkę w tropiki, bo Londyn zimą napędza go głębokim stanem depresyjnym. Albo on również za mną tęsknił. Tęsknią nawet przedmioty martwe. Po trzech miesiącach rozłąki. W Stanach po kilku latach tęsknił tak jakby... nikt. 
-Jesteś gościem honorowym - zakomunikowała. - Stojącym w moim cieniu. Chętnie zamieniłabym się z tobą na cienie.
-A ja na ciała - dodałem radośnie.
-Może być i na ciała. Ale cycki są jak mózg. A nie ma na świecie osoby w pełni rozwiniętej psychicznie, która własnowolnie zamieniłaby się z tobą mózgiem. To powinno być karą w dawnym Alcatraz. Wierz mi, skala światowych przestępstw zostałaby drastycznie zrównana z zerem.
-Aleś ty dowcipna - wycedziłem. 
Ale właśnie taka była. Pośród miliardów ludzi na świecie i tysięcy których poznałem, to z jej poczuciem humoru mógłbym się uosobić i jej poczucie humoru zabrałbym ze sobą do grobu, żeby nikt nigdy nie śmiał się z jej żartów tak, jak ja nie mógłbym się już śmiać.
Egoizm zawsze był głównym składnikiem mojej ludzkiej egzystencji. Prawie jak kakao w gorzkiej czekoladzie. Albo jak cukier w coli. Albo woda w oceanie. Albo poczucie humoru w Nell.



Chciałem tylko usiąść wraz z Nell na ławce w parku. Oglądać z nią gwiazdy, których nazw byśmy nie znali, i rozmawiać o rzeczach, które dalekie są podtekstowi seksualnemu jak Londyn daleki jest Los Angeles. Chciałem zadawać pytania z serii "co by było gdyby", albo "gdybyś była mną to" i one wszystkie, brzmiąc tak niewinnie, w mojej głowie krążyłyby wokół imienia zaczynającego się literą C, kończącego literą Y, prawie jak ta, której imienia nie wolno wymawiać. I rzeczywiście czułem się przy Nell tak, jakbym ze względów moralnych - choć sama definicja moralności była mi jeszcze bardziej odległa niż Londynowi Los Angeles - nie mógł rozmawiać z nią o Cindy. A bardzo chciałem. I chciałem też z Cindy rozmawiać o Nell. W ogóle miałem ochotę ze wszystkimi rozmawiać o wszystkim i jednocześnie nikogo nie słuchać. Gówniarz zaklęty w całkiem przystępnie napakowanym ciele jaskiniowca bez maczugi, wkraczający w nierozwikłany etap buntu na granicy młodości i przedwczesnej starości.
Ale zamiast tego przedarliśmy się przez wrota domu drżącego pod naporem oszałamiająco głośnej muzyki. O dziwo średnia wieku nie dość, że przekraczała piętnastkę, wbrew temu co podejrzewałem przez całe popołudnie, to jeszcze wychylała się sporo poza dwudziestkę i w żadnym razie nie odstawałem w towarzystwie bardziej niż moje włosy.
Wewnątrz było jakieś tysiąc stopni na plusie. Albo nie zauważyłem, że wkroczyliśmy do intergalaktycznej sauny parowej, gdzie wypalanie w żółwim tempie ludzkich wnętrzności jest normą. Tu, gdziekolwiek byliśmy, a byliśmy podobnież w domu jednego z kolegów Nell, nie było śladu po szalejącej za oknami zimie. Skupmy się może na innej poruszonej kwestii - Nell ma kolegów. Starszych kolegów. Aż trzech kolegów. Uprzedziłem Nell, że w żadnym razie nie polubię jej kolegów i że oni pod naporem jej rozkazów nie muszą pałać sympatią do mnie.
Ale zapałali. Zaciągnęli mnie do kuchni na kieliszek czystej, opowiadając przy tym jak popaprani wódką o wszystkim: o kolorowym słońcu, które dla mnie było po prostu żółte, o ciepłym śniegu, który mi mroził palce, o za cichej muzyce, która mi rozdzierała mózg od wewnątrz, jakby razem z krwią wpłynął do niego dynamit o ponadczasowej sile rażenia, i mówili jeszcze o Nell, ale nie o mojej Nell, tylko o jakiejś innej; o Nell, którą była przy nich.
O Nell, która piła - moja nie piła. O Nell, która zaliczała facetów - moją Nell mogliby zaliczać faceci w całkiem odmiennej kolejności. O Nell, która zionie wszechogarniającą prostotą - moja była skomplikowana jak układ bomby Unabombera. O Nell, która chichotała, CHICHOTAŁA - moja Nell nie chichocze. O Nell, która jest szara, jak wszyscy - moja to tęcza o intensywności tak wielkiej, że stworzyć ją mógł tylko deszcz oceanu i wybuch słońca. Kropka. Kolejna.
Ale we mnie też jakby coś eksplodowało i zasiało tulipany tam, gdzie miały rosnąć stokrotki. JA nie miałby wyrzutów sumienia po seksie z piękną młodą damą tuż przed kierownicę - ja miałem. JA nie spędziłby połowy imprezy na kuchennym stołku - ja spędziłem. JA nie trzymałby na rękach dziecka, a już w żadnym razie nie zgodziłby się na to dobrowolnie, bez solidnej pieniężnej opłaty - ja trzymałem; CHCIAŁEM trzymać definicję wewnętrznego spokoju, żeby się nią zarazić. JA nie sączyłby z dwudziestomililitrowego kieliszka przez pół wieczoru i nie widziałby w tym kieliszku i Nell, i Cindy, przed których połknięciem wystrzegał się jak przed blondynkami drapieżnie atakującymi jego kolana - ja potraktowałem je dziś jak zarazę: kiłę, rzeżączkę albo jeszcze inne paskudztwo.
Jednakże JA i nowa Nell zdawali się doskonale dogadywać. Z kolei wewnętrzny ja i wewnętrzna Nell z pominięciem mutacji genetycznych atakujących mózg, rzeczywiście pasowali. W całkowicie pozbawiony seksualności sposób. Kropka. Już trzecia.
Przemogłem się, by wypić cały nieszczęsny kieliszek i wyszedłem do ogrodu, utykając po łydki w śniegu, o czym dotkliwie przekonały się moje kostki, pod którymi kończyły się buty i nad którymi zaczynały jeansy. Niepokojąco wyglądała ta otchłań przede mną, bo światło z domu obejmowało swym zasięgiem do trzech metrów, później zaczynała się trawa i tyle tylko widziałem. Dalej jakby Bóg rozlał smołę i nadal lał ją z nieba, więc utworzyła ponad głowami kurtynę obezwładniającej czerni. Przedarłem się przez nią rękoma i nogami. Musiałem wyglądać komicznie, kiedy tak machałem i machałem, odgarniając samo lodowate, arktyczne wręcz powietrze. Ale było warto, bo gdy promień światła, który jeszcze w sobie miałem, padł na bujaną ławkę nieopodal, dostrzegłem na niej Nell. Tę moją Nell - niechichoczącą dziewicę ze wstrętem do alkoholu. Ona wciąż w niej mieszkała, co oznaczało, że JA nadal mieszkał we mnie, bez umowy najmu, bez zgody wynajmującego pojedyncze skrawki ciała - mnie.
Zaszedłem Nell od tyłu i pocałowałem ją w czubek głowy, pytając:
-Mogę się dosiąść?
-Sama nie wiem - westchnęła. Każdy płatek śniegu mówił mi, że coś knuła. - Jeśli obiecasz mi, że nie powtórzy się ta akcja z samochodu i od tej pory postarasz się wstrzymywać mocz.
-Nienawidzę cię - burknąłem.
Odtąd lewa połowa ławki o długości dwóch metrów była moja. To oznaczało, że mam dla siebie metr surowego drewna i że Nell ma tyle samo dla siebie. A jednak oboje skumulowani byliśmy po środku, nasze ramiona dotykały się na całej długości i trzymałem w dłoniach lewą dłoń Nell. Ale wcale nie pamiętam, bym ją chwytał. To taki odruch. Jak zamykanie drzwi po wejściu do domu. Albo jak chwytanie Cindy za pośladek, gdy smaruje kanapki nutellą, odwrócona tyłem.
Znów uniosłem oczy do nieba. Wszelka myśli o Cindy - odejdź precz.
Na razie.
-Nie jest ci zimno? - spytałem. Siedzenie w ciszy przestało być moją specjalnością.
-Owszem, jest - przytaknęła. I tyle. Odziedziczyła tę specjalność w spadku po JA.
-Powinienem teraz zdjąć bluzę i ci ją zaproponować?
-Gdybyś był tego typu facetem, najpewniej nasza znajomość zakończyłaby się po pierwszych wspólnych frytkach.
I pomyśleć, że pierwsze wspólne frytki jedliśmy tak dawno, że przez cały ten czas Lily zdążyła zajść w ciążę i urodzić.
-Nie chciałam tej imprezy - powiedziała, jakby się usprawiedliwiała. - Zgodziłam się tylko dlatego, że widziałam, ile to znaczy dla chłopaków. Nie lubię, kiedy ludzie są smutni przeze mnie. Naprawdę wolałabym siedzieć teraz w parku, albo w domu, albo nawet z ojcem, który ostatnio zdawał się nieco bardziej interesować moim istnieniem. Byle nie tutaj.
-Dlaczego? - spytałem. Chyba wypadało mi o coś spytać, o cokolwiek. Ale tylko wypadało. Nie musiałem wsłuchiwać się w jej powrotny głos, by znać odpowiedź.
-Bo uszczęśliwianie kogoś na siłę to prawie jak płatna miłość, którą fundujesz sobie sam.
-Nie chodzę na dziwki - wtrąciłem.
-Ani ja - zakomenderowała. - Zmierzam do tego, że nie uszczęśliwisz czekoladą kogoś, kto jest na ścisłej diecie.
-Nie uszczęśliwisz domówką kogoś, kto ma ochotę pozwiedzać niebo palcem w przestrzeni - podsumowałem, a ona się zgodziła. - Zrywamy się stąd?
-Od pięciu minut czekam, aż to zaproponujesz. Mnie nie wypada uciekać z własnej imprezy urodzinowej, ale zawsze mogę zostać porwana. 
-A ja zawsze mogę zagrać porywacza. W takim razie uważaj: porywam cię.
Ale jej wcale nie trzeba było porywać. Porwała się sama. Najpierw z ławki, tak że tylko strzępy śnieżnej wody wzniosły się w powietrze, później alejką z wymuskanych kamieni przez podwórze, następnie wspólnie przedarliśmy się pod uśpionym zimowym snem krzakiem róży i pod osłoną nocą niezauważeni wpadliśmy do samochodu. Podjazd przed domem, w którym ubytek dwóch uczestników imprezy, nawet tych honorowych, to żaden ubytek, opony pożegnały głośnym piskiem, a ja uznałem, że myliłem się, szukając dwóch odmian Nell w Nell - jest jedna, wciąż ta sama, tylko zaopatrzyła się w tymczasowe maski. Zdarłem z niej wszystkie maski, dusząc podeszwą pedał gazu na dwupasmówce pędzącej przez otumaniony Londyn.
Apartamentowiec, w którym spędziłem trzy lata życia i którym ojciec w żadnym razie nie odkupił grzechu obojętności, wspinał się dziś wysoko w niebo, tak jak wspinał się przed trzema miesiącami. Winda wciąż była stosunkowo ciasna, lustra na trzech jej ścianach odbijały zmęczoną twarz, nieco zarośniętą i nieco zbyt zarośniętą. Potarłem podbródek wnętrzem dłoni - łagodniejsza wersja papieru ściernego. Aż dziw, że Nell dała się całować - w starciu z jej gładką buzią nadziewała się na drut kolczasty albo żywopłot. Dziś to ona prowadziła mnie do swoich włości. Ja nie miałem do nich praktycznych praw, a teoretycznych mieć nie chciałem, bo to jakbym wrócił na stałe i nie miał w kieszeni biletu powrotnego. A miałem. Cały dzień uwierał mnie w udo.
Nic się nie zmieniło. Z wyjątkiem braku szklanej kuli z małą duszą podtopioną w glonach. Niczego nie przeniosła. Odniosłem nawet wrażenie, że w ogóle tu nie bywa i od tej teorii odwiodła mnie myśl o zapachu Nell - biegał po całym apartamencie, szalał jak tornado w Kansas latem i było mi tak dobrze, że zadomowił się w mojej prawej dziurce i że wcale nie musiałem wtykać nosa w jej włosy. 
-Dobrze jest mieć cię tu z powrotem, choćby na chwilę - oznajmiła, gdy razem szliśmy do sypialni. Sypialni w całkowicie pozbawiony seksualności sposób. 
-Dobrze jest być tu z powrotem - dołożyłem. - Choćby na chwilę.
Rozebraliśmy się do bielizny i bez skrępowania położyliśmy do łóżka, na jedną ocalałą poduszkę. Pachniała nami i tym, co pomiędzy nami było. Chyba teraz wspólnie pozostawilibyśmy inny zapach, bo i to, co jest między nami, jest nieco inne. Nie mówię, że gorsze, ale... z pewnością nie lepsze.
-Więc teraz mów - poleciła. - Mów to, co chcesz powiedzieć przez cały dzień. Widzę, że coś siedzi ci na sumieniu i chcesz pogadać. Jestem do twojej dyspozycji. Tylko wreszcie mów, nie milcz. Od rana jesteś chodzącą Antarktydą.
-Antarktydą? - Nie zrozumiałem.
-Tak, Antarktydą. Taki pusty, smętny i bez życia.
-Nie zdajesz sobie sprawy, jak bogata jest różnorodność zwierząt na Antarktydzie. 
-Ale ja chcę, żebyś znów był centrum Europy. Chłopie, zostawiłam cię samego na tej imprezie, żebyś mógł pozaliczać za wszystkie czasy, a ty żadnej nie tknąłeś nawet palcem.
-Nie miałem ochoty - burknąłem rozgniewany. Rozgniewany na tego wewnętrznego mnie, który chyba naprawdę nie miał ochoty.
-Czyżby wszystkie twoje zmartwienia wiązały się z jakąś babką? - strzeliła. - Niech zgadnę: mieszkasz z nią pod jednym dachem, ma na imię Cindy, macie razem dziecko i, och, byłabym zapomniała, jest twoją pierwszą wielką miłością, która znów weszła z buciorami w twoje życie?
-Mniej więcej tak to wygląda. W bardzo uproszczonej wersji.
-Poproszę tę nieuproszczoną.
Westchnąłem. Zacząłem wzdychać o 22:27, skończyłem wzdychać o 22:30 i pierwszy raz w moich płucach było tak mało tlenu, więc gdy go z powrotem nagromadziłem, minęły kolejne minuty. Leżeliśmy na boku, zwróceni do siebie twarzą, Nell gładziła mnie po policzku i włosach, a ja trzymałem ją w talii. Żeby nie uciekła. Choć to ja miałem wprawę w ucieczkach. 
Nell wytrwale czekała. Czekała, kiedy otwierałem usta. Czekała, kiedy wycofywałem się i wiązałem je w ciasny supeł. I czekała, gdy w myślach plotłem zdania w warkocze.
-Sam nie wiem, co się dzieje - przemówiłem. Telepatycznie prosiłem, by mi nie przerywała, bo mam uwikłaną całą przemowę i wykutą linijka po linijce na pamięć. A ona usłyszała moje myśli i milczała jak zaklęta. - Ostatnio poprawiło się między nami. Dogadujemy się, chyba całkiem nieźle. Po prostu nie mogę uwierzyć, że oszukała mnie w kwestii tej małej. Polubiłem ją, naprawdę fajny dzieciak, o ile dzieci mogą być fajne. I jeszcze... - wypadłem z rytmu przemowy. Nell to wyczuła i przygnała z pomocą.
-Po prostu boisz się, że jest między wami całkiem dobrze.
-Tak - przyznałem. - Wiesz, co jest najgorsze? - Zaprzeczyła, kręcąc głową. - Nie chcę się w niej zakochiwać. Chyba nie chcę. A wiem, że prędzej czy później to zrobię. 
-Więc dajcie sobie szansę - stwierdziła pewnie, jakby to chciała powiedzieć od moich pierwszych ponownych chwil w Londynie. - Skoro wiesz, że się w niej zakochasz, dajcie sobie szansę. Miesiąc w tę czy w tę naprawdę nie robi różnicy. Wkrótce będziesz ją kochać, ona ciebie pewnie też, bo tak to jest z pierwszą miłością.
-Jak?
-No tak burzliwie. To znaczy, mógłbyś wsadzić mózg do pralki, a i tak będziesz o niej pamiętać i wspominać w samych superlatywach.
-Boję się - przyznałem niechętnie.
-O nią czy jej?
-Siebie - przyznałem. - I o siebie. W ogóle ostatnimi czasy na każdym kroku sram w gacie.
Nell polizała opuszkę palca, uniosła w górę rękę i czekała. Jakby stała na dziobie żaglowca i określała kierunek wiatru, a gdy spytałem, czy bawi się w zimowy lep na komary, czy ma chwilowe rozdwojenie jaźni, ona stwierdziła:
-Sprawdzam, z której strony świata przyfrunęła ta dziwna energia, która od ciebie bije. Coś na kształt... miłości? - rozmawiała ze sobą. Tylko ze sobą. Ja byłem wolnym słuchaczem w jej własnej sali wykładowej podczas przemowy z zakresu psychologii uczuciowej. - Tak, miłości. Obawiam się, Justin, że wpadłeś. Wpadłeś jak śliwka w kompot i jeśli rzeczywiście nie chciałeś się zakochiwać, masz niebywale spóźniony refleks. Jesteś utopiony. Siedzisz w tonącej łodzi podwodnej. Śpisz w kałuży twarzą do asfaltu. Oddychasz łyżką wody.
-A mniej poetycko, bez szekspirowskich naleciałości? - poprosiłem.
Westchnęła głęboko. Ścisnęła moje policzki, aż usta wydęły mi się niekształtnie.
-Już ją kochasz. Nie jak szaleniec, ale - nabrała głęboko powietrza - jak facet. Tak jakby... delikatnie. Subtelnie. Kochasz ją tak, jak chciałbyś kochać i nie kochasz, jak nie chciałbyś kochać - podsumowała. - Przy czym obawiam się, że istnieje spora obawa, że zaczniesz kochać ją tak, jak nie chcesz kochać.
-Nie wiem, czy ją kocham - wydukałem, wciąż przez ten zniekształcony aparat ustny.
-Ale ja wiem. Nie pamiętasz? W tym związku myślenie przypadało mnie. - Nie pamiętałem i ona doskonale o tym wiedziała, więc tylko przewróciła oczami, których koloru nie widziałem. Było zbyt ciemno. Ale uzmysłowiłem sobie, że nie pamiętam, jakiego koloru są jej oczy i że nie pamiętam też, jakiego koloru są oczy Cindy, bo nigdy tak naprawdę nie patrzyłem ludziom w oczy, bojąc się, że oni zajrzą w moje. W każdym razie brak tej wiedzy nie pomógł w ustaleniu istotnej kwestii: kocham, czy nie kocham? - Masz jedną jedyną niepowtarzalną okazję skoczyć z Empire State Building i się nie zabić. Skaczesz?
-Skaczę - stwierdziłem krótko. Znała nawet moje marzenia z dziedziny marzeń świra, który pogubił zmysły w pierwszym życiu. - Jest tylko jeden problem: Cindy jest jak Empire State Building zawieszony gdzieś w przestrzeni. Skacząc, nie ma szans się zabić. Ale też nigdy nie staniesz na ziemi. Jest jak gra w rosyjską ruletkę. Zawsze chciałem zagrać w rosyjską ruletkę.
-Teraz masz szansę.
-Uczuciowa rosyjska ruletka brzmi mniej zachęcająco.
-Ale wygrana jest większa. - Nell uśmiechnęła się tym uśmiechem, który przypomniał mi, za co ją kiedyś pokochałem. 
Nie oczy były kluczem do mojego serca. Tylko uśmiech. Uśmiech z jednolitej tęczy ust.
Wygrana - wszystkie moje myśli sprowadzone na jeden tor. Wygrana w uczuciach - proces powolnego przekształcania mojego serca w miękką gąbkę nasączoną miłością, z której cieknie i cieknie, i cieknie, i cieknie...
Po tym wszystkim, całym zmiękczaniu serc i ryzyka przechylającego szalę nieistniejącej wagi, położyliśmy się spać. Nell zasnęła na mojej piersi, gładzona po policzki i włosach. Patrzyłem, jak zasypia, jak spokojnie oddycha, gdy wdechy tworzą jedność z wydechami, a wydechy z co drugim uderzeniem pulsu. Jak jej dłonie przez sen biegają po mojej piersi jak po drabinie, którą widzi tylko ona. Albo jak nogi podkurczają się, by zwinąć Nell w mały śpiący kłębek splątanej nici w kolorze tęczy. Ta tęcza w niej nie zgasła. I nie wyschła.
Ale ja nie spałem. Pod osłoną nocy wymknąłem się z łóżka, przykryłem Nell kołdrą i czule pocałowałem w czoło. Całowałem ją tak długo, że gdy przestałem, księżyc przebył pół nieba i ziewał zmęczony, odliczając godziny do świtu. 
-Zakochaj się, mała - szepnąłem, wycofując się. Z mieszkania. Z życia. Jej życia.
Po paru miesiącach żałowałem tej klątwy jak niczego innego wokół całego równika.
Bez szmeru, na palcach, opuściłem apartamentowiec, uznając, że po kolejnym pożegnaniu moje uczuciowe wnętrzności nadawałyby się tylko do kremacji. Albo do zdmuchnięcia na szufelkę i zagrzebania w czarnym foliowym worku. W każdym razie próbuję powiedzieć, że pożegnania z Nell dorównują intensywnością największej kumulacji światowego bólu - nadepnięciu na klocek lego bosą stopą.
Następny przystanek - lotnisko Heathrow.
Nie. Za mało precyzyjnie.
Następny przystanek - serce Cindy.
Szekspir (i Nell) zapłonęliby dumą.






~*~

Ja wiem, że nasłucham się zażaleń, że znów Nell, ale z drugiej strony zobaczcie - to Nell uświadomiła Justinowi, że czas zawalczyć o Cindy. Gdyby nie ona, wciąż tłukliby się po domu jak pies z kotem :D

wtorek, 26 kwietnia 2016

Rozdział 27 - Angel without wings


Tegoroczne święta nadeszły prędzej, niż się ich spodziewałem, bowiem dwa tygodnie po zawarciu antyalkoholowego paktu z Cindy, podczas jednego z niedzielnych obiadów w rodzinnym domu, mama oznajmiła:
-Chcę was wszystkich widzieć w święta, najpóźniej o szesnastej.
A po powrocie do Stanów zdołałem przypomnieć sobie złotą zasadę opierającą się na przekonaniach mojej matki - nie zaprzeczaj, choćbyś wiedział, że i tak postąpisz inaczej. Bowiem mama posiadała wybitne zdolności manipulacyjne i w gruncie rzeczy byłem wdzięczny, że uzyskałem parę jej genów. Dobrym sercem nie dorobiłbym się tak wysokiego wyniku na bankowej lokacie, jakiego w rzeczy samej się dorobiłem.
Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, które w USA wyglądało całkiem inaczej niż w Londynie, choćby z tego względu, że w Londynie zdarzało mi się wystawiać język i smakować płatków śniegu, a z kolei w Kalifornii było tylko słońce, słońce i słońce. Inna była też mentalność. W Londynie w święta zaglądałem do rodziny, w Stanach byłem tej rodziny częścią. W każdym razie na dwa dni przed świętami Cindy, po odwiezieniu Rosie do przedszkola moim samochodem, przy czym nigdy nie prosiła o kluczyki, a po prostu je brała, wyciągnęła mnie z entuzjazmem z łóżka, w mojej ocenie o świcie, i zaćwierkała radośnie:
-Idziemy na przedświąteczne zakupy! 
-Idziesz sama - poprawiłem ją nieprzytomny. - A ja wracam do spania. Swoją drogą, przerwałaś mi absolutnie fantastyczny sen. 
-Opowiadaj, co ci się śniło.
Cindy pomaszerowała za mną do łazienki, gdzie wysikałem się i umyłem zęby, pilnując, bym po drodze nie zasnął. Bowiem rozbudziłem się nieco dopiero wtedy, gdy odkręciła lodowaty strumień i wsadziła pod niego moją głowę.
-A więc - spróbowałem, ale Cindy mi przerwała.
-Nie zaczyna się zdania od "a więc".
-W takim razie - mruknąłem dobitnie - nie opowiem ci mojego snu, skoro poprawiasz mnie już w prologu.
-Ja jedynie udzielam ci lekcji poprawnej, a przynajmniej zjadliwej gramatyki. A więc opowiadaj.
-Nie zaczyna się zdania od "a więc" - przedrzeźniałem ją i od tamtej pory przestała prawić mi gramatyczne morały. - Śniło mi się, że obudziłem się któregoś letniego poranka, wyszedłem na ulicę i okazało się, że jestem jedynym facetem na świecie, a co za tym idzie, byłem jedynym obiektem umożliwiającym całej populacji kobiet seksualne spełnienie. Czujesz moją radość i jednocześnie wściekłość, że obudziłaś mnie w kulminacyjnym momencie?
-Czuję - odrzekła znudzona - że z tego napływu euforii upaprałeś pościel.
-Nie mam piętnastu lat, koleżanko - odgryzłem się. - Potrafię kontrolować swojego rumaka i, cóż, namacalne dowody jego radości.
Cindy dźwignęła się z klapy toaletowej, gdy skończyłem ubierać czarne krótkie skarpetki, o dziwo świeże i pachnące. Wyszliśmy z łazienki, przepychając się w progu o szerokości niespełna metra, więc i bez tego ledwie mieściliśmy się w przejściu wspólnie. Cindy ubrana była w ciemne jeansy z wysokim stanem i jedną z tych bluzek, niby to luźnych, niby to obcisłych, które robiły mi papkę z mózgu i zawartej w nim wyobraźni. W każdym razie wyglądała na pograniczu stwierdzenia bardzo dobrze i "rany, mała, przebierz się, bo nie jestem odporny na twoje wyborne wdzięki".
Już zawczasu przygotowała dwie połówki bułki z nutellą dla siebie i cztery dla mnie, i choć podobno połowy nie dzielą się na mniejsze i większe, miałem nieodparte wrażenie, że odstąpiła mi te nieco powiększone. Popijaliśmy schłodzoną lemoniadą, choć za oknem było dziś całkiem chłodno i całkiem deszczowo. Cindy zmywała po śniadaniu, jak zawsze po wspólnych śniadaniach, a ja, również jak zawsze, a przynajmniej jak przeważnie, oparłem się biodrem o blat i po prostu ją obserwowałem. Wtedy ona udawała, że tego nie widzi i bezgłośnie kazała mi wierzyć, że jej pośladki zostały wypchnięte nieco w tył niefortunnie przypadkowo. Była kiepska w zatajaniu kokieteryjnych własności, zaś doskonała w samym kokietowaniu.
-Co chcesz kupić? - spytałem w nawiązaniu do wspomnianych przedświątecznych zakupów. 
-Może coś dla twoich rodziców. Albo dla Jazzy. Co prawda zgodnie stwierdzili, że nie robimy sobie prezentów, ale i ja wiem, że Pattie nie powstrzyma swoich zakupoholowych zapędów, i ona wie, że ja nie wytrzymam bez drobnych upominków. I od miesiąca chcę ci kupić różowe bokserki, ale nigdzie nie mogę takich znaleźć.
-Masz zamiar zrobić ze mnie bezwarunkowego pedała?
-Po prostu uznałam, że różowe bokserki to jedyne, których nie masz.
-Mam przez to rozumieć, że zrobiłaś przegląd moich majtek?
-Masz przez to rozumieć, że jedna pralka pierze nasze wspólne pranie, którym w 200% przypadków zajmuję się ja, a co za tym idzie, mam dostęp do twoich i czystych, i brudnych gaci i dziękuj Bogu, że nie spuszczasz się w bokserki, bo w takim przypadku twoje pierwsze pranie byłoby ostatnim, jakie zrobiłam.
-Doceniam to, dobra kobieto.
Wkrótce po tym opuściliśmy dom z odmiennymi nastrojami: Cindy całkiem rozchichotana, jakby strzeliła sobie rankiem kielicha, ale nie strzeliła, bo obiecała i mimo wszystko jej wierzyłem, natomiast ja szedłem jak na ścięcie, z tą drobną różnicą, że ścięcie obejmuje odległość czasową na podniesienie topora i powrotne opuszczenie, a z kolei zakupy trwają nieco ponad trzy sekundy. Wsiedliśmy do samochodu, tym razem ze mną w roli kierowcy, bo nie byłem jeszcze na tyle odważny, by wykładać swoje życie na ręce Cindy. Nie odpaliłem silnika, dopóki ona nie przypięła się pasem. Ona z kolei nie przypięła się pasem, dopóki nie zrobiłem tego ja. I zanim bezgłośnie doszliśmy do porozumienia, minęły z dwie minuty, a w samochodzie zrobiło się nieznośnie upalnie, choć upał ten nie miał ani jednej części wspólnej z temperaturą na powietrzu - zaledwie piętnaście stopni. Stwierdziłem, że gdy w końcu odpalę silnik i ruszę, i nie będę mógł tak dogłębnie się w nią wpatrywać, i nie będę mógł myśleć, czy ona, patrząc na mnie, widzi rzeczywiście mnie, czy też widzi Jasona, wewnątrz czterokołowca opadnie żar. I w istocie opadł.
Jechaliśmy w milczeniu, przecinając kolejne skrzyżowania. Dostrzegłem to przed sześcioma laty i dostrzegłem teraz - choć nie byłem definicją spokoju i wewnętrznego bezpieczeństwa, którym mógłbym razić zbłąkane niewiasty, Cindy w samochodzie czuła się ze mną bezpiecznie. Biorąc pod uwagę fakt, że odkąd otrzymałem prawo jazdy niemal dziesięć lat temu, nie zdarzyła mi się żadna kolizja, jej brak obaw był podparty silnymi dowodami.
Kiedy mijaliśmy przedszkole i zwolniłem, przejeżdżając obok ogrodzenia, a Cindy wodziła sentymentalnym spojrzeniem za oddalającym się płotem, doszukując się pośród kolorowych istot wprowadzonych w stan wrzenia najczystszą energią, powiedziała:
-Tak szybko dorasta. Pamiętam, jak zmieniałam jej pieluchy. A teraz obraziłaby się, gdybym chociaż wspomniała o pampersach.
Na co odparłem z pełnym przekonaniem:
-Cieszę się, że nie sięgam wspomnieniami tych czasów. Kupy, pieluchy... Nie.
I dalej droga obtoczyła się milczeniem, zupełnie jak ten moment na pogrzebie, gdy ksiądz wyśpiewał to, co miał wyśpiewać, a nikomu nie wypadało się odezwać. Teraz również czułem, że zwyczajnie mi nie wypada i jeśli nie utraciłem zdolności otwierania ludzi bez podania hasła, Cindy również podłączała się pod moje przekonania. Aż w końcu, gdy przeminęły nam z wiatrem trzy serie zielonego światła na jednej z przecznic, kiedy to na żadne z tych trzech się nie załapaliśmy, moja dłoń z dźwigni zmiany biegów, zupełnie nieświadomie, jakby otępiona narkotycznym snem, przeprawiła się przez szczelinę między fotelem a wysuniętą na północ częścią kokpitu jak przez rzekę bez nurtu, bo z wyjątkową łatwością, i dosiadła kolana Cindy w najwęższym miejscu. Spojrzała na nią z dystansem, ale się nie odezwała, choć teraz oboje pozbyliśmy się złudzeń, że wypada się odezwać i niewątpliwie wypada to zrobić jak najszybciej, zanim napięcie rozsadzi szyby i przy odrobinie szczęścia i prawom fizyki, w tym przypadku siłom odśrodkowym, unikniemy rzezi pod pląsającymi się odłamkami szkła.
-Nigdy nie zrozumiem fenomenu jeansów z dziurami - wypaliłem jak głupi, bo poczułem, że owszem, trzymam rękę na jeansowej tkaninie, ale jednocześnie dwa moje palce, te dwa, które niegdyś zwykły prowokować krzyki Cindy w wyjątkowo osobliwych sytuacjach, zetknęły się z nagą skórą jej kolana. - A przede wszystkim nie zrozumiem tego, że spodnie z dziurami są droższe od spodni bez dziur. Czy to ma sens?
-Spójrz na to z innej perspektywy - poprosiła. - Jeśli zapatrzysz się na ulicy na ładne pośladki, potkniesz o krawężnik i wylądujesz na bruku na kolanach, a przy tym rozedrą ci się jeansy, nikt nie spojrzy na ciebie, jakbyś właśnie zaliczył spektakularną glebę.
-To tak nie działa - skrzywiłem się. - Spodnie z dziurami, które kupujesz w sklepie, wyglądają tak, jakby sztab ludzi pracował dniami i nocami nad krojem każdej dziury. Natomiast spodnie, które rozdarłabyś sobie sama, wyglądają po prostu jak jawny dowód zaburzenia błonnika, albo zwyczajny szczyt niezdarności.
-Zastanawia mnie, czy zawsze jesteś tak drobiazgowy - oznajmiła pytająco.
-Nie zawsze - odrzekłem. - Ale zawsze wtedy, gdy widzę, że ktoś chce się odezwać, a niebardzo wie, od czego zacząć.
Cindy zawstydziła się nieznacznie, a że włosy miała niespięte, niemal nie dostrzegłem tych żywych dowodów zawstydzenia na jej bladych policzkach.
-Od kilku dni zastanawiam się, co zrobić z rzeczami Jasona, przede wszystkim ubraniami. Kiedy otwieram szafę i widzę wszystkie jego koszulki, pedantycznie poskładane w perfekcyjną kostkę, powraca nadzieja, że może po prostu przedłużył mu się wyjazd służbowy, a gdy zamykam szafę ta nadzieja znika. Dlatego ostatnimi czasy postanowiłam wyjąć z niej większość swoich ubrań i przez to moja sypialnia przypomina jedno wielkie pobojowisko, jakby geny alkoholiczki zmieniły się w pociąg do zakupoholizmu.
-Z chęcią przejmę kilka jego ciuchów. W przeważającą większość swoich starych się już nie mieszczę. Oczywiście, o ile nie będzie ci to przesadnie... utrudniać życia? - zawiesiłem głos, bo nie bardzo wiedziałem, z której strony to ugryźć.
-Byliście bliźniakami - przypomniała mi. - Nie sądzę, żeby te same ubrania zdołały jeszcze bardziej was do siebie upodobnić. Bierz, które tylko chcesz.
-Wezmę - oznajmiłem - o ile nie ma jeansów z dziurami.
-To on w naszym domu zapoczątkował tę modę.
-W takim razie ograniczę się do samych koszulek. 
Dalej poruszaliśmy się poprzez kłęby spalin i wyziewy samochodowych rur, dalej grzęźliśmy w korkach jak w ruchomych piaskach, przy czym nasze motoryzacyjne piaski poruszały się nieco wolniej, i nade wszystko nadal nie poznałem tajników fenomenu spodni z dziurami. Ale cisza stała się bez wątpienia mniej uporczywa i nieco bardziej przyjemna, a Cindy nie zerkała na mnie już tak nieśmiało - teraz po prostu patrzyła, co prawda nieczęsto, ale otwarcie. Postanowiłem więc wyłożyć przed szereg propozycję:
-Zagrajmy w pięć pytań nafaszerowanych szczerością.
-Myślałam, że grają w to tylko małolaty.
-Graliśmy przecież wtedy, kiedy byliśmy razem - przypomniałem. 
-Ja byłam małolatą - podkreśliła - a ty, cóż, umysłowo od ciebie nie odstawałam.
Zaśmiałem się. 
-Kontynuujmy więc tradycję. Mogę zacząć?
Westchnęła, jakbym co najmniej zmuszał ją do zeskrobywania paznokciem z przedniej tablicy rejestracyjnej cmentarzyska owadów.
-Zgoda.
Zastanowiłem się nad pierwszym pytaniem. Trwało to od jednych świateł do drugich - zaskakująco dużo jak na proces myślowy i irytująco mało jak na współczesne udogodnienia drogowe.
-Kiedy było pierwsze bzyk bzyk z Jasonem? - Cindy zrobiła zniesmaczoną minę. - Mam na myśli, wiesz, wtedy jeszcze sądziłaś, że kontynuujesz proces bzyk bzyk ze mną. Dlatego pytam, czysta ciekawość.
Cindy mruknęła pod nosem coś w stylu "mogłam się domyślić", albo "po co ja, głupia, zgadzałam się na jego gierki". W każdym razie wyraziła swoją dezaprobatę, której chyba nie miałem słyszeć, ale też świat nagle nie uległby samozapłonowi, gdybym jednak usłyszał.
-Chciałam, żeby się ode mnie odwalił - zaczęła agresywnie. - Odczepił, zostawił w spokoju, dał mi żyć przynajmniej na tak dostatecznym poziomie, żebym nie musiała przeprowadzać wewnętrznej psychoterapii polegającej na bezustannym powtarzaniu "Ryan jest najprzystojniejszym facetem w tej strefie czasowej i to o jego fiucie powinnaś myśleć, jeśli w ogóle powinnaś myśleć o jakimkolwiek fiucie". - Zaśmiałem się donośnie, a mała przestrzeń wewnątrz auta uświadomiła mi, jak głośne to było. - Ale on nie dawał mi spokoju. Któregoś dnia byłam tak wściekła, że zawędrowałam na dworzec, wsiadłam do jakiegoś pociągu towarowego, a on wskoczył za mną i tak przejechaliśmy dobre kilkadziesiąt mil, a gdy w końcu zdecydowaliśmy się wysiąść, to znaczy ja zdecydowałam, bo jemu było doprawdy obojętne, czy wyląduje na obrzeżach Londynu, czy na przeciwnym krańcu wyspy, okazało się, że tego dnia nie przejedzie już tamtędy żaden pociąg. I nade wszystko zaczęło padać.
-Och, jak romantycznie - zaćwierkałem sarkastycznie.
-Żebyś wiedział, że było. Tylko wtedy włączyłam swoją psychoterapię i zaprzepaściłam ten romantyczny moment. W każdym razie, przemoczeni w kość, dotarliśmy do najbliższego motelu, gdzie, a jakże, wolny ocalał tylko jeden pokój. Wdrapaliśmy się schodami, przeszliśmy przez próg, a w środku nie było niczego prócz starego rozpadającego się łóżka przykrytego poprzecieraną narzutą wygryzioną przez mole.
-Niech zgadnę - przerwałem jej. - To kompletnie zdezelowane łóżko wystarczyło, co?
Cindy uśmiechnęła się i na twarzy, i w duchu. Czułem jej wewnętrzny uśmiech, bo nagle w samochodzie zrobiło się jakby jaśniej, choć coraz cięższe chmury zasnuwały kalifornijskie niebo.
-Wystarczyło - odparła łagodnie. - Wystarczyło.
Niedługo po tym, gdy wskazówka pojemności baku objęła swoim rozmachem dwa stopnie obrotu, wtoczyłem koła po nieco nachylonym wzniesieniu, dodając gazu, i znaleźliśmy się na parkingu na zadaszeniu galerii handlowej - jedno z nielicznych miejsc, gdzie rzeczywiście wiał wiatr, gdzie rzeczywiście było czym oddychać i skąd rzeczywiście widoczne było niebo. Niebo - nie jego imitacja zasnuta spalinami.
Wysiedliśmy, a burza rozjaśnionych włosów natychmiast zaatakowała usta Cindy, dziurki w nosie, jej oczodoły wypełnione niewątpliwie ładną (bardzo bardzo bardzo) całością. Zawiesiła torebkę na ramieniu, tupnęła nogą, odwracając się pod wiatr i natychmiast nadeszła ulga. Chwyciłem ją za łokieć i pociągnąłem do windy, która przeniosła nas trzy poziomy poniżej dachu, w sam środek antyzakupowego piekła.
-Gdybym chodził do kościoła i gdybym chodził do spowiedzi, zakupy z tobą byłyby najbardziej bolesną pokutą. - Szybko się jednak zreflektowałem. - Ogólnie zakupy byłyby najbardziej pamiętną pokutą.
-Żebyś ty odpokutował wszystkie swoje grzechy, musiałbyś chyba własnymi rękoma, w palącym słońcu wybudować szkołę w Afryce. I to wciąż byłoby mało.
-Zacznę od budowy budy w kalifornijskim słońcu, w ogródku przydomowym na ulicy...
-Kupujemy psa? - weszła mi w słowo.
-Co prawda myślałem o budzie dla Rosie, ale pies też mógłby być.
-Skoro tak palisz się do ukazywania swoich architektonicznych zdolności, mam dla ciebie doskonałą próbę sił: zbudujesz Rosie domek na drzewie.
-Właśnie sobie przypomniałem - wtrąciłem - że jestem wybitnie zajęty w ciągu przyszłej... dekady.
-To już postanowione, Justin. - Wspięła się na palce i dotknęła jedwabistymi wargami mojego policzka. - Doceniam twoje dobre serce, aniele. - Raptownie przysłoniła usta dłonią. - Nazywając cię aniołem, chyba zgrzeszyłam. A ponad to usmarowałam się szminką. Musisz mi to wybaczyć.
Już wyciągała chusteczkę, by otrzeć mój policzek z resztek krwistoczerwonej subtelności, kiedy zatrzymałem jej dłoń, mówiąc:
-Zostaw. Teraz wszystkie wstrętne suczki wiedzą, do kogo należę.
-Do grona idiotów ze zbyt wybujałą wyobraźnią.
-Ranisz moje serce, stara.
-Sam jesteś stary.
-I znów mnie ranisz. Może nie widać tego po mojej ponad połowicznej łysinie i siwiznie na głowie, ale wciąż ze mnie młody duch. I młody Bóg. Po prostu jestem młody.
Cindy zaśmiała się dźwięcznie.
-Nikt nie zabroni ci marzyć.
Cindy siłą wciągnęła mnie do pierwszego sklepu odzieżowego, bo, jak przypuszczałem, polowanie na drobiazg dla rodziców i drobiazg dla Jazzy przerodziło się w zachwyt nad każdą małą czarną z wieszaków. A potem nad małą czerwoną. I małą granatową. I małą białą. I w ogóle nad każdą sukienką. Kiedy tak błąkała się od manekina do manekina, wydając zduszone okrzyki ponadczasowego oczarowania, przypominała artystkę pochłoniętą tworzeniem, malarkę z farbą we włosach i na podbródku, poetkę, której wena zajęła każdy oddech. Jakby nie patrzeć, ubrania dla modelki były jak płótno dla malarza i jak pióro nasączone niewysychającym atramentem.
Siadłem na masywnej skórzanej kanapie przed przebieralniami, gdzie kotara raz po raz falowała, gdy Cindy wbiegała i wybiegała, raz taszcząc małą kolorową, raz szpilki, a raz jeansy, w dodatku z dziurami, a przez te dziury wyglądały strzępy jeansu i krzyczały, i błagały, żebym uchronił je przed kolejną wyczerpującą przymiarką. Więc uchroniłem i zanim zasłona uderzyła w dwie przeciwległe ściany, wcisnąłem się do przymierzalni z krótką jeansową, ale bez dziur, spódniczką.
-Wolę cię w spodniach, Justin - zerknęła na ubranie - ale nie kwestionuję twoich wyborów.
-Robię podmianę. Irytuje mnie, że ukrywasz te piękne nogi. I irytują mnie dziury w spodniach.
-I w ogóle irytują cię całe te zakupy.
-Chciałem ci tego oszczędzić. Ale tak. Tak właśnie jest.
Cindy przyjrzała się spódniczce i z początku wyglądała co najmniej, jakbym zaproponował jej wdzianko króliczka z wystawy sex shopu, ale gdy przetrawiła krój i gdy przetrawiła również fakt, że jej długość nie pozwoli pośladkom ujrzeć słonecznego światła, wcisnęła się w nią i zapozowała przed lustrem.
-Czy mój tyłek nie jest w niej przypadkiem przesadnie płaski? - spytała skonsternowana.
-Trzy razy nie, dziękujemy, bierzemy.
-Co bierzemy?
-Ty spódniczkę, ja ciebie.
Staliśmy blisko siebie. Blisko, jak pozwalały ściany przebieralni, ale i daleko, jak nie pozwalały. Wyciągnąłem dłoń, by dotknąć jej policzek, ale zupełnie jakbym przebiegł palcami przez gęste powietrze, taki był gładki. A później halogeny przygasły, aby Cindy mogła zapłonąć swoim własnym światłem, na które składa się jej piękno, wdzięk i kobieca subtelność, którą nieczęsto dostrzegałem, ale teraz wyraźnie.
Chciałem ją pocałować. I ona wiedziała, że tego chcę, więc położyła opuszki na moich ustach, zanim zbliżyłbym się na tyle, by nie zmieściła pomiędzy nas dłoni pachnącej mniej intensywną lawendą, ale wciąż lawendą.
-Zaczekaj, aż pojawi się jemioła.
-Jemioła?
-Tak, jemioła - powtórzyła. - Znasz ten symbol pocałunku pod jemiołą.
-Wierzysz w takie bzdury?
-Od dziś - odparła. - Od teraz.
Jasno zrozumiałem, że to odmowa, nie zachęta do dalszych podchodów. I że mogę ucałować jedynie opuszki jej palców, które wciąż wędrowały i przeskakiwały z górnej wargi na dolną. I kiedy już ucałowałem, zapragnąłem jeszcze silniej, by to jej usta przemierzały moje wargi zamiast opuszek, ale wtedy Cindy zarządziła, bym odwiesił spodnie z dziurami na stelaż w głębi sieciówki, kiedy sama podejdzie do kasy, nie przebierając spódniczki na powrót na spodnie. Dodała, że znam jej gust, ale tak naprawdę znałem swój gust, tylko na damskich pośladkach. A potem zniknęła za kotarą i zostałem sam pośród tria luster, z trojgiem odbić w nich i każde zdawało się być inne: północne szczęśliwe, choć z niedosytem; wschodnie jeszcze nieco zasmucone, ale samo nie wiedziało, gdzie kumulowało się to zasmucenie; natomiast zachodnie wrzało romantyczną erotyką i tak nie przestanie wrzeć w najbliższej i zarówno najdalszej przyszłości.
Otrząsnąłem się niebawem, choć nie tak szybko, jak bym chciał, i dołączyłem do Cindy, która przygryzała kosmyk włosów w bramkach sklepowych tuż przy wyjściu. Wpadliśmy wprost w zawirowany tłum przedświątecznych spacerowiczów z cyklu od sklepu do sklepu. Trzymałem się blisko Cindy, jakbym chciał pokazać, że jest moja. I rzeczywiście chciałem pokazać, choć moja nie była, a to z kolei miałem nadzieję zmienić w nieodległej przyszłości, w przeciwieństwie do romantyzmu erotycznego. 
Przeanalizowaliśmy proporcje mebli w jeszcze paru sklepach, aż Cindy zdecydowała się kupić Jazzy srebrną bransoletkę z dwoma zawieszkami, a rodzicom potężny zegar w stylu vintage, który taszczyłem za nią w ramionach, bo sama ledwie zdjęła go z półki. Odnieśliśmy zakupy do samochodowego bagażnika, by przy okazji upić się oszałamiającym pędem chłodnego wiatru na dachu i oczarować zbawienną mocą jego trzeźwości, a potem wróciliśmy na obiad do włoskiej knajpy na półpiętrze, pomiędzy pierwszym i drugim. Usiedliśmy przy stoliku tuż przy balustradzie, a wtedy poczułem stopy Cindy na swoich.
-Już tłumaczę - oznajmiła. - Nogi bolą mnie od szpilek, a nie postawię ich na podłodze, jest przecież zbyt zimna. 
-Luzik - rzuciłem. - Choć na dobrą sprawę to uświadomiło mi, że powinienem kupić ci na święta parę grubych skarpet w renifery albo Mikołaje.
-I miałabym je nosić do szpilek?
-Wyglądałabyś niebywale stylowo.
-Jak ciocia wiosna w środku zimy. 
-Kto powiedział, że oryginalność jest zła?
-Dobra - oznajmiła. - Założę skarpety w renifery do szpilek, kiedy ty ubierzesz różowe bokserki do jeansów z dziurami. Umowa stoi?
-Stoi - przytaknąłem. - Jak mój maleńki, gdy jesteś w pobliżu. 
-Potrafisz zniszczyć każdą przyjemną chwilę.
-Przypominam, że w przymierzalni unicestwiłaś ją sama.
Pozamałżeńską sprzeczkę uciął kelner, który odpicowany jak na wesele własnej żony drgnął przy naszym stoliku.
-Szampana? - zaproponował, wykazując się perfekcją znacznie poniżej przyzwoitej granicy. Z całym szacunkiem, ale nie proponuje się szampana w środku centrum handlowego o godzinie trzynastej. A przy tym szampan należy się zakochanym, albo przynajmniej w stanie przedzakochania. Zastanowiłem się, czy przypadkiem błąd kelnera nie był naszą winą. 
-Prowadzę - odparłem znużonym tonem, wyznając zasadę, że gdybyśmy kelnera potrzebowali, najpewniej przywołalibyśmy go ręką/ nogą/ czymkolwiek. A nie przywołaliśmy.
-A ja mam zakaz od pseudotatusia. - Cindy wpędziła kelnera w zmieszanie.
-W takim razie - zaryzykował - co mógłbym państwu podać najsampierw?
-Kawę - powiedziałem.
-Ale ty nie znosisz kawy - zaoponowała Cindy.
-To dla ciebie.
-Poprosimy więc jeszcze sok pomarańczowy - dodała. - Dla ciebie.
-Pamiętasz - zauważyłem, ale nie otrzymałem komentarza zwrotnego.
Wkrótce otrzymaliśmy głębokie półmiski makaronu al dente gotowanego nie dłużej niż pięć minut. Sos przesycony włoskimi ziołami otaczał krawędzie talerza i zapragnąłem natychmiast dostać się do wnętrza tej włoskiej kulinarnej przygody, na opuszczonej włoskiej plaży, z nagą włoską dziewczyną u boku, ale w gruncie rzeczy mogłaby być i amerykańska, na przykład taka, która również poluje na pomidorowe serce spaghetti.
-Bon appetit, madame.
-Twój akcent jest doprawdy porażający.
-Pewna urocza młoda Włoszka, którą poznałem przeszło rok temu na plaży na Sycylii, nieopodal Palermo, zdawała się nie mieć nic przeciwko mojemu akcentowi.
-Miała duże? - zaśmiała się, wciągając długi na cały okrąg talerza makaron, a gdy końcówka spotkała złączenie warg, resztka sosu ochlapała czubek jej nosa.
Zdecydowałem się otrzeć tę kroplę serwetką, a potem czekać, aż sos umorusa kąciki jej ust i je też będę mógł otrzeć.
-Duże nie - odrzekłem - ale niebywale jędrne i dla moich dłoni były prawdziwym spełnieniem. Spędziłem z nią całe dwa tygodnie. Dwa tygodnie z jedną i tą samą, pojmujesz? - Nie czekałem na odpowiedź i ciągnąłem: - Fajna była. Francesca. Chodziła do ostatniej klasy szkoły średniej, ale dla mnie zapomniała o tym na pół miesiąca. Dniami oprowadzała mnie po okolicy, nigdy nie nosiła stanika i spinała czarne jak smoła włosy w dwa kucyki. Wieczorami piliśmy kolorowe drinki w barach przy samym wybrzeżu. A nocami chodziliśmy na opuszczoną plażę, pływaliśmy nago w morzu i...
-I bzykaliście się na piasku w świetle księżyca, jak romantycznie - westchnęła i prawdę powiedziawszy nie było w niej za wiele ironii.
-Czysto teoretycznie. W praktyce było więcej erotyki niż romantyzmu.
-Wszędzie tam, gdzie pojawiasz się ty, jest więcej erotyki niż romantyzmu - przypomniała. - W przebieralni w jednej z sieciówek, w samochodzie z ręką na kolanie...
-I w spaghetti pod czujnym okiem niewykwalifikowanego kelnera - dodałem od siebie. 
Chwilę milczeliśmy, bo półmisek al dente tracił przyjemną dla podniebienia temperaturę. Roztarłem bazylię koniuszkiem języka na dolnym rzędzie zębów i jęknąłem z zachwytem. Z zachodnim wybrzeżem Włoch dzieliło nas szesnaście godzin lotu samolotem, a jednak smak wywodził się z najobfitszych włoskich ogrodów. I bynajmniej nie byłem jedynym z takim zdaniem, bo Cindy też przymknęła oczy, a gdy je otworzyła, twarz miała rozpromienioną. 
-Kulinarny orgazm, co?
-To jedna z nielicznych sytuacji, w której muszę się z tobą zgodzić. - Kraniec jej języka powielił trasę czerwonej matowej konturówki. - Zawsze chciałam zjeść spaghetti jak w 'Zakochanym Kundlu'. Wiesz, o czym mówię, prawda? - Przytaknąłem. Historię zakochanego kumpla poznaliśmy razem z Nell w bliżej nieokreślonych okolicznościach. - Chciałam tego spróbować od dziecka, ale Jason upierał się, że to potwornie głupie. - Na wzmiankę o nim spochmurniała, a jej ckliwy nastrój odchylił się w kierunku parszywej tęsknoty, takiej, której nic nigdy nie zapełni.
Ale wiedziałem, jak odpędzić część ciężkich chmur, żeby wyjrzał spod nich promień słońca.
-Poświęcę jedną makaronową nitkę, żeby spełnić twoje marzenia.
Dłonie Cindy podskoczyły do jej ust, gdy zaśmiała się perliście i czysto.
-Naprawdę mógłbyś? Całą makaronową nitkę? Nie żal ci jej zaprzepaścić?
-Odbiorę sobie w naturze.
Zmieniłem krzesło, by być bliżej Cindy. Chwyciłem jej widelec i zaplątałem dwa krańce makaronu na obu sztućcach, a potem podałem jeden Cindy, by drugi samemu zamknąć między wargami. Wtedy oboje połączeni byliśmy już mieszanką al dente pokrytą ziołowo-pomidorową magią. Wciągnąłem centymetr makaronu, ona swój centymetr, później ja swój, i ona kolejny. Nagle rozdzwonił się mój telefon. Nie przecinając makaronowej sznurówki, wyjąłem komórkę i spojrzałem na wyświetlacz. Dzwoniła Nell. Dotarło do mnie, że zapomniałem oddzwonić. Chwilę jeszcze myślałem, aż odrzuciłem połączenie. Znów.
-Może powinieneś odebrać  - zaproponowała Cindy, podparta na łokciach, przytrzymując w kąciku ust nitkę.
-To nic ważnego - zapewniłem. 
Wyrzuty trwały jeszcze cztery sekundy. A później zniknęły, gdy zniknął też kolejny centymetr makaronu w ustach Cindy. Czułem jej ciepły oddech, gdy dzieliła nas odległość telefonu wciśniętego pomiędzy nosy. Dostrzegłem w jej oczach szczyptę zieleni, która widoczna była tylko z tak bliskiego bliska. Wciągnąłem jeszcze centymetr. I kolejny. A ona stała w miejscu. Aż kiedy pocałowały się nasze nosy, Cindy mrugnęła, przegryzła nitkę i zmieniła bieg historii zakochanego kundla, któremu nie dała szansy się zakochać.
-Zniszczyłaś możliwie najbardziej romantyczny moment mojego życia. 
-Mówiłam o jemiole - przypomniała. - Nie o bazylii.
Przeżyliśmy całą serię kolejnych kulinarnych orgazmów w milczeniu, zerkając na siebie znad szklanki soku i znad filiżanki kawy z mlekiem. Mierzyliśmy się spojrzeniami, dopóki nie przyszedł kelner i po raz kolejny nie spytał, czy nie zechcielibyśmy jednak szampana, albo wina, albo chociaż drinka z palemką. Więc powtórzyłem spokojnie, że prowadzę i że Cindy otrzymała kategoryczny zakaz, i chciałem jeszcze dodać, że za upierdliwą naturę sam siebie pozbawi napiwku, ale postanowiłem dać mu ostatnią szansę, zwłaszcza że oddalił się i był zdecydowany uprzykrzać życie innym gościom, być może nieprowadzącym niczego z grona pojazdów mechanicznych i być może bez absurdalnych i niezrozumiałych zakazów alkoholowych.
Niebawem po raju zostały tylko zaschnięte smugi na półmisku i banknot pod filiżanką. Cindy wepchnęła pod stołem stopy w szpilki i wyruszyliśmy w powrotną drogę przez zatłoczoną galerię, dwukrotnie przemierzając ruchome schody, które za pierwszym razem wciągnęły pojedynczy włos tkaniny ze sznurówki. Na poddaszu uzupełniłem zbiór dolarów w parkomacie i doczłapaliśmy się do samochodu, by zdążyć przed upływem czasu, po którym parkingowy szlaban zatrzyma nas w swoich włościach. 
Zanim jednak dotarliśmy do filaru postawionego chyba tylko po to, by nie zgubić się na powierzchni pochłaniającej kilkaset metrów kwadratowych, i zanim napoiliśmy się ostatnim wspomnieniem przejrzystego wiatru, Cindy dotknęła mojego spiętego ramienia na pograniczu koszulki i tatuażowego rękawa, uśmiechając się wdzięcznie: wdzięcznie jak uśmiechają się kobiety do mężczyzn i wdzięcznie jak uśmiechają się osoby wdzięczne, nie z natury, a za coś. Więc była mi wdzięczna, może za towarzystwo podczas podróży w galerianej przestrzeni, a może za spełnienie marzenia a'la Zakochany Kundel, a może za bycie, nie kimś i nie kiedyś, ale za bycie.
-Cindy, niunia, nie rozkochuj mnie w sobie - poprosiłem łagodnie, głaszcząc ją po głowie pomiędzy filarem E a filarem F, pomiędzy podmuchem wiatru, a chwilą, w której wiatr czerpał oddech.
-To ty się we mnie nie zakochuj - odrzekła.
Choć przeczyło to wszystkiemu, o co prosiłem niedawno, spytałem:
-Dlaczego?
A ona westchnęła, upiła łyk rześkiego powietrza i stwierdziła:
-Bo zamiast dostrzegać zakochanego Justina, będę widziała zakochaną kopię Jasona.
Setka kolców najświeższych róż, tuzin sztyletów japońskiego pochodzenia, parę rozżarzonych węgielków i garść pogruchotanego szkła - i to wszystko przeżarło mi serce na wylot, jak stężony kwas. Cindy, jakby wiedząc, że to nie było miłe i jakby wiedząc, że szczerość zawieszona jest w najwyższym punkcie mojej czaszki, pogładziła mnie po policzku smutnym ruchem dłoni, a potem wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi. I kto teraz wyjmie mi z serca kolce?



Zaledwie dwa dni po pamiętnych zakupach naznaczonych kulinarnymi orgazmami, wspomnieniem historii Zakochanego Kundla oraz tym, co w różach najgorsze, nadeszły święta. Zatęskniłem za śniegiem,  o którym opowiadałem Rosie przez całą drogę przez zatłoczone miasto do domu rodziców, bo z jasno określonych powodów, a jednym z nich była strefa klimatyczna, nie mogliśmy wspólnie ulepić w ogrodzie bałwana. A tak naprawdę opowiadając o charakterystycznym kształcie każdego płatka śniegu z osobna, wędrowałem myślami gdzieś, nie wiem gdzie, ale daleko od łagodnie opalonych nóg na fotelu pasażera wychylających się spod małej czarnej.
Ależ. Ona. Była. Piękna. Jak bukiet róż bez kolców. Albo jak świeże kolce przy zwiędłych pędach róż. Albo jak słońce bez obłoków, albo jak obłok wśród ciężkich ołowianych chmur.
Zatrzymałem się na ukośnym wzniesieniu tuż obok samochodu Jazzy od wschodu i auta rodziców od zachodu, zaparkowanego jednym kołem w rabatce kwiatów. Wysiedliśmy, wziąłem Rosie na ręce i zawędrowaliśmy pod drzwi, które otworzyła przed nami Jazzy, witając się z Cindy całusem w policzek (kobiecy obiekt westchnień wcielony w postań przyjaciółki siostry to doprawdy niefortunne powiązanie), z małą Rosie muśnięciem opuszki palca noska, a ze mną potyczką na spojrzenia, które choć świąteczne i w których choć odbijało się światło choinkowych lampek, miały w sobie coś z "nie uśmiechaj się do mnie, i tak nie trawię twojego istnienia", czyli w podsumowaniu nic nie uległo zmianie, a święta nie wywabiły jakichś nadludzkich uczuć i choinkowej wrażliwości. 
-Wyglądasz tak przystojnie w garniturze - pochwaliła mnie mama. Odniosłem nieodparte wrażenie, że chciała zakończyć wypowiedź słowami "jak on", ale ugryzła się w język. A i ja uznałem, że wcale nie pomyślałem o krześle przy stole, na którym w tegoroczne święta zasiądzie nie Jason, a jego rodzinnie gorszy duplikat.
W salonie stała wysoka po sam sufit choinka. U nas zdecydowaliśmy się na niższą, taką, by można było założyć czubek bez konieczności wspinania się po drabinie. Rosie natychmiast drapieżnie zaatakowała ozdobny papier jednego z pudeł bezwarunkowo przeznaczonych właśnie dla niej. Nie byłem zaskoczony na widok lalki Barbie dosiadającej konia, który z kolei ciągnął karetę z drugą lalką Barbie, ale już nie blondynką. Do niedawna żyłem z przekonaniem, że synonimem lalki Barbie są złote włosy. 
Naraz Cindy drgnęła niespokojnie, podbiegła do mnie i odciągnęła w kąt salonu.
-Na śmierć zapomniałam - syknęła - że upchnęłam bransoletkę dla Jazzy w jednej z szuflad w sypialni. Będę ci dozgonnie wdzięczna, jeśli wybrałbyś się w ekscytującą podróż powrotną przez pół Los Angeles i był tak miły, by przywieść ją tutaj.
-Dla niej? - Wskazałem z niesmakiem siostrę.
-Dla mnie - odrzekła.
-To zmienia postać rzeczy.
A że teoretyczna katorga w samochodzie nigdy nie była dla mnie katorgą, bo samochód był odpowiednikiem miejsca świętości, jak kościół albo inny meczet, przeprosiłem rodziców i wymknąłem się z domu, by dosiąść czterokołowca i ruszyć w pościg za gwiazdkowym prezentem dla kogoś, kto w mojej ocenie na ten prezent nie zasłużył, dlatego też osobiście kupiłem Jazzy dziesięć kartonowych serc przelanych pralinkami, po których urośnie jej tyłek, nie zawyżone ego.
Podróż powrotna minęła całkiem sprawnie. Tak mi się przynajmniej wydawało, gdy sunąłem po asfalcie w mroku wieczoru, słuchając na okrągło i non stop puszczanego w każdej stacji radiowej "Last Christmas" naprzemiennie z "All I want for Christmas is you". Na przecznicy poprzedzającej osiedlową drogę wyrecytowałbym już z pamięci tekst pierwszych zwrotek obu powielanych od lat przebojów. Ostatecznie zajeżdżając pod dom, zaskoczył mnie upływ czasu i stwierdziłem, że jeśli chcę załapać się na kęs szarlotki, powinienem w drodze powrotnej złamać parę przepisów.
Naraz przypomniałem sobie, że dnia następnego mała Nell kończy szesnaście lat i chciałem od razu dzwonić do niej, przepraszając, że poprzednim razem odrzuciłem połączenie, ale właśnie zgłębiałem tajemnice historii Zakochanego Kundla, kiedy zdałem sobie sprawę, że zapewne śpi już smacznie, i postanowiłem, że zadzwonię z samego rana, by być możliwie pierwszym życzącym tego i owego.
Połknąłem schody w paru susach, a one zaprowadziły mnie na wprost drzwi sypialni Cindy. Komoda liczyła trzy szuflady, przy czym każda z nich była pobojowiskiem mydła i powidła - czyli innymi słowy najrozmaitszych kontrastów. W pierwszej kryła się bielizna erotyczna, a obok trzy metalowe breloczki do kluczy i pluszowa małpa z wyłupiastymi oczami pośród plątaniny całego legiony przedmiotów w żadnym razie nieprzypominających pudełka od jubilera. W drugiej świecił całkiem drogi męski zegarek, pewnie Jasona, i parę innych jego rupieci, w tym krawat będący jednak tak zmiętym, że zdziwiłbym się, gdyby służył mu do czegoś poza łóżkowymi perypetiami. W trzeciej z kolei piętrzył się stos dokumentów.
Coś mnie tknęło. Zacząłem zaglądać coraz niżej, pod papierowe teczki, pod luźne kartki, pod akty własności, wyciągi bankowe, akty urodzenia i rachunki telefoniczne. Aż natknąłem się na szarą kopertę postrzępioną na krawędzi. Sięgnąłem po nią na dno i wbrew odwiecznie wyznawanej zasadzie zajrzałem do środka. W podsumowaniu cztery kartki, po dwie spięte zszywaczem, wyjąłem cały plik, licząc się  z tym, że mogę z narastającą ekscytacją trafić na umowę z przypisanym pełnym etatem albo akt własności samochodu, który Jason skasował na drzewie. Ale nie. Procenty i procentowe zgodności nie miały powiązań z niczym, co obejmowałoby racjonalny grunt wścibstwa.
Wpierw wyczytałem brak zgodności. Później dotarłem do niemal przesądzonej zgodności własnej. I dopiero w końcowym stadium odkryć pojąłem, że rzecz tyczy się ojcostwa, a z dokumentów jasno wynikało, że Jason nigdy nie był ojcem dziecka, które pokochał sercem, mózgiem, ręką i nogą, i że to ja byłem tym, który powinien tak kochać. 
Długo siedziałem na podłodze, na postrzępionym dywanie, oparty o drewnianą nogę łóżka. Krew naprzemiennie odpływała mi z twarzy, później powracała i w końcowym efekcie z powrotem trenowała odpływ. Oczu nigdy jeszcze nie miałem tak wysuszonych, bowiem częstotliwość mrugnięć oddała naturalny rytm sercu, które wystartowało z podwojoną prędkością uderzeń w pierś, aż zaczęło boleć. Nie wiem tylko, czy bolały mnie żebra, czy samo to serce, które nie dość, że zostało zaatakowane różanymi kolcami nie tak dawno temu, to teraz dotarło do niego, że kolce nie były kolcami, tylko łagodniejszym wyobrażeniem ostrokrzewu i że wszystko, w co wierzyłem, również okazało się być łagodniejszą wersją tego, w co nikt nie dał mi szansy uwierzyć.
Kiedy uznałem, że może radiowym stacjom zbrzydło cholerne Last Christmas, jakby rzeczywiście wierzyły, że istnieje jeszcze osoba, która nie zna refrenu na pamięć, poderwałem się z dywanu i z zamiarem uroczystego łamania wszystkich ograniczeń prędkości, na powrót znalazłem się za kierownicą. Ani na moment nie wypuściłem spomiędzy palców wyników badań, kiedy gnałem jak unoszony na rozharatanych, ale wciąż dostatecznie silnych skrzydłach. Nie przerywałem lotu pod czerwonym słońcem, które w drogowych oznaczeniach okazało się być czerwoną plamą na sygnalizacji świetlnej. Chciałem, by nagle zaczęło padać, by te skrzydła zrobiły się nieznośnie ciężkie i lepkie, i żebym mógł przestać pędzić, bo wraz z tym pędem umknęły mi wszystkie inteligentne sformułowania, którymi mógłbym równie inteligentnie wytknąć Cindy każde jej paskudne kłamstwo.
Niezmiernie irytująca była myśl, że już dostrzegłem w niej anioła i że już oddałem jej własne skrzydła, kiedy okazało się, że to ja wciąż mknę poprzez ciemność i głuchy zgrzyt klaksonów, a ona stoi w miejscu, nie tylko przy rozpalonej choince w zaciszu domowego salonu, ale też zatrzymała się na drabinie prawdomówności na pierwszym stopniu, jakby na drugi nie mogła wdrapać się przez swoje piekielnie wysokie szpilki. 
Tego wieczoru odebrałem jej skrzydła, które należały do mnie. A gdy otrzymałem drugą parę skrzydeł, i noga na pedale gazu przybrała na wadze, i znikąd pojawiło się 120 w standardowych jednostkach układu SI. 
Skrzydła to jedno, a silnik mechaniczny napędzany wściekłością to drugie.
Z piskiem opon zahamowałem tuż przed tylną tablicą rejestracyjną samochodu Jazzy i zanim wysiadłem, w progu pojawiła się rozpromieniona Cindy. Już nie była aniołem. Była nijaką imitacją anioła. Przepchnąłem się w progu, potrącając jej nagie ramię. Bił ode mnie chłód, ale tak jak na ogół przyciąga ciepło, tak dziś ta mroźna otchłań zaaferowała spojrzenie i matki, i ojca, i Jazzy, i małej Rosie, i anioła, który został dziś zdegradowany do roli sprzątaczki gdzieś pośród chmur, na anielskich salonach.
-Dobrze się bawiłaś, robiąc ze mnie kretyna? - warknąłem, rzucając jej pod nogi wyniki badań.
Nie schyliła się. Nie miała po co. Mimo swej wrodzonej infantylności i talentu do obrywania róży z płatków, nie z kolców, nie zapomniała, czyj plemnik wypchał jej brzuch na dziewięć miesięcy.
-Zamierzałaś mi w ogóle powiedzieć, że Rosie jest moją córką?
Usłyszałem, jak matka wstrzymuje oddech, jak ojcu zatrzymuje się serce, jak Rosie przetrawia fakt, że aniołki nie uprowadziły jej tatusia i jak Jazzy niemo krzyczy, ale co krzyczy, tego nie wiem.
Cindy patrzyła mi w oczy. Szach mat, kochanie, chciałem powiedzieć, ale nie powiedziałem, bo samo moje spojrzenie mówiło, że dziś odcień zieleni w prawej tęczówce jest po prostu odcieniem zieleni i nie równa się z niczym, co przywróciłoby jej skrzydła na pierwotne miejsce. 
Nie odezwała się, gdy w myślach doliczyłem do dziesięciu. Po tym czasie moją świąteczną obecność pod choinką zakończyłem donośnym trzaskiem drzwi i już mnie nie było, i już pędziłem ulicami Miasta Aniołów, w którym powoli umierają rodowici mieszkańcy, zastanawiając się, gdzie powinienem wylądować, kiedy będę już zbyt zmęczony, by dalej gnać.
I w chwili, w której bezgłośnie zadałem sobie to pytanie, znałem już odpowiedź.






~*~


Nadeszła wiekopomna chwila. I co teraz? ☺