czwartek, 30 czerwca 2016

Rozdział 44 - Like crazy


Kolejne dni mijały jak wystrzelone z procy. Ze świstem przelatywały mi koło uszu, z błyskiem koło oczu, gubiłem je i chyba wcale nie byłem ich częścią. Balansowałem na krawędziach, co jakiś tylko czas zahaczając o wydarzenia tych decydujących tygodni.
Rozmijaliśmy się z Cindy coraz częściej. Ona miała na głowie wszystko: ślub, wesele, gości. A ja miałem na głowie ją i podtrzymywanie tego, czego jeszcze nie wchłonął przedślubny stres. Widywaliśmy się przelotem w kuchni: ja chodziłem, ona pędziła lotem błyskawicy. Chwytaliśmy się również od czasu do czasu na wieczór, w łóżku, kiedy ja zasypiałem zmęczony równie mocno co rankiem, bo całe moje dnie to zmiana cienia, którym się stałem, w stałą ludzką konstrukcję. Padała na pościel, splatała swoje ciało z moim i rozpromieniona zasypiała w moich objęciach. Co jakiś czas wyskrobała z napiętego harmonogramu parę minut na seks, ale obyło się bez szaleństw. Zupełnie jakbyśmy byli małżeństwem z dwudziestoletnim stażem. Ale oboje wiedzieliśmy, o czym nie wstydziliśmy się rozmawiać na głos, że po ślubie, po całej lawinie stresu i pośpiechu zalewającej nasze głowy przez całe dni, wszystko wróci do poprzedniego tempa.
Na parę dni przed uroczystością, podczas codziennej, pełnej rozentuzjazmowania rozmowy z Jazzy, Cindy wykrzyknęła:
-Mój Boże! - Jej dłonie podskoczyły i wpełzły we włosy. - Zapomniałam o sukni ślubnej!
I tak oto w sobotę z rana, kiedy jedynym, czego pragnąłem, była gorąca kawa zbożowa wypita w blasku ogrodowego słońca, wiozłem je obie w skowronkach do salonu sukni ślubnych w centrum, by tam więdnąć na masywnym fotelu, ziewać razem z rytmem radiowej muzyki i przytrzymywać za kolano niecierpliwie wiercącą się Rosie.
-Nie miej do mnie pretensji, szkrabie - mruknąłem półgębkiem. - Jak dla mnie twoja mama może iść do ślubu w dresach i wyciągniętym swetrze.
-Mamusia chyba uważa inaczej - stwierdziła Rosie, szukając dogodnej pozycji na moich kolanach. Znalazła ją po całych latach świetlnych: jej pupa ugrzęzła pomiędzy, a stopy w białych adidasach zwisały z kolan. Czubek jej głowy był podporą dla mojego podbródka. - Cieszę się, że zostanie twoją żoną.
-Ja też się cieszę - powiedziałem automatycznie. - Tak sądzę.
Z przymierzalni, znacznie bardziej obszernej niż te wszystkie w butikach, dochodziły stłumione okrzyki zachwytu, głosy Cindy i Jazzy krążyły po salonie, a ekspedientka gorączkowo przekopywała się przez wieszaki zakryte szeleszczącą folią. Najmniej entuzjazmu dostrzegałem w sobie. Kwitłem na tym fotelu, zapuszczałem w niego korzenie i nerwowo spoglądałem na zegarek, bo choć nigdzie się nie spieszyłem, w salonie za wiele było bzów a za mało lawendy i klimatyzator huczał tuż nad naszymi głowami.
W końcu kotara zaczęła falować i wkrótce wyłoniła się zza niej postać. W porę przykryłem oczy dłonią i kiedy obcasy na kaflach ucichły, spytałem:
-Czy nie istnieje ta sztywna tradycja, że pan młody nie powinien oglądać panny młodej w sukni ślubnej przed ślubem?
-Czy nie istnieje ta sztywna tradycja - powtórzyła po mnie Cindy - która zezwala na seks dopiero po ślubie?
-I wspólne mieszkanie dopiero po ślubie - dodała Jazzy. - A wy, z drobnymi przerwami, mieszkacie razem, odkąd ona skończyła szesnaście lat, tak dla przypomnienia. Więc teraz nie marudź, tylko podziwiaj, jaką będziesz miał piękną żonę.
Jaz podbiegła do mnie i rozchyliła moje ramiona, więc natychmiast dłoń spłynęła mi z oczu i ujrzałem ją całą, od czubków białych szpilek ledwie przykrytych rozkloszowaną suknią, po blond włosy spływające po nagich ramionach; sukienka bowiem nie miała ramiączek i tylko jej biust podtrzymywał całą królewską konstrukcję. Ujrzałem wszystko to, co kocham i bez ceremonii, i bez ślubów, i bez przyrzeczeń. Ujrzałem to, co kocham miłością tak wielką, że jestem w stanie potwierdzić ją i w urzędzie, i przed ołtarzem. I przed samym sobą.
Długo nie mogłem wydusić z siebie słowa, a gdy w końcu głos związał w moim gardle jakieś sensowne zdanie, powiedziałem:
-Moja piękna księżniczka.
I już byłem przy niej. I już całowałem ją z dystansem, ale i pożądliwą pasją. I już byliśmy za kotarą, a Rosie, Jazmyn i podejrzliwa ekspedientka zostały poza bańką mydlaną naszej miłości.
-Jak się odpina to cholerstwo? - przekląłem zamek sukni, drażniąc go niecierpliwymi palcami. 
-Hej, nie zapędzaj się - zachichotała. - Nie jesteśmy tu sami.
-W tym tkwi istota adrenaliny.
-Nie, kiedy za zwykłą zasłoną czeka nasze dziecko. I twoja siostra. I pracownica salonu, która i bez tego patrzy na nas, jakbyśmy pieprzyli się wzrokiem.
-Bo pieprzymy - przyznałem nieskromnie. - Ale nic jej do tego.
Jeszcze parę razy próbowałem zabłądzić dłońmi tam, gdzie Cindy kategorycznie ich nie potrzebowała, aż w końcu wypchnęła mnie z przymierzalni i wciągnęła z powrotem Jazzy, która zachwiała się na swoich kosmicznie wysokich szpilkach i omal na mnie nie wpadła.
I znów wylądowałem na fotelu u boku Rosie memłającej landrynkę. Zlizała wierzchnią warstwę i oznajmiła, że nie ma ochoty na więcej, a wtedy schwytała cukierka między dwa palce i wetknęła mi go do buzi. W następnej kolejności to ja zajmowałem się landrynką. I śliną Rosie, która ją opływała. To jedna z tych prawdziwie obrzydliwych rzeczy, które robią rodzice, wcale nie zastanawiając się nad tym, że to rzeczywiście aż tak obrzydliwe.
Cindy była zdecydowana, więc i ja byłem zdecydowany, by wyciągnąć w przestrzeń przed sobą kartę kredytową i opuścić zdrętwiałą rękę dopiero, gdy zwinnie przejęła ją Jazzy. Sukienka wylądowała w wielkim pudle okalanym białą koronkową wstążką na wieku, a ekscytacja w szeptach nie zgasła. Rosie dołączyła do mamy i ciotki, gdy te wychwalały zalety bieli i jej kontrastu z oprószoną słońcem karnacją w świetle aparatów. Tak sądziłem, że ominą mnie niewzruszone, że wyjdą i że jedna zderzy dłoń z czołem dopiero przed samochodem, gdy wszystkie na raz zorientują się, w czyjej kieszeni mieszkają kluczyki. Obserwowałem ich poczynania przez szybę i prześwitującą poświatę firany. 
-Nie pamięta o mnie - rzuciłem niedbale do ekspedientki. - Żadna nowość. Jestem ciekaw, czy nie zapomni, że jestem jej potrzebny przy ołtarzu.
-Nie zapomni - zapewniła nieśmiało kobieta. - Jest po prostu bardzo podekscytowana ślubem. I wcale jej się nie dziwię. Taka okazja zdarza się raz w życiu.
-Ona raz już miała okazję wystąpić w sukni ślubnej - przypomniałem i jej, i samemu sobie. Cindy ma dwadzieścia dwa lata i rozwód na koncie.
-Tak czy inaczej, proszę jej wybaczyć.
Wtedy Cindy wpadła z powrotem do salonu cała w skowronkach, zanosiła się śmiechem, ciągnąc mnie za rękę przez zawirowanie bzów i w końcu mojej upragnionej lawendy.
Wybaczę. Wybaczę jej wszystko. Wybaczę szaleństwo, za które tak ją pokochałem. Do szaleństwa.

***

Któregoś wieczoru na krótko przed ślubem, na ostatnie oddechy przed zaobrączkowaniem, oboje zwolniliśmy tempo, odetchnęliśmy głęboko sobą, przepędziliśmy wszystkie chmury. Chciałem cieszyć się nią, dopóki znów nie porwie jej czas. Zawsze przegrywałem z tym wirem obowiązków. Ja byłem jedynie przyjemnością. To co konieczne stoi powyżej tego, co wyłącznie możliwe. Dlatego gdy padła w moje ramiona za zamkniętymi drzwiami sypialni, gdy moje szorstkie dłonie weszły w kontakt z jej satynową koszulą nocną stapiającą się kolorem z karnacją, stapiającą się z jej gładkością, trzymałem ją, a jednak wciąż czułem, że umyka mi, że wyswobadza się z tego uścisku, którego nie chciałem rozluźnić nigdy. Uwięziłem ją pod swoją piersią w centrum łóżka i dopiero wtedy poczułem, że jest i że będzie, przynajmniej dopóki nie zwrócę jej urwanego oddechu
-Tak sobie myślę - powiedziała, krążąc opuszką palca wokół mojego ucha - że chciałabym mieć drugie dziecko.
Nagle jej dłonie zaczęły parzyć i poderwałem się z łóżka. Jej słowa pchnęły mnie na ścianę. Nie mogłem iść dalej - plecami muru nie przebiję. 
-Dobrze się czujesz? - spytałem zapobiegawczo. - Czekaj, a może czymś się strułaś? Mówiłem, że ten jogurt wyglądał nieco niewyraźnie. Masz gorączkę? Zbiera ci się na mdłości? - Otoczyłem dłońmi jej twarz. Była chłodna. I wcale nie blada. Równomierne rumieńce rozbiegały się po jej policzkach.
-Na mdłości może mi się dopiero zbierać - szepnęła kusząco, wdrapała się na wschód łóżka - jeśli zrobimy sobie dzidziusia. Powiedz, nie chciałbyś chodzić na spacery z wózkiem, przytulać takie maleństwo, znacznie mniejsze niż Rosie, patrzeć, jak rośnie od pierwszego dnia?
-I zmieniać pampersy, zarywać nocki, nie mieć nawet pięciu minut na seks.
-Więc seks jest dla ciebie ważniejszy niż dziecko? - spytała z wyrzutem. I z zarzutem.
-Tak - wybuchnąłem. - Prawdę powiedziawszy tak.
Cindy zgarbiła się, potarła dłońmi nagie kolana wychylające się spod seksownej koszuli nocnej. Ale wyraźnie nie chciała się kłócić, bo nagle poderwała się z materaca i tymi samymi rozgrzanymi dłońmi przylgnęła do mojej piersi.
-Justin, proszę. - Musnęła moje usta. - Za dwa dni bierzemy ślub, wtedy nasza rodzina byłaby pełna. Tak naprawdę pełna. 
-Przecież mamy jedną córkę. Mało ci?
Ale Cindy przeszła do działania. Byłem już po wieczornym prysznicu, tylko bokserki wspierały się na moich biodrach i to za ich gumkę wkradła się jej smukła dłoń. Chwyciła mnie pewnie, choć delikatnie. W jej dotyku było wszystko to, co o mnie wiedziała. Wszystko, czego nauczyła się z mojego zamkniętego słownika przez lata. Przytrzymałem się ściany i zamknąłem oczy, choć walczyłem z łamiącymi się zapałkami, które wetknąłem pod powieki, by za wszelką cenę nie dać Cindy tej cholernej satysfakcji. Choć ona satysfakcję odbierała sobie sama, trzymając mnie na smyczy wpiętej w obrożę. Pozwoliłem, by założyła mi tę obrożę, bo niegdyś uznałem, że jest mi z nią do twarzy.
Dziś jednak chwyciłem ją za ramiona i posadziłem na skraju łóżka. Zagrożenie zostało ode mnie odizolowane, ale tylko bardzo, bardzo cienką płachtą.
-Nie odpychaj mnie - powiedziała z wyrzutem. - Chcę się z tobą kochać. 
-O nie - wykrzyknąłem. - Nie ma mowy. Ryzyko jest za duże.
-Przecież nadal biorę tabletki. - Przewróciła oczami.
-Skąd mam mieć pewność?
-Więc użyjmy gumek. - Zagłębiła dłoń w szufladzie, potem rzuciła we mnie prezerwatywą. 
-Przedziurawiłaś wszystkie pinezkami? - Podstawiłem opakowanie pod oczy, obróciłem kilkakrotnie w dłoniach, przyglądałem się od prawej, od lewej, od spodu i wierzchu.
-Jesteś głupi, Justin. Ja jedynie powiedziałam ci, że chciałabym mieć drugie dziecko. Takie akcje to nie mój poziom. - Kiedy sądziłem już, że odpuściła, ona znów przylgnęła do mojej piersi. - Ale zastanów się nad tym, proszę. Taki mały aniołek jeszcze bardziej by nas połączył.
-Po pierwsze, jak już mówiłem, jesteśmy w posiadaniu jednego małego aniołka. A po drugie, taki bobas mógłby nas co najwyżej rozłączyć. Przecież doskonale wiesz, ile jest przy nim roboty.
-Więc nie ma dla ciebie znaczenia moje szczęście? - spytała, krzyżując ręce na piersi. Okrążyła sypialnię wolnym marszem i to zwiastowało awanturę, przed którą osłaniałem się przeźroczystymi parasolami. - Ważne jest tylko to, czego ty chcesz? Ze mną wcale się nie liczysz?
Przez chwilę miałem ochotę złapać ją za włosy i wyrwać wszystkie wraz z cebulkami.
-Chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz. Od kilku tygodni robię wszystko, bylebyś tylko była szczęśliwa. Kosztem własnego szczęścia, do cholery. - I ja zacząłem krążyć od ściany do ściany. Mijaliśmy się w nogach łóżka. - Kurwa, Cindy, doskonale wiesz, że nigdy, przenigdy nie chciałem mieć dzieci. Rosie była wpadką, w porządku, zaakceptowałem ją. Ale musiałbym upaść na głowę, żeby z własnej nieprzymuszonej woli godzić się na drugie dziecko. W tej kwestii nic się nie zmieniło: nie chcę mieć dzieci, nie nadaję się na ojca. Nie skazuj na mnie drugiego dzieciaka, bo tylko zniszczysz mu życie.
Ale oczekiwana odpowiedź Cindy nie nadeszła. Zamiast tego rozpętał się przeciąg między uchylonym oknem a rozpostartymi drzwiami, które nagle otworzyły się na całą szerokość. I tylko oczy Rosie świeciły w ciemności korytarza.
-Jak to nie chcesz mieć dzieci? - spytała roztrzęsiona, jej głos podskakiwał jak na trampolinie, a wrzące łzy wypalały dziury w panelach. - To znaczy, że nie chcesz też mnie?
Zerknąłem na Cindy. Szukałem w niej jakiegoś wsparcia, tego czegoś, co z natury posiadają matki. Tego czegoś, co wysusza dziecięce łzy i wszystkie ślady po nich. Ona jedynie uderzyła we mnie piorunem i warknęła półgębkiem:
-Widzisz, co narobiłeś?
Ale nie musiała przypominać. Skutki wszystkich występków miałem przed sobą, tonące w tych słonych falach rozżalenia. I nim nasze stopy, moje i Cindy, odkleiły się od posadzki, Rosie już pędziła z powrotem korytarzem do swojego pokoju. I jeszcze zanim chwyciłem ją za ramiona, zatrzasnęła za sobą drzwi. Ułamki sekund trwało przekręcenie w zamku klucza, a potem już na daremno mogłem szarpać klamką - metal pomiędzy płachtami drewna okazał się silniejszy.
-Justin, zrób coś - ponagliła Cindy. - To twoja wina.
-Moja? - zaatakowałem rozgoryczony. - To ty niepotrzebnie naciskałaś na drugie dziecko.
-Ale ty powiedziałeś przy niej, że nie chcesz i nie chciałeś mieć dzieci. 
-Nie wiedziałem, że jest w pokoju. Przecież nie chciałem, żeby usłyszała.
-Ale usłyszała - podniosła głos. - A teraz zrób coś, do cholery.
Wbiłem się ramieniem w dyktę, ale tylko drgnęła. Przeklinałem w duchu Austina, który zadecydował o wstawieniu pancernych drzwi, zupełnie jakbyśmy przygotowywali się na wojnę. Uderzyłem barkiem raz jeszcze, siniak zakwitł mi na ramieniu. Uznałem, że dalsza walka z wiatrakami nie poruszy mnie nawet o krok, dlatego pocałowałem Cindy przelotnie w skroń, rzucając krótko, że dostanę się do niej drugą stroną i by niczym się nie martwiła, bo chociaż nie chcę mieć dzieci i ojciec ze mnie taki jak z żaby przekąska, mnie i Rosie połączyła nić sympatii.
Zbiegłem po zaciemnionych schodach, omal nie łamiąc sobie nóg. Wpadłem do ogrodu przez drzwi tarasowe. Wspiąłem się na drzewo, po którym moje stopy stąpały nie raz i nie dwa. Teraz jednak ominąłem prawą gałąź, odnogę prowadzącą do dawnego pokoju Cindy, wybierając lewą, która skierowała mnie wprost w otwarte okno graniczące z dziecięcym pokojem Rosie. Spłynąłem z parapetu na dywan i jeśli sądziłem, że na dworze ogarniają mnie egipskie ciemności, w jej pokoju było ich jeszcze więcej i jeszcze ciemniejsze.
-Rosie? - odezwałem się spokojnie, stąpając na palcach. Bałem się, że w tej ciemni nie zauważę jej wiotkiej rączki czy stopy. - Rosie, wiem, że tu jesteś.
Wszelkie poszukiwania nie miały sensu, dopóki Cindy z niepokojem dobijała się do drzwi. Otworzyłem je od wewnątrz, wpadła jak chmura gradowa i panika zalęgła się w jej oczach, gdy słaby snop światła z korytarza nie oświetlił jej księżniczki, którą chciała przy odrobinie mojej pomocy podwoić. 
-Rosie, kochanie, nie ukrywaj się - powiedziała łagodnie. 
Dźwięk jej głosu zadziałał jak opatrunek na zmielone dziecięce serduszko. Rosie wyczołgała się spod łóżka, odbiła się stopami w puchowych skarpetkach od paneli i wskoczyła w objęcia kucającej nieopodal mamy. Cindy przytuliła ją do piersi i gdy tak na nie patrzyłem, doszedłem do wniosku, że Cindy byłaby wspaniałą mamą i dla drugiego dziecka, i dla trzeciego, i czwartego, ale ja nie jestem tym, który mnożyłby jej szczęście.
-Dlaczego tatuś tak powiedział? - Połowa kopalni kataru z jej nosa rozmazała się na szyi Cindy, jestem tego pewien. Jej szloch uwydatnił we mnie wszystko to, co złe. - Nie kocha mnie?
Cindy spojrzała na mnie, pasma rzadkich i krótkich włosów Rosie łaskotały ją w nos. Moje serce radowało się na widok tej niebywałej słodyczy, z jaką zdmuchiwała z nosa kosmyki. Ale w jej oczach nie było niczego słodkiego. Niemo pytała z wyrzutem, czym ma skleić jej roztrzaskane serduszko.
-Księżniczko - ukucnąłem przed nimi - to nie tak. 
Choć przyklejona była do mamy jak glonojad do ściany akwarium, po dłuższych staraniach udało mi się oderwać ją od matczynych ramion i wpoić w swoje. Łzy i katar, i ślina - to wszystko spływało po moim obojczyku, w który wgryzała się Rosie, drżąc jeszcze dłuższą chwilę pod moimi dłońmi. Pierwszy raz chciałem, by to wszystko - łzy, ślina i histeryczny katar - spływało po mnie, by czyniło mnie normalnym, by czyniło mnie ojcem, który nie jest i nie będzie dobry, ale przynajmniej się stara.
-Byłaś niespodzianką, wiesz? - powiedziałem cicho, siadając na skraju niskiego łóżka. Cindy usiadła obok, a nasze ramiona przytuliły się do siebie. Kora drzewa wciąż kłuła mnie w bose stopy. - Dla mnie i dla mamy byłaś ogromną niespodzianką. Widziałaś kiedyś spadającą gwiazdę? - Jej czoło otarło się o mój bark, gdy skinęła głową. - Właśnie. I ty byłaś taką spadającą gwiazdką. Nie wiadomo kiedy i skąd, tak nagle pojawiłaś się na świecie. Nie byłem przygotowany, że z dnia na dzień zostanę tatą. Nie umiałem nim być. Nadal nie umiem. Widzisz, bardziej niż dzieci lubiłem sportowe samochody albo imprezy, albo frytki z McDonalda. Nigdy nie będę taki jak tata Jason. Nigdy nie będę, bo nie umiem być. Ale się staram. Staram się, bo chcę, żebyś któregoś dnia za wiele, wiele lat, mogła powiedzieć: "Hej, to mój tata. Był beznadziejnym ojcem, ale próbował. Próbował nie być lepszym od innych, ale próbował być lepszym od samego siebie." - Istniała obawa, że Rosie zasnęła w kołysce moich ramion. Ale Cindy nie spała. I nie wiedziałem już, do kogo lecą moje słowa i do kogo chcę, by leciały. - Nigdy nie planowałem mieć dzieci. Ale wiesz, Rosie, cieszę się, że cię mam. To trudna wędrówka, nieustannie pod górę. - Przytuliłem policzek Cindy do drugiego obojczyka i pocałowałem ją w czubek głowy. - Ale warto.
Wtedy po raz pierwszy poczułem, że ta nasza mała trzyosobowa społeczność to nie tylko kobieta którą kocham i dziecko, obie odrębne. Tworzymy rodzinę, może ze szkła, może z porcelany, może więcej na nas rys niż czegokolwiek innego, ale to chyba definicja rodziny.
Położyłem Rosie do łóżka, ale nie puściła nogawki moich bokserek, więc wkrótce byłem już pod jej kołdrą, przykryty od piersi po połowę ud, bo tylko ten obszar obejmowała długość kołdry. Moje ramię było jej poduszką, jeden z mięśni twardą maskotką. Szepnąłem do Cindy, że tej nocy zostanę z Rosie, a ona ucałowała nas oboje w szczyty nosów i podeszła na palcach do drzwi. Zanim jednak wyszła z pokoju, usłyszałem jej łagodny głos:
-I ty twierdzisz, że nie nadajesz się na ojca.
A wtedy, gdy spokój objął cały nasz dom, gdy moja kobieta pocałunkiem przelała na mnie dumę, wiedziałem, że zgodzę się na drugie dziecko, byleby tylko ją uszczęśliwić. Bo przypuszczam, że ona każdym swym oddechem uszczęśliwia mnie. 
Przypuszczam. 
Zbłądziłem na szlaku własnego życia. Zboczyłem ze swojego, by podążać jej.





~*~


Grr, nie jestem z tego rozdziału zadowolona głównie dlatego, że od kilku dni jestem obrzydliwie zabiegana, nie mam czasu usiąść na tyłku i wyskrobać czegoś porządnego :((((
ALE
Czy wiecie, że czeka nas już tylko ostatni rozdział i parę dni dzieli nas od końca historii, która ciągnie się przez DWA I PÓŁ ROKU? 
Ostatni rozdział będzie lepszy (najlepszy), dłuższy (najdłuższy) i, ugh, wiem, że nie zrobię dobrze wszystkim, ale mam nadzieję, że samej sobie tak hahaha :)

niedziela, 26 czerwca 2016

Rozdział 43 - Black, not blond


Jednak się pomyliłem, a wszystkie moje obawy zawędrowały z wiatrem gdzieś daleko, daleko stąd.
Bo kiedy wszedłem późnym wieczorem do sypialni, od progu przywitał mnie zapach aromatycznych świec i ta woń odprężała mi wszystkie mięśnie. Płatki czerwonych róż podrywały się z posadzki, gdy wpuściłem do pokoju powiew świeżości, były też na białej satynowej pościeli. Ale płatki róż i ta pościel, i kolor ścian, i zapach świec - to wszystko zostało za mgłą, bo po środku łóżka leżała ona, ubrana w skąpą czerwoną bieliznę. Włosy miękko okalały jej policzki, usta podkreślone czerwoną pomadką chwytały łagodnie kryształowe szkło kieliszka i sączyły jeszcze bardziej czerwone wino. Jej ciało połyskiwało, odbijał się w nim tylko ogień płonących świec. Wkrótce i ja zapłonąłem.
-Czekałam na ciebie - powiedziała cicho, podając mi drugi kieliszek. - Uznałam, że przyjęcie niespodzianka z balonami i serpentynami nie byłoby spełnieniem twoich marzeń. Jednocześnie chciałam, żebyśmy mieli dla siebie dużo, dużo czasu. Przepraszam, że zwlekałam z tym do wieczora.
Posadziła mnie na krawędzi łóżka i usiadła na moim prawym kolanie. Zagarnąłem jej biodra ramieniem, drugą dłonią poznawałem jej policzek. Zawsze miała hipnotyzujące oczy, ale dziś te dwie perły przeszły same siebie.
-Chciałam ci życzyć wszystkiego, ale to naprawdę wszystkiego najlepszego, kochanie. - Musnęła moje usta, smakowała wytrawnym winem, którym wkrótce smakowałem i ja. - Życzę ci w pierwszej kolejności końskiego zdrowia, które cię nie opuszcza. Nie pamiętam nawet, żebyś choć raz miał zwykły katar. Życzę ci, żebyś zawsze był taki czuły i troskliwy jak w ostatnich dniach. Nie wiem, jakie są twoje marzenia, bo nigdy mi o nich nie opowiadałeś, ale bez względu czy jestem ich częścią, czy też nie, chciałabym, żebyś je wszystkie spełnił. Chciałabym również, żebyś wpuścił do swojego serca naszą córeczkę. I życzę ci jeszcze, żeby nasza miłość nigdy nie stała w miejscu. - Pocałowała mnie głęboko. Tak głęboko, że scałowała ze mnie wszystkie niepokoje. - Wszystkiego najlepszego, słońce.
-Kocham cię - wyszeptałem poruszony. Tylko tyle wyrwało mi się przez gardło, bo cała reszta pociągnęłaby za sobą łzy. Wstydziłem się przed nią płakać, dlatego trzymałem wszystko w sobie, czując, jak przypływ domaga się rzeki, którym mógłby ze mnie ujść. - Kocham cię tak cholernie mocno.
A potem jej palce, mnóstwo smukłych palców, mierzwiło moje włosy, gdy zatonęliśmy wraz z pocałunkiem, który nas połączył. Przy niej byłem taki słaby, tak koszmarnie obdarty ze wszystkich sił. Każdy łyk powietrza był wysiłkiem, każde mrugnięcie katorgą dla oczu, które tracą ją na ułamek sekundy. Ale w tej słabości była moja siła, której nie potrafiłem z siebie wydobyć. Każdy jej ruch niósł za sobą anielską delikatność; gdy mnie dotykała, to jej skrzydła uderzały w moje ramiona. Zakochanie było zaawansowaną ślepotą. Szedłem po omacku korytarzami stworzonymi wyłącznie z powietrza.


Następnego dnia podjąłem ważną, rzekłbym nawet przełomową decyzję. Po obfitym śniadaniu i całej rozmaitości obfitych skradzionych pocałunków, starszy o rok i dojrzalszy o dziesięć, z piskiem opon pożegnałem wciąż jeszcze pamiętający ulewne deszcze podjazd. Dzień był pochmurny i wietrzny, odgłos fal silnie rozbijających się na skałach i piętrzących pod niebo dobiegał do samego centrum, przez które przebijałem się jak przez betonowy mur. Pływałem w stawie gęstym od wodorostów pod prąd. Zakorkowana trasa przez śródmieście dawała mi takie wrażenie, więc nim się spostrzegłem, na straty poszła cała godzina, którą mógłbym spędzić z nią. Ale nie zawróciłem w połowie, mimo że tę pierwszą już znałem.
Stanąłem przed salonem fryzjerskim. Manewrując kierownicą, wcisnąłem się w jedno z wąskich miejsc parkingowych. Los mi dziś sprzyjał, nie potykałem się o kłody, które rzucał mi pod nogi, a w salonie nie było nikogo. Gdy wszedłem, dzwonek przy drzwiach zaśpiewał radośnie, zaczytana w jednym z czasopism młoda fryzjerka uniosła wzrok znad brukowca, wychynęła do mnie zza lady. Fryzurę, na którą chciałem się skazać, nazwałem nad wyraz bezpośrednio: "nie mylić z Jasonem".
-Więc czego pan sobie życzy na głowie? - Błysnęła przede mną w uśmiechu, kierując mnie na pierwszy z foteli, by wpierw zająć się namoczeniem każdego pasma.
-Czerni - zadecydowałem. - Krótszej czerni.
-Załatwione.
Odchyliła ostrożnie moją głowę, stojąc za mną i za porcelanowym zlewem, do którego łagodnym strumieniem lała się letnia woda. Krople osadziły się na krawędziach mojego czoła, gdy zwiedzała smukłymi palcami korytarze między kosmykami. Miała delikatne dłonie i gdy tak mnie dotykała i dotykała, a robiła to gorliwiej niż przypuszczam, że powinna robić, wstrząsał mną dreszcz. Tłumiłem go w napiętych mięśniach i relaksowałem się przy opuszczonych powiekach, gdy opuszki jej palców i krańce paznokci średniej długości wdrapywały się na czubek mojej głowy i na powrót spływały wraz z wodą. Cindy byłaby zazdrosna, gdyby wiedziała, że jęk kotłuje mi się w krtani na fotelu u fryzjera.
Później przesiadłem się na właściwy fotel, na przeciw ogromnego lustra rozciągającego się wraz z długością całej ściany. Dziewczyna ocierała ręcznikiem wszystkie krople, które atakowały mój kark, a ja przyglądałem się w lustrze, jak pracują jej pełne usta, gdy żuje gumę.
-Skąd taka zmiana, jeśli mogę spytać? - Srebrne nożyczki zakręciły się na jej palcu, nagły blask odbił się od nich i ugodził w lustro. - Mam na myśli, z jasnego brązu na czarny to dość spory przeskok.
-Teoretycznie ślub - powiedziałem, wygodnie opierając barki o fotel. - A w praktyce potrzebuję zmiany. 
-Twój ślub? - podchwyciła.
-Mój - przytaknąłem. - Ale jeszcze się z tym nie oswoiłem.
-Szczęściara z niej - mruknęła pod nosem, a nożyczki poszły w ruch. 
Cięła, nucąc cicho. Strzępy włosów krążyły po podłodze w przeciągu. A kiedy było ich wystarczająco mało i wystarczająco wiele zarazem, spędziłem całe lata świetlne z kleistą mazią na głowie, gawędząc z młodą fryzjerką, której czarne długie włosy, jakie widywałem jedynie na włoskich plażach, wędrowały prostą drogą do pośladków. Nie raz i nie dwa plątałem je ze swoimi palcami, by głośno zachwycać się niebywałą miękkością. Poza wodą były jak pod nią - rozpływały się w palcach. A gdy przyszła pora płukania i następnie suszenia, skleiłem powieki, nie podglądałem, czekałem na całkowite odseparowanie mnie od brata, który był bliźniakiem, ale nie syjamskim i mogłem dzielić się z nim domem, myślami, nawet dzieckiem. Ale nie dziewczyną. Nie tą jedyną.
Otworzyłem oczy, kiedy znów poczułem jej palce, tym razem w suchych włosach, sypkich jak pierze, błądzących między opuszkami i knykciami. I wyglądałem dobrze. Tak naprawdę, naprawdę dobrze. I daleko mi było do Jasona. Tak daleko, że już nikt nie ujrzy we mnie jego cienia.
-I jak? - zagaiła długowłosa. - Narzeczonej się spodoba?
-Narzeczonej nie. Ale mi owszem. - Nachyliłem się nad lustrem, przekładałem grzywkę, tarmosiłem ją, unosiłem, a potem opuszczałem. Bruneci mają większe branie, choć mnie to branie ominie. Mimo to czułem się jak w nowej skórze, nowy ja w drodze na nową drogę życia. - Doskonale - dodałem szeptem.
-Będzie ci niezwykle ciężko być wiernym swojej żonie - skomentowała brunetka o czerni jeszcze bardziej intensywnej niż moja, strosząc moje włosy na tyle głowy.
-Do tej pory nie miałem z tym większego problemu.
Rozliczyliśmy się przy kasie. Uznałem, że to prawdziwy los na loterii - parę dolarów i wszystko, czego od tak dawna pragnąłem. Wracałem do samochodu przy asyście nieodpartego wrażenia, że czerń moich nowych włosów onieśmiela nawet słońce, które znalazło cichy kąt za chmurą. Ale w końcu czułem się dobrze - osiągnąłem to, do czego dążyłem po omacku i na oślep, nie wiedząc, z której strony ugryźć własne wyrzuty i chęci. 
Droga powrotna do domu była jakby krótsza, choć powtarzałem trasę tymi samymi ulicami. Nie liczyłem na aprobatę Cindy, nie tym razem. Ta lekkość, która mnie pchała, te skrzydła, które wyrosły mi u zwieńczenia ramion - to wszystko sprawiało, że jej niezadowolenie będzie wbitą szpilką, nie całym mieczem. Odhaczyłem pierwszy punkt na liście kandydata do miana egoisty i zdawało mi się, że to przełom, choć nie wiedziałem jeszcze czego. Może przełom zasypiania z uśmiechem na ustach. A może przełom samotnych nocy na kanapie. W każdym razie krok - nie wiem czy na przód, czy w tył, ale nie pozwala stać w miejscu.
Ostatecznie przyszło mi się zmierzyć nie tylko z Cindy, ale również z matką i ze wszystkimi, których przywiozła swoją małą Toyotą, teraz zaparkowaną przy krawężniku po drugiej stronie ulicy. Zmierzwiłem w palcach grzywkę i wyszedłem pewnie na podjazd, stamtąd paroma susami przedostałem się pod drzwi i wszedłem, a zapach świeżych owoców przytulił mnie jak Cindy do snu. Przekroczyłem próg salonu i byli tam wszyscy: mama, przy niej Jazzy, a na tyłach ojciec, z którym rozmijały się moje tematy rozmów i najdłuższe zdanie od tygodni, jakie z nim wymieniłem, brzmiało: "Proszę, podaj mi ziemniaki".
-Justin, co... - zaczęła mama, ale jej głos umarł przedwcześnie, bo nie pchnęły go żadne kolejne słowa.
-Co się stało z twoimi włosami, skarbie? - Cindy podeszła do mnie, otulił mnie zapach jej perfum, a wkrótce i łagodne troskliwe dłonie, które powtórzyły ruchy fryzjerki w zawirowaniu kruczych kosmyków.
-Potrzebowałem zmian - zakomunikowałem. - Drastycznych zmian. 
-Trzeba było założyć różową koszulkę zamiast tych czarnych i białych - wtrąciła ironicznie Jazzy. - A nie farbować kłaki.
-Nie pytałem cię o zdanie, mała żmijo - syknąłem i sam byłem żmiją, jak mój głos.
Cindy ściągnęła moją głowę niżej i pocałowała mnie w czubek. Jej usta spowodowały samozapłon moich włosów i zdawało mi się, że znów są jasne, jaśniejsze nawet niż były. 
-To ze względu na to, co powiedziałam? - szepnęła cicho, słyszałem ją tylko ja. - Wiesz, o tym blondzie.
-Nie - skłamałem. - Po prostu potrzebowałem czegoś nowego.
-Przepraszam - powiedziała ze skruchą. - Nie powinnam była wtedy, no, wiesz.
-Daj spokój - rzuciłem. - Przecież mówię, to nie z twojego powodu.
Cindy popieściła mój policzek, potem zatoczyła trasę, zgodnie z którą pochylają się moje brwi, i szepnęła:
-Nie umiesz kłamać. - Odchodząc, ponętny ruch jej bioder odebrał mi tę część zmysłów, która odpowiada za radość nową czernią na głowie. Wtedy też dodała głośniej. - Dobrze ci w czarnym. Naprawdę dobrze.
I poczułem, że zrobiłem coś odpowiedniego dla nas. Przerwałem swoją nić, a jej nie pozwoliłem się scalić. Nie zlikwidowaliśmy Jasona i nigdy tego nie zrobimy. Ale wystawiliśmy go za szklane drzwi i przez to szkło możemy go jedynie oglądać. Ona zerka często, ja nie zerkam wcale.


Nazajutrz wieczorem wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Oprócz mnie. Skrzydła granatowej koszuli rozchodziły się na boki, walczyłem z nimi tak długo, aż guzik w okolicach pępka oderwał się od materiału.
-Przyda ci się wizyta na siłowni - parsknęła Cindy, poklepując mnie po brzuchu.
-Tak działa twoja kuchnia - powiedziałem z wyrzutem. - Ale, hej, tę koszulę miałem na sobie podczas balu na koniec szkoły średniej. Wiesz, ile czasu minęło? Od tamtej pory przybyło mi mięśni i tylko mięśni.
-Zostałeś królem balu?
-Oczywiście. Inny scenariusz nie wchodził w grę. - Na powrót rozpiąłem wszystkie guziki i wyswobodziłem się z pękających szwów. - A teraz pozwolisz, że znajdę coś nieco bardziej w moim rozmiarze. I, och, byłbym zapomniał. - Przytrzymałem ją w talii i szepnąłem na ucho. - Przepięknie wyglądasz.
Ubrana była w kusą granatową sukienkę zwężaną w talii, wysokie obcasy wysmuklały jej nogi, które sięgały już ponad niebo. Włosy delikatnymi falami otulały jej łopatki. A kiedy odchodziła, pocałowałem ją w kark.
Wkrótce harmider rozmów dobiegł mnie z dołu, nie chciałem nawet wiedzieć, ile osób, z którymi nie chcę zamieniać słowa, błąka się po moim salonie. Ubrałem inną, czarną koszulę i w tej się dopiąłem. Skórzany pasek podtrzymywał na moich biodrach spodnie od garnituru i tak odstawiony, tak oklejony koszmarnym brakiem naturalności, koszmarnym brakiem mnie, zszedłem schodami na parter, w paszczę wszystkich ludzi, których nie chciałem widzieć, w dźwięk ich głosu, przed którym chciałem uciec. Miałem jedno marzenie: trzymać Cindy w ramionach, tylko trzymać, i tak po kres wszystkich dni.
-Justin - zawołała moja matka z rogu salonu, pieściła w dłoniach kieliszek szampana, gestem nadgarstka przywołała mnie do siebie i do Cindy, której bark przykrywała z matczyną delikatnością. Podszedłem do nich, i tak nie miałem dokąd uciec. - Tak bardzo się cieszę, że się zaręczyliście - powiedziała łagodnie. - I z tego co słyszałam od dziewczyn, od Cindy i od Jazzy, nieświadomie oświadczyłeś się w bardzo romantycznym plenerze.
-Czy ja wiem - mruknąłem, drapiąc się po karku. - Środek autostrady nie powiewa przesadnym romantyzmem.
-Ale deszcz owszem - weszła mi w słowo i wymieniła z Cindy uśmiechy. Uśmiech matki był pospolity, każdy uśmiechał się w ten właśnie sposób. Uśmiech Cindy był wszystkim. Przypiąłbym jej agrafki do twarzy dla podtrzymania tego uśmiechu.
-Nie jestem znawcą w tych sprawach - brnąłem dalej w tę fałszywą skromność. 
-Bywasz romantyczny całkiem przez przypadek - oznajmiła Cindy, wieszając się na mojej szyi. - A ja to naprawdę doceniam. Jesteś taki... niedoświadczony w okazywaniu uczuć. To urocze. 
-Nazywać faceta uroczym to prawdziwa zbrodnia.
-Nic na to nie poradzę. - Pocałowała mnie w podbródek. - W ostatnim czasie twój urok osobisty okrada mnie z mojego.
Złapałem ją za kark, opuszki moich palców wpełzły w jej włosy.
-Dla mnie i tak jesteś najbardziej uroczym stworzeniem na świecie.
Potem omiotłem spojrzeniem salon. Byli wszyscy. Jazzy z chłopakiem, któremu całym sercem współczułem. Dziadkowie od strony mamy i dziadkowie od strony ojca. Paru znajomych Cindy i żadnych moich znajomych. Byłem w posiadaniu jednego znajomego i dziwnym trafem ten znajomy zamieszkuje wyspy oddalone o osiem stref czasowych.
Od tamtej pory atakowali nas z każdej strony. Zostało mi tylko świecić uśmiechem gdzie popadnie, a w głębi duszy prosić o przesunięcie wskazówek zegara, bym mógł wyprosić ich wszystkich z własnego salonu, położyć się do własnego łóżka i zasnąć z własną kobietą wtuloną we własną pierś.
-Ustaliliście już datę ślubu? - spytał ojciec, a jego głos niósł się grubym barytonem po parterze. 
Wszystko, co do tej pory było interesujące, nagle przestało być. Wszystko to zniknęło, by oświetlić reflektorem rozpromienioną Cindy i więdnącego przy niej mnie.
-Trzeci kwietnia - oznajmiła radośnie. - Dokładnie za miesiąc.
-Masz jeszcze tyle spraw do załatwienia. - Mgła za oczami mamy mówiła jedno: wspominała własny ślub, suknię, marsz weselny huczący w uszach i parę bliźniąt pod sercem. Potem z pary został singiel. 
Niejednokrotnie zastanawiało mnie, kim bym był i gdzie bym był, gdybym to ja w nosidełku wybrał się w podróż do Londynu i nigdy z niego wrócił. Nie poznałbym Cindy, to pewne. Nie zakochałbym się w niej, to jeszcze bardziej pewne. Może Austin nie poznałby Jasona, może nie wybiegłby z rodzinnego domu w dniu osiemnastych urodzin. Może to wszystko, co spotykało Cindy przez lata, ominęłoby jej zamknięte drzwi. Może ta decyzja podjęta na chybił trafił dwadzieścia siedem lat temu zaważyła na życiu tylu osobnych jednostek. Może nie goniłbym za szczęściem, a po prostu czuł je między palcami.
-Racja - przyznała Cindy, a ja powróciłem do salonu z kalifornijskiej porodówki sprzed wielu, wielu lat; z miejsca, w którym razem z nami zrodziły się dwie odrębne historie przeplatane wspólnym wątkiem. - Ta kolosalna ilość mnie przytłacza. Zaproszenia, sala, suknia ślubna, dobór potraw, muzyki, wystroju i...
-Chcę zaprosić Nell - oznajmiłem, wchodząc jej w słowo; wzrok miałem nieprzytomny. Tak jak wszyscy wkoło. - Chcę, żeby na naszym weselu była Nell - powtórzyłem, bo zdawało mi się, że nie słyszeli, nie chcieli słyszeć, albo rozstawiali tarcze i głos wracał do mnie po odbiciu się od ich zasępionych twarzy.
-Justin - powiedziała mama łagodnie, choć z nutą dystansu.
-Nie pytam o pozwolenie, a jedynie informuję: chcę, żeby na moim weselu była moja przyjaciółka. Czy to kogokolwiek dziwi?
-Owszem, dziwi - wtrąciła się Jazzy; ta, której zdanie akurat najbardziej osiada mi na sercu.
-Z całym szacunkiem, ale gdyby nie Cindy, byłabyś ostatnią osobą, której z własnej woli dałbym zaproszenie na swój ślub.
-Gdyby nie Cindy, wcale bym na niego nie przyszła - odgryzła się.
-Czy wy nie potraficie wytrzymać choć dnia bez kłótni? - Między nami stanęła mama, jej kojący głos zażegnał wszelkie spory. Ale wkrótce spojrzała mi w oczy i to był ten wzrok, jedyny pośród wszystkich innych, który wiedział, że Nell ma wartość ponadczasową i jej nieobecność zrównałaby się z moją własną nieobecnością.
-Rób, co uważasz, Justin - rzuciła mimochodem Cindy, jednym łykiem przełknęła pół kieliszka szampana. Już nie byłem skarbem, kochaniem i słońcem; byłem po prostu Justinem.
-Zrobię - przyznałem spokojnie.
Chyba w tym miejscu prysł czar nadmiernej uprzejmości wieczoru. Cindy odeszła wraz z Jazzy, by przy stole wybierać krój zaproszeń, dziadkowie odpłynęli w swój świat rozmów i wspomnień wesel za ich czasów, a mama z ojcem nie mogli się nadziwić, że ja, ich syn, który stosunek do małżeństwa miał nie lepszy niż rasista do czarnego, za miesiąc zakończy żywot kawalera. 
-W całej ślubnej szopce tylko jedna rzecz przypadłaby mi do gustu - powtarzałem latami, kiedy jeszcze Austin popijał ze mną piwo. - Mianowicie noc poślubna.
Ale teraz i ta noc, choć nie mam wątpliwości, że spędzimy ją w emocjonującym napięciu, nie przyćmiewała całego zatrzęsienia przedślubnych i poślubnych wad. Oczywiście w konsternację nie wciągała mnie myśl, że po ślubie Cindy zacznie chodzić w rozciągniętym dresie, myć włosy raz w miesiącu, a nasz seks zacznie pochłaniać całe pięć minut w ciszy i ciemni co kwartał roku. Nie wiem, czego się bałem i ile z tego strachu byłem przyczyną, ale piłem kieliszek za kieliszkiem obrzydliwego rozcieńczonego szampana, po każdym przeglądałem się w lustrze i z bólem serca dochodziłem do wniosku, że skrzydła nie rosną mi u ramion.
Kiedy pogawędka zawiązała się między moimi rodzicami, Jazzy i Cindy, zbliżyłem się do nich, by nie stać samotnie jak kołek wbity w panele. Zatrzymałem się za plecami siedzącej Cindy, opuściłem dłonie na jej napięte barki, ta natychmiast przylgnęła policzkiem do mojego przedramienia, była kontynuacją tatuaży. Nachyliłem się i pocałowałem ją we włosy. Potem dwoma haustami wypiłem szampana z jej kieliszka, a wkrótce i z kieliszka Jazzy.
-Kto wie - ciągnęła rozpoczętą niedawno myśl mama. - Może wkrótce doczekam się kolejnego wnuka.
Nie zdawałem sobie sprawy, że gdzieś w głębi mojego przełyku wciąż kotłuje się szampan, dopóki nie wyplułem resztek na stół, wprost na torebkę do bólu zdegustowanej siostry.
-Nie zapędzajmy się - powiedziałem sztywno, mankiet mojego rękawa gorliwie pracował przy podbródku, by otrzeć z niego całego alkoholowego sikacza. - Ślub to pierwsza i ostatnia rozsądna decyzja, jaką udało mi się podjąć. Dopóki ja sprawuję władzę nad zabezpieczeniem, nie grozi ci ponowne zostanie babcią, mamo.
-Nie używamy gumek - zaćwierkała Cindy, całując moje knykcie, wciąż tak bezwiednie opływające jej ramiona. 
-Ale bierzesz tabletki - mruknąłem półgębkiem. Metody antykoncepcji to nie było coś,  co chciałem dogłębnie roztrząsać przy rodzicach. 
-Właśnie: ja biorę. A to oznacza, że jak na razie to ja mam władzę.
-Nawet nie próbuj - burknąłem, szczypiąc ją lekko w kark pod kurtyną bujnych włosów.
Cindy nachyliła się nad moją mamą i szepnęła teatralnym głosem:
-Niech się pani nie martwi, może uda mi się go złamać.
Od wieków byłem złamany. Po prostu duma trzyma mnie prosto.
A potem byłem już cieniem, który ciągnął się za każdym, z kolei za mną nie ciągnął się już żaden cień. Snułem się z kąta w kąt, przysłuchiwałem rozmowom, niebezpiecznie wszystkie jeśli nie dotyczyły bezpośrednio mnie, to o mnie się ocierały. Cindy nie zwracała na mnie uwagi. Ilekroć całowałem ją w czoło, albo próbowałem wymóc odrobinę uwagi, zbywała mnie krótkim pomrukiem. W ciągu czterdziestu minut siedem razy zaglądałem do pokoju Rosie, spała zwinięta w kłębek, kołdra plątała się między jej podkurczonymi nóżkami. Spała w poprzek łóżka, choć miała do dyspozycji całą długość przekraczającą jej wzrost kilkakrotnie. Raz przyłapałem się na tym, że bezwiednie pochylony pocałowałem ją w czoło i owinąłem jej ramię wokół szyi pluszowego słonia. Małe dłonie miała chłodne, więc co rusz nakrywałem ją kołdrą pod szyję i tak spodobała mi się ta szczypta troski, jaką mogę na nią przelać, że później odkrywałem ją tylko po to, by znów móc przykryć.
Aż w końcu po godzinie, przybity brakiem uwagi ze strony Cindy i alkoholem, który choć słaby, zagościł we mnie w ilości 3/4 butelki, postanowiłem sprawdzić ją i sprawdzić siebie. Niezauważony - a jakżeby inaczej - przemknąłem schodami do zawilgoconej piwnicy i poprosiłem Boga, którego nie miałem prawa o cokolwiek prosić, by dziś naprawił żarówkę, którą ja naprawiam już od siedmiu lat. Naprawił. To być może spóźniony prezent urodzinowy. Przemierzyłem piwnicę dookoła, szukając zamontowanego alarmu przeciwpożarowego, a gdy go w końcu znalazłem, znów poprosiłem Boga, przy czym wyczerpałem limit tych próśb na całe lata świetlne w przyszłość, by ustawił za mnie życie tak, jakbym tego chciał, bo ja sam nie wiem, o co mi tak naprawdę chodzi.
Włączyłem. Syrena rozbiegła się po domu, wycie pulsowało mi w uszach, wzmożony tupot odzianych w buty stóp rozszalał się w salonie. Panika - to właśnie to, co ogarnęło cały dom. Tylko ja spokojnie, snując się po schodach, wróciłem na parter i bezwładnie przysiadłem na krześle w rogu pokoju. Cała reszta miotała się dziko po salonie, łapali portfele, torebki, klucze do samochodów i marynarki od Armaniego. Mieszkanie z wolna pustoszało, jeszcze tylko dotarł do mnie zaspany, pełen przerażenia głos małej Rosie. I zniknęła ramka ze zdjęciem Jasona. I zostałem sam. Cisza, piekielna i uporczywa cisza wypierała z uszu hałas zawodzącego alarmu. To tak jakby nadszedł ostatni dzień świata, a ona chciała mnie z niego wyeliminować. Nie zdała testu, który przed nią rozciągnąłem. Był pierwszy plan i mnie na nim zabrakło. A potem był drugi i trzeci. I ja gdzieś daleko, daleko za nimi.
Ale nagłe głuche uderzenia dobiegły do mnie spod dźwięcznego poszycia. Podniosłem wzrok znad swoich kolan i ujrzałem te nogi, te piękne nogi, na których osiadło całe mnóstwo moich pocałunków. A zaraz po nich ona rozświetliła wszystko przede mną. Słońce natarło na księżyc i razem z nim, z jego blaskiem, spłynęło do naszego salonu.
-Szukałam cię, skarbie - powiedziała łagodnie i gdyby to we mnie trwała zepsuta żarówka, jak ta piwniczna, teraz zostałaby naprawiona. Wtedy wyciągnęła do mnie obie ręce. - Chodź, musimy stąd wyjść.
Ruszyłem za nią, jej bliskość była niekwestionowana. A jednak wciąż czułem niedosyt, czułem jakiś zawód, a jeśli nie zawód, to jego przeszywający cień. Nie mogę jej przecież winić, że w pierwszej kolejności ratowała z wyimaginowanych płomieni swoje dziecko. Nasze dziecko. Popadam w paranoję.
Ale ja w pierwszej kolejności wyniósłbym ją. Całe swoje życie.





~*~



Ta kolosalna miłość Justina boli aż mnie :-)

czwartek, 23 czerwca 2016

Rozdział 42 - Lost personality

Nie wyrabiajcie sobie zdania po tym rozdziale, bo nie wszystkie rozpoczęte sprawy zostały zakończone, zapewniam :(

Nie wiem, jak długo tak klęczałem, ale kolana stopiły mi się z asfaltem, a deszcz płynął w moich żyłach. Nagle zamarło całe skrzyżowanie, ludzie powychylali głowy przez okna, w ulewę, nasłuchując przez wrzeszczący szum wody. Ja również nasłuchiwałem. Ale swojego serca, którego bicie było tak silne i tak głośne, że drżała pode mną ziemia. Słone krople płynęły po mojej twarz, ale nie wiem, czy to pot, czy łzy. I cały rozgotowany byłem strachem. Nie strachem przed odmową. Strachem przed przyjęciem tych najbardziej spontanicznych oświadczyn w historii wszystkich oświadczyn.
Cindy patrzyła mi w oczy, choć to spojrzenie co i rusz przeszywał deszcz. Wzniosłem wzrok ku niebu i poprosiłem tego, który kieruje wszystkimi nadziemskimi kurkami, by wstrzymał na chwilę ten nieskończony ciąg wodny. Zbliżyła się wolnym krokiem, kąciki jej ust były bardziej w górze niż bardziej w dole, ale się nie uśmiechała. To był ten wyraz twarzy, który pojawia się na widok szczeniaka przywiązanego smyczą do słupa podczas deszczu. Położyła dłoń na głowie klęczącego mnie, zmierzwiła mi włosy, zebrała wszystkie na tył. Łagodnie pochylona twarz hipnotyzowała mnie znad zebranych w dekolt sukienki piersi.
-W końcu poszedłeś po rozum do głowy - powiedziała cicho, przygładzając moje brwi, dotykając skroni i jeszcze delikatniej powieki. Jej dłonie były piórami, muskały, a jakby trzymały się z dala.
-Wiedziałaś? - spytałem przez chrypę. - Wiedziałaś, że ci się oświadczę?
-Nie wiedziałam. - Uniosła mój podbródek drugą ręką. - Ale w głębi duszy się tego spodziewałam. I na to liczyłam. Chciałam zobaczyć, ile jesteś w stanie dla mnie zrobić. Udowodniłeś, że naprawdę wiele. 
-Bo cię kocham - wyszeptałem i jeszcze nigdy nie wierzyłem w to tak głęboko. Jednocześnie nigdy ta wiara nie miała tak destrukcyjnych wpływów.
-Wyjdę za ciebie - powiedziała, uśmiechając się łagodnie. Wpierw pocałowała mnie w czoło, później wciągała w górę i w górę, aż stanąłem na własnych nogach. - Pobierzmy się, jak najszybciej.
Zbiliśmy się w jeden czuły pocałunek, Cindy została nim odchylona, oparta w moich silnych ramionach, które oplatały jej talię. Deszcz wtrącał się w taniec naszych warg i smakowałem tej ulewy szczęścia w nieszczęściu. Serce tłukło mi się w piersi, bo jeszcze do niego nie dotarło, że nie wypuszczę go wolno, że nie należy już do mnie i że oddałem je w jej ręce. Wszystko zależy od niej, jego kondycja zależy od niej. Teraz cały zależę od niej. Jeszcze nigdy nie byłem tak ubezwłasnowolniony.
-Nie ukrywam, wyglądacie naprawdę uroczo. - Głowa Jazzy wychynęła zza drzwi. - Ale ci wszyscy kierowcy za chwilę was zjedzą, jeśli nie zejdziecie z ulicy. Stworzyliście korek po samo wschodnie wybrzeże. - Wsiadała już, chyliła się za szybą, kiedy niespodziewanie dodała: - I tak, zajmę się dziś Rosie. Tylko nie zróbcie sobie drugiej takiej.
Uciekliśmy przed deszczem do mojego samochodu, choć bardziej mokrzy nie mogliśmy już być. Otworzyłem przed Cindy drzwi, potem sam wskoczyłem na miejsce kierowcy, wykonałem piskliwy obrót na rozlewiskach asfaltu i przywróciliśmy ruch uliczny na właściwy tor. Krople spadały na dach i maskę, tysiące pięści bębniło w blachy, ale wokół nas osiadła cisza i chwilowy niczym niezmącony spokój. Cindy przykryła pieszczotliwie dłonią moje udo, ja odcisnąłem ślad swoich palców na jej nodze, a wkrótce nasze ręce splątały się po środku i trzymając ją, czułem, że nie upadam, że choć nie jest silna, utrzyma mnie. Albo ściągnie w dół.
-Chcę się z tobą kochać - szepnęła, nachylając się nad dźwignią zmiany biegów, do mojej szyi. Jej nie dosięgnęła, ale złożyła mokry pocałunek na równie mokrym barku. - Cały wieczór, później całą noc, a jeśli starczy nam sił, i cały ranek.
-Kiedy wyjedziemy w podróż poślubną - powiedziałem, całując jej dłoń, a dźwięk podróży poślubnej przewrócił mi obiad w żołądku - przez miesiąc nie wyjdziemy z łóżka.
-Po to się ze mną żenisz? - uniosła się. - Dla seksu?
-Mam nadzieję, że to wstrętny dowcip - odrzekłem, szczypiąc ją w nagie mokre udo. - Do seksu ślub mi nie jest potrzebny. Satysfakcjonuje mnie życie nie po Bożemu.
-Więc oświadczyłeś mi się, ponieważ?
-Ponieważ cię kocham - powiedziałem spokojnie. - I chcę ci pokazać, jak wiele siebie potrafię ci oddać. I chciałbym wiedzieć, jak wiele z siebie ty potrafisz oddać mnie.
Cindy podrażniła płatek mojego ucha.
-Pokażę ci w sypialni - szepnęła ponętnie, jej gorący oddech uderzył mnie w szyję i zapłonąłem.
Ale nie chodziło mi o seks. O coś znacznie, znacznie głębiej. Na przykład o serce.
Wycieraczki powoli powracały do formy, bo i deszczu płynęło z nieba mniej, kiedy krążyliśmy pośród wąskich ulic, objeżdżając korki i te wszystkie rozlewiska w centrum. Było mi ciepło i zimno, i byłem przestraszony, i podniecony, i perspektywa ślubu rozciągała się na przedniej szybie jak wyświetlana projektorem multimedialnym, i zrozumiałem wreszcie ideę chowania głowy w piasek - gdyby nie beton, sam skoczyłbym na główkę i leciał, i leciał, aż ktoś wyciągnąłby mnie z tego dołu za kostki. Odwaga to nie jest coś, co noszę przypięte do piersi jak krzyż. Chowam ją w dziurawych kieszeniach.
Dotarliśmy do domu, gdy niebo nad skotłowanymi chmurami pociemniało. Ulicą płynęła rzeka deszczówki, po nas spływały kolejne, ale chmury w końcu zostały zszyte i osiadła w nim cała ta woda, która jeszcze mogłaby spaść. Objąłem dłoń Cindy swoimi obiema i poprowadziłem ją do drzwi, otworzyło je któreś z nas, ale byłem zbyt zaślepiony jej oczami, by przypomnieć sobie, czy sam gmerałem w zamku kluczem. Najważniejsze, że byliśmy już w środku, w cichej suszy, w naszym ogrodzie pełnym lawendy. Rozpięła mi mokrą koszulę, jej dłonie ślizgały się po mojej piersi, aż wpełzły za pasek w spodniach. Rozpiąłem jej sukienkę, spłynęła po jej ramionach i uderzyła w panele. Razem z nią przewróciły się szpilki, z których się wydostała i znów była sporo niższa. Chyliłem ku niej głowę, by całować ją z szaloną zachłannością, by nie odstawać od niej, całującej jeszcze gorliwiej. Wszystkie nasze ubrania, również bielizna, zostały uśpione w salonie, a my nadzy wdrapywaliśmy się niezgrabnie po stopniach, potem odbijaliśmy się od ścian korytarza na piętrze, zrzuciliśmy z haczyka zdjęcie w ramce, a później, gdy jej plecy uderzyły w ścianę, odprysnęła farba. I sufit sypał się na nas z góry, więc skryliśmy się przed tą katastrofą w sypialni. Drzwi przywarły do futryny, skleiła je nasza miłość, choć głównym składnikiem tego kleju byłem ja. A potem, przez kolejne godziny, wydawało mi się, że jestem szczęśliwy. I może przez te godziny rzeczywiście byłem.

Nie wychynęliśmy nosa z łóżka po blady świt, wystraszyliśmy i przepędziliśmy wszystkie chmury, więc z rana słońce rażące w oczy przywitało nas, strudzonych nocnymi doznaniami. Cindy leżała na moim ramieniu, oddychała spokojnie, powieki miała przymknięte, ale czułem, że spogląda spod nich na mnie. Kolorowałem opuszkami palców jej policzki, były gładkie i delikatnie oprószone słońcem. Całowałem ją w czoło, chciałem scałować z niej wszystko to, w czym nie umiałem się zakochać, żeby nie była idealna, ale idealna dla mnie.
-Pobierzmy się na wiosnę - powiedziała w moją rozgrzaną skórę. - Z początkiem kwietnia.
-Tylko od razu mówię, że nie zamierzam nosić obrączki - wtrąciłem. - Facet z pierścionkiem to nie facet.
-Chcesz skakać z kwiatka na kwiatek, a obrączka byłaby twoją moralnością, przyznaj się.
-Rzeczywiście - przyznałem. - Biorę ślub, żeby zdradzać ile wlezie.
-Z kim popadnie.
-I na każdym kroku. W końcu to życie w rozpuście pochłonęło całego mnie.
-Od czubków palców.
-Po końcówki włosów.
Przez chwilę panowało między nami milczenie, szczelnie zamknięte okna nie zapraszały gwaru miasta, więc słyszeliśmy powietrze obijające się swym ciężarem o ściany. Było tak, jak zawsze chciałem, by było. Było tak, jak na moich obrazkach z przedszkola przedstawiających obraz rodziny. Było książkowo. Było tak perfekcyjnie. Nawet kurze zniknęły z półek. Rozwinięte płótno, a na nim mężczyzna, obok kobieta. Przy nim. Blisko. A w jej oczach miłość. I bezpieczeństwo, bo on tu jest. Bo ją obejmuje. Bo nie zniknie. Bo nie zarezerwuje najbliższego lotu na Heathrow w Londynie. Bo może jest na smyczy. Bo może jest głupcem. Bo może jest niespełnionym matematykiem, który podstawia uczucia pod wzór. I dąży do wyniku, którego nigdy nie otrzyma.
-Mogę cię o coś spytać? - Cindy pogładziła mój podbródek. Odrzekłem bezgłośnie skinieniem głowy. - Czy to, co ona mówiła wczoraj przy obiedzie, było prawdą? Mam na myśli - nerwowo odchrząknęła - czy Jason mnie zdradził?
Spiąłem się nieco i jej kościste barki zostały zmiażdżone uściskiem moich. Chciałbym wykreślić ze słownika imię Jasona, kiedy sam byłem twórcą alfabetu.
-Czy to ma jakieś znaczenie? - Wzruszyłem ramionami, więc podskoczyła i jej głowa, która znalazła we mnie oparcie.
-Może dla ciebie nie ma. Ale dla mnie owszem. Powiedz, proszę.
Gdybym skłamał, autorytet Jasona wciąż sięgałby Kilimandżaro, a ja piąłbym się przez resztę życia po drabinie bez końca, pod niebo, w które nigdy nie wierzyłem, które umykałoby mi przez palce. Jak ona.
Ale gdybym powiedział prawdę, wysunąłbym się w wyścigu przeplatanym życiem i śmiercią na prowadzenie, może zamknąłbym któreś z otwartych drzwi powodujących przeciek uczuć, może bliżej byłoby mi tego, którego chce ona.
Dlatego odetchnąłem głęboko i powiedziałem:
-Nie. Jason nigdy cię nie zdradził. 
A potem przez resztę dnia uzupełniałem definicję miłości - istnieje wtedy, gdy ranisz siebie, by ona nie musiała cierpieć. Jestem podwojonym masochistą, jej krzywdy są moimi krzywdami. I to jest to, czego nienawidzę w niej tak mocno, jak wszystko inne kocham.
-Wiedziałam - stwierdziła zadowolona. Gdyby tylko spojrzałaby w moje oczy, przestałaby wiedzieć. - Nie zrobiłby mi tego, to jasne.
-Jasne - powtórzyłem ślepo - jak słońce. 
Podczas deszczu.
Też chciałem o coś spytać. Chciałem spytać, czy nadal go kocha. Ale mój masochizm nie osiąga takich rozmiarów.
A potem przytuliła mnie i kochaliśmy się raz jeszcze. Nie zawsze umieliśmy ze sobą rozmawiać. W powietrzu krążyło zbyt wiele niewypowiedzianych słów. Jedno jest pewne - słowa są naszą trucizną, a odtrutką gesty. Delikatność jej dłoni i piękno krzyczącego ciała, jej włosy pachnące całą łąką i uśmiech, za który oddałbym wszystkie gwiazdy - tak, to niewątpliwie posiadało zdolności manipulacyjne.

***

Dni mijały i mijały, aż minęło ich tyle, że nadszedł pierwszy marca.
Po wyjeździe ze Stanów nie obchodziłem urodzin tak, jak zostało to zapisane przed wieloma, wieloma wiekami. Bo i nie miałem z kim. Dzień jak co dzień, zwyczajny, chmury na niebie, niewierna mężatka w moim łóżku pod czujnym okiem kamery, szklanka whisky na wieczór i nocne rozmowy ze świętej pamięci Gordonem. Tylko biologiczny ojciec pamiętał, by zadzwonić i w paru słowach życzyć tak samo rozpustnego kolejnego roku. 
Niemniej jednak gdzieś za tuzinem drzwi w głębi duszy liczyłem, że tym razem będzie inaczej.
Ale nie było.
Nie pamiętała mama, która rano wstąpiła tylko po to, by przywieźć nam nowy komplet pościeli. Nie pamiętał ojciec prawny. Nie pamiętała Jazzy, ale jej o nic nie winię; pretensje do kogoś przyrównywanego do powietrza są bezcelowe. I nie pamiętała ona. Ta, od której liczyłem jedynie na ciepły pocałunek w skroń i dwuwyrazowe życzenia wyszeptane na ucho. Tyle by wystarczyło. W zupełności. 
Kiedy zszedłem schodami na parter, snując się jak cień, którym w istocie byłem, a jeśli nie byłem, jak on się czułem, Cindy weszła z Rosie uczepioną jej ręki, a przez drzwi wdarł się mrok wieczoru. Cindy położyła torbę ekologiczną, z której wychylały się świeże bagietki pszenne, na kuchennym blacie, dopiero wtedy ściągnęła w przedpokoju buty i rozebrała Rosie. Przyglądałem im się przyćmiony, oparty o poręcz schodów, i pierwszy raz tak bardzo chciałem znaleźć się daleko, daleko stąd.
-Dobrze się czujesz, kochanie? - Podeszła do mnie, dotknęła mojego czoła. - Wyglądasz niewyraźnie.
-Wszystko w porządku - zapewniłem. - Po prostu się nie wyspałem.
-Hej, przecież tej nocy byłam grzeczna. - Puściła do mnie oczko i nie potrafiłem nie odwzajemnić jej kolorowego uśmiechu. Może nie było w nim tęczy, ale przynajmniej połowa palety barw. - Musisz położyć się dziś wcześniej. - Jeszcze długo patrzyła mi w oczy, przeczesując moje włosy, które stanowczo nie były w najlepszej kondycji. Cały nie byłem w dobrej kondycji. - Myślę, że dobrze byłoby ci w blondzie - powiedziała po chwili, a we mnie umarło wszystko, co jeszcze żyło. Tę agresję, którą momentami w sobie ceniłem, też zgubiłem gdzieś po drodze. Byłem pusty, a to, co mnie podtrzymywało, to wiele litrów potu zostawionych na siłowni.
-Chcesz go ze mnie zrobić? - spytałem cicho, taki słaby. Jak nie ja.
-Daj spokój - powiedziała lekceważąco. - Nie o to chodzi. Po prostu dobrze by ci było. Tylko tyle.
A potem jej spojrzenie na ułamek sekundy zahaczyło zdjęcie na komodzie, zdjęcie Jasona, gdzie jego blond włosy lśniły w słońcu. I wtedy poczułem, być może po raz pierwszy, zwykły ludzki smutek. 
-Twoi rodzice chcą urządzić spore przyjęcie z okazji naszych zaręczyn - powiedziała szybko; i ona uważała zmianę tematu za konieczność. - Podoba mi się ten pomysł, twoja mama pomoże w przygotowaniach.
-Wesele przed weselem - skomentowałem półgębkiem. - Gdybym miał wybierać, zabrałbym cię gdzieś do Meksyku, albo do Brazylii, i tam wzięlibyśmy skromny ślub w jakiejś przydrożnej kaplicy.
-Dlatego kwestię przygotowań zostawisz mnie. - Musnęła opuszką palca wskazującego mój nos. Zrozumiałem jednomyślnie: w kwestii własnego ślubu nie mam nic do powiedzenia. Wyrzekam się kłótni jak ognia, dlatego milczałem. -Mam teraz tyle na głowie - dodała, ale już do siebie, już była w tym świecie, do którego nie zabierała mnie. Stałem za progiem i bez wytchnienia zastanawiałem się, czy chcę go przekroczyć.
Cindy musnęła kącik moich ust krótko, nie zdążyłem tego odwzajemnić. A potem niespodziewanie Rosie złapała mnie za nogawkę i pociągnęła na schody, i w górę, i wyżej, była jak wół zaprzęgowy i miała całkiem pokaźną krzepę. Wdrapaliśmy się na sam szczyt, ale i tam nie puściła, tylko dosięgnęła moją dłoń i dalej ciągnęła za mały palec. Dostaliśmy się do jej pokoju, z hukiem zatrzasnęła za nami drzwi. Panował w nim względny porządek, ale zaniepokoił mnie laptop stojący na biurku w otoczeniu hordy kolorowanek przykrytych całą tęczą kredek. Moje doświadczenie wychowawcze zrównane jest z zerem, mimo to nie uważam, by komputer w pokoju niespełna czterolatki mógł wnieść w jej życie cokolwiek dobrego.
-Co robi u ciebie laptop mamy? - spytałem, strząsając z wierzchu kurz.
A gdy się odwróciłem, moje serce zatopiło się w czymś ciepłym i słodkim. Rosie stała przede mną, ozdabiał ją uśmiech, wysoko w małych rączkach trzymała złożoną w pół kartkę w kształcie serca, a na niej bazgroły, które można by pewnie interpretować głębiej, ale dla mnie były po prostu próbą tańca kredki na papierze.
-Wszystkiego najlepszego, tatusiu - powiedziała cicho.
Padłem przed nią na kolana, moje dłonie wylądowały na jej chudych ramionkach. Zdążyłem zerknąć na laurkę, bo tak nazywają to szczęśliwi rodzice szczęśliwych dzieci, bo na dobrą sprawę nie miała dla mnie większej wartości. Liczył się tylko fakt, że jej małe, maleńkie serduszko, które pewnie zmieściłbym w dłoni, zapamiętało. Ona zapamiętała.
Pierwszy raz przytuliłem ją szczerze, gorliwie, padliśmy sobie w ramiona i przez chwilę to ona przytulała mnie zamiast ja ją. Również pierwszy raz uzmysłowiłem sobie, jaka jest malutka. Moje dłonie obejmowały ją całą, a mała główka znikała gdzieś w zagłębieniu obojczyka. Dziecko to ktoś taki, kto kocha, kiedy wszyscy inni przestają. Bałem się, że całą moją miłość pochłonęła Cindy i to przez nią nie umiem pokochać Rosie. Pierwszy raz chciałem kochać ją mniej.
-Skąd wiedziałaś, księżniczko? - spytałem, głaszcząc ją po włosach.
Pomyślałem, że w tej jednej chwili wyłączyłem się i klęczał przed Rosie ktoś inny, nie ja. Ale przecież "ja" zaszył się gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd.
-Nell mi powiedziała - mruknęła w moją pierś, do której przykleiła policzek. - Kiedy u nas była i zamknęłyśmy się w pokoju, pomogła mi zrobić dla ciebie laurkę. I narysowała na kartce kwiatki. I kazała mi każdego dnia, gdy się obudzę, skreślać jednego kwiatka. A kiedy skreślę ostatniego, to znaczy, że masz urodziny.
-Ona jest absolutnie niesamowita - szepnąłem do siebie. I do całego świata.
-A laptop mamy jest tu dlatego, że musisz porozmawiać z Nell. To też część naszego planu.
Dostałem jeszcze buziaka w policzek, który wywołał mrowienie na całej twarzy, jakby stado małych łaskoczących mrówek przebiegało po mojej szczęce w tę i z powrotem. Później przestałem być fascynujący, w każdym razie odstawałem od lalek i tego wszystkiego, czemu można zapleść niezgrabne warkocze.
Wtedy usiadłem przed ekranem i wkrótce czekałem na połączenie kamery internetowej z kamerą Nell. Zdaje się, że tylko na to czekała, bo wkrótce ujrzałem jej rozciągnięty uśmiech i proste białe zęby, kiedy opierała się przedramionami o blat stołu, na którym stał laptop. W tle widziałem panoramę Londynu uchwyconą przez wielkie okna w naszym mieszkaniu. Ale Nell nie była sama. Na jej kolanach siedziała Molly, trzymała się za dwa warkocze i pewnie machała nogami, bo kołysała się cała na boki. 
-Sto lat, staruszku - zawołała Nell, dmuchając w małą trąbkę, która wraz z jej wydechem rozwinęła skrzydła.
-Sto lat, tata - powtórzyła za nią Molly, wtulając plecy w pierś Nell.
-Sto to stanowczo za dużo - zaśmiałem się serdecznie. - Tak długo nie wytrzymam.
-W takim razie pięćdziesiąt, ale za to bardzo ekscytujących i efektywnych.
Oparłem głowę na łokciach i ogromna ulga krążyła we mnie wraz z krwią. 
-Pamiętałaś - powiedziałem cicho. - Oczywiście, że pamiętałaś.
-A czego się spodziewałeś? Że wyjeżdżając, kopnęłam cię dupę? - Zahaczyła włosy za ucho. - Nie. Kopnęłam w dupę tylko twoją rodzinę.
-Tak w zasadzie to co moja córka robi z tobą? Ja bałbym się zostawić przy tobie dziecko na ułamek sekundy - odgryzłem się.
-Zaproponowałam Lily, żeby wyszła gdzieś z tym swoim, jak mu tam, Ryanem. Ona stwierdziła, że to wspaniały pomysł, oddała mi pod opiekę dzieciaki i chyba zamknęli się w sypialni.
-Ta informacja nie było mi potrzebna do szczęścia - wtrąciłem. - Więc tę dzidzię też masz na głowie?
-Owszem. Musiałam zmienić jej pampersa, ale dzięki Bogu nie zawierał ładunków wybuchowych.
Potem poleciła Molly, która przez długie minuty przyglądała mi się jak nowości, która wpadła w jej ręce, żeby popilnowała przez chwilę siostrę. Ale zanim okrążyła mój dawny salon, wymieniły jeszcze parę zawstydzonych zdań z Rosie, to w końcu siostry. Dostrzegłem między nimi podobieństwo. Dostrzegłem coś swojego. 
-Jak świętujecie twoje urodziny? - zagaiła, a ja zwiędłem na krawędziach. - Idziecie na imprezę czy we dwoje, przy lampce obrzydliwego wina, a potem w sypialni?
-Oni - zacząłem w nawiązaniu do całej rodziny, ale wkrótce się zreflektowałem. - Cindy nie... - słowa zastygły mi w gardle.
-Żartujesz - powiedziała cicho Nell, uśmiech spłynął z jej warg. - Zapomniała? - Przytaknąłem krótkim skinieniem. - Przykro mi, Justin. - Wyciągnęła rękę, jakby chciała położyć ją na mojej. 
-To drobnostka. - Wzruszyłem lekceważąco ramionami, ale nie wiem, przed kim grałem, bo między mną i Nell nie było filtru, który przerzedziłby cały ten żal. - Jest w ciągłym biegu, ma mnóstwo spraw na głowie. To naprawdę błahostka.
-Skoro tak twierdzisz - powiedziała nieufnie. - Pamiętaj tylko, że beznadziejny z ciebie kłamca. Jest ci najzwyczajniej w świecie przykro.
-Okay - przerwałem jej. - Jest mi przykro. Ale to naprawdę głupota. - W porównaniu do słów, które jeszcze nie padły, wszystko było głupotą. - Muszę ci coś powiedzieć, Nell - odetchnąłem głęboko. Miałem mętlik w głowie, a słowa ciążyły mi na sercu, bo nie chciałem rozmawiać z Cindy. Spojrzałem Nell w oczy i wiedziałem już, że czegoś się domyśla, ale nie wiedziałem czego. - Żenię się - wypuściłem na jednym tchu.
Długo nie odzywała się słowem. Jej nieco skośne oczy nie mrugnęły. Wiem to na pewno, bo i ja nie mrugnąłem. Nic nie malowało się na jej twarzy, była pustą kartką papieru dopiero czekającą na abstrakcyjne kontury. Jej kolorowe płótno zwinęło się w rulon i tylko szczery łagodny uśmiech pogrywał na brzoskwiniowych ustach. Patrzyłem w monitor i widziałem tylko ją, a za nią wszystko to, co chciała wykrzyczeć mi w twarz.
-Zmieniłeś się, Justin - powiedziała cicho, wciąż się uśmiechała. 
-Pozytywnie? - zaryzykowałem.
Na moment spuściła wzrok. Poprawiła gumową opaskę na nadgarstku, wtedy i ja poprawiłem swoją, taką samą, tak jakbym chciał poczuć jej dotyk.
-Nie mnie to oceniać - odrzekła wymijająco i już wszystko wiedziałem. - Po prostu nie jesteś już tym facetem, którego poznałam prawie rok temu. Ale nie jestem osobą odpowiednią do oceny, czy te zmiany wyszły ci na plus, czy zmieniły cię w jeden wielki minus. To ty masz czuć się dobrze z samym sobą. Jeśli zmieniłeś się dla siebie, w porządku, bo o to chodzi w ewolucji. Chcę, żebyś był szczęśliwy, bo od roku widzę w tobie najsmutniejszego faceta na tym świecie. Ale, proszę, nie zmieniaj się dla niej. Chodzi przecież o to, żeby kochała ciebie, nie kogoś, kim możesz dla niej być. Bo każdy facet może być dla niej każdym. Liczy się ta unikatowa wyjątkowość.
-Nell, boję się - wyznałem cicho. 
-To znak, że w jakimś niewielkim odsetku jesteś jeszcze sobą. Ale ty nie boisz się ślubu, nie boisz się zaobrączkowania. Nie boisz się nawet tego, że staniesz się jej dożywotnią własnością. Nie. - Potrząsnęła energicznie głową, aż włosy powypadały jej z niedbałych warkoczy. - Boisz się, że ta maska, którą nosisz od kilku miesięcy, przyrośnie ci do twarzy. Bo już zaczęła przyrastać. Cieszę się, że się żenisz, naprawdę. Cieszę się, że jesteś tak zakochany. Tylko nie zgub po drodze samego siebie.
Za późno. Już dawno wysłałem za sobą ekipę poszukiwawczą. Ale mnie nie odnaleźli.







~*~


Mam małe ogłoszenie - dopóki nie napiszę, że to koniec, to to naprawdę nie jest koniec. Pamiętajcie, ładnie proszę :)

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Rozdział 41 - Walking in the rain


Wzbierał we mnie przypływ. Przypływ tego wszystkiego, co chciałem powiedzieć i co chciałem, by ze mnie wypłynęło. Wyszedłem z łazienki i wylewałem się już za krawędzie samego siebie, roztapiałem się i pozostało we mnie tylko to, co ważne.
Teraz, gdybym stanął na ringu przed Mike'iem Tysonem, wygrałbym. 
W salonie biesiada trwała w najlepsze, soki przelewane były z dzbanków do szklanek, uśmiechy nie gasły, mimo że chmury zasnuły niebo i pierwsze krople nadchodzącej ulewy rozbiły się na asfalcie. Teraz byli szczęśliwi, teraz, w swoim własnym gronie, bez przybłędy, którą Nell była w ich oczach, w oczach każdego, widziałem to, rozciągała się wokół ich tęczówek. Jazzy pełna radości postawiła na stole szarlotkę pokrojoną w staranną kostkę. Smak pieczonych jabłek stanął mi w  gardle, a potem przypływ, który wzbierał i wzbierał, uderzył we mnie falami i rozerwał na kawałki.
-Jesteście z siebie zadowoleni? - warknąłem wściekle. Poderwałem ze stołu szklankę i rozbiłem ją na ścianie w pył. - Potraktowaliście ją jak śmiecia, jak kawałek gówna. Nie zasłużyła na to.
-Jest bezczelna i niewychowana - stwierdził ostro ojciec. - Jako twój rodzic mam prawo być oburzony cholernym towarzystwem, które sobie dobierasz.
Parsknąłem histerycznie, przewracając na stole to wszystko, czego dosięgnęło moje wzburzone rozszalałe ramię.
-Nie jesteś moim ojcem - wytknąłem po raz pierwszy w życiu. - Mój prawdziwy ojciec, choć kawał z niego gnoja, choć chodzi pod krawatem całe życie, od razu pokochał Nell. Chciałem wam ją przedstawić tylko po to, byście nie mówili więcej, że nic o mnie nie wiecie, że zamykam się przed wami i całym pieprzonym światem. Ale teraz widzę, że nie zasługujecie na to, by wejść z butami w moje życie.
Wtedy Cindy wstała od stołu, uśmiech pogrywał na jej ustach. Wyciągnęła do mnie dłoń, by pogładzić mnie po ramieniu. Byłem zwierzęciem w zoo, w dodatku na tyle potulnym, by ludzie wkładali przez pręty klatki palce i wtykali je we mnie. Przyszła pora na rozerwanie krat.
-Nie denerwuj się. Może tak będzie lepiej.
Strąciłem jej rękę i pchnąłem za ramiona, aż jej plecy przytuliły się do ściany.
-Jesteś pieprzoną egoistką - zawarczałem w jej twarz. - Przez ciebie uciekła. Nie wiem, co jej powiedziałaś i nie chcę wiedzieć. 
-Dałam jej tylko jasno do zrozumienia, do kogo należysz.
Ten sam przypływ zachwiał mną i uderzyłem Cindy w twarz, mocno, tak mocno, że ugięły się pod nią nogi i upadła na kolana, a potem wbiła nadgarstek w panele. Złapała się za palący żywym ogniem policzek i wszyscy w salonie słuchali mojego oddechu, zionął jak wiatr na szczytach Kaukazu.
Krzyki matki i ojca rozeszły się po salonie, ale moja wewnętrzna blokada dalszej agresji powstrzymała ich przed odciąganiem mnie od Cindy. Na oślep wsparłem się ściany ponad nią, skuloną na posadzce, i powiedziałem:
-Nie należę do nikogo. Ani do niej, ani do ciebie. Wyłącznie do samego siebie.
A potem wyszedłem, przebijając się przez salon zastygły w gęstym powietrzu, przez drzwi balkonowe na taras, skąd za domem rozciągał się ogród. Na jego końcu rosło drzewo o bujnej koronie, zwisała z niego spróchniała już drabinka na żeglarskich linach, a na najgrubszym konarze wiele, wiele lat temu ojciec wzniósł domek ze zbitych drewnianych desek, w którym wraz z Austinem obejrzeliśmy pierwszego pornosa, w którym oglądaliśmy obrazki pierwszego playboya. Nie byłem na górze od kilkunastu długich lat i teraz bałem się, że jeśli wdrapię się po pniu, nie będę miał siły, by z powrotem się z niego ześlizgnąć. Mimo to zaryzykowałem, wetknąłem stopę w wystającą korę, przytrzymując się lin, które jedyne były jeszcze stabilne. U podnóża drzewa oprószyły mnie pierwsze krople z rozciętych ołowianych chmur. W połowie drzewa miałem już mokre plecy i rozciętą przy mankiecie koszulę. Ale wkrótce wdrapałem się w rozrośniętą koronę, przeszedłem przez wnękę i skryłem się w lichej konstrukcji przed rodziną, przed światem, przed sobą i przed tym potwornym deszczem, który ziębił mnie całego.
Setki wspomnień uderzyły we mnie. Siedziałem na upstrzonej amatorskim graffiti desce podłogowej, obejmowałem ramionami kolana i ubolewałem nad ciasnotą spodni, które o mały włos nie pękły na pośladkach. To tu przychodziłem po wszystkich kłótniach ze światem. Tu przychodziłem, pełen zauroczenia względem licealnych koleżanek, dopóki to ja nie stałem się tym, który łamie serca. Podłoga domku na drzewie była poduszką wchłaniającą moje łzy, znała ich tyle co nikt inny. I wszystko wskazywało na to, że po wielu, wielu latach wrócimy do punktu wyjścia i łzy przepalą surowe, zbutwiałe drewno.
Ulewa rozpętała się na dobre, porywiste podmuchy miotały drzewami i moimi włosami. Deszczówka omywała mi twarz, jakby ktoś lał na mnie z wiadra. Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Nell, choć to tylko okruch tego, co powinienem był zrobić.
-Przepraszam - wyrzuciłem z siebie, gdy odebrała, a razem z głosem uciekł głośny szloch, który przekrzyczała wichura. - Przepraszam, powinienem był coś zrobić - łkałem. - Powiedzieć, zareagować, kurwa, stanąć za tobą murem.
-Nie płacz, głupku - powiedziała łagodnie - bo i ja zacznę płakać.
-Nie umiem tego powstrzymać - wyszlochałem. To nie był zwykły płacz; to był histeryczny szloch. - Tak strasznie cię przepraszam, nie powinienem był cię tu ciągnąć. 
-Daj spokój. Pamiętasz naszą zasadę sprzed pierwszego seksu?
-Co cię nie zabije, to cię wzmocni - wspomniałem.
-Bingo. Nie mam ci niczego za złe, w porządku?
-W porządku.
-Więc czemu wciąż płaczesz?
Ocierałem te łzy w koszulę i nie wiedziałem już, co jest deszczem, a co moją rozpaczą. Pociągałem nosem, zaciągałem wraz z tym wodę i topiłem się w ulewie rozdzierającej niebo. Bezgraniczna bezsilność splątała mnie sznurami, a włókna lin przepalały moją skórę. Nagle chciałem przytulić cały świat, żeby nie mógł mnie więcej skrzywdzić.
-Przepraszam - powtórzyłem. - Za wszystko.
Nie rozmawialiśmy już więcej, deszcz zagłuszał wszystkie nasze słowa, więc rozłączyliśmy się, a ja wciąż płakałem. Może to zasługa domku na drzewie, a może pękły we mnie wszystkie rury, nastąpiła awaria i teraz leje się ze mnie, i leje, i leje, aż nie nastanie deficyt wody, aż ją całą wypłaczę.
Naraz wichurę przeciął kobiecy głos. Wsparłem się na kolanach i wychyliłem przez wnękę na okno. Mama biegła przez rozległą połać trawnika, trzymała nad głową garsonkę, która jednak nie spełniała się w roli parasola. Rzuciła ją pod krzak z różami i chwyciła drabinkę. Nim krzyknąłem, że korzystanie z niej, tak przeżartej przez korniki, może skończyć się kalectwem, ona niezdarnie wdrapywała się po kołyszących się linach, obcisła spódnica wcale nie ułatwiała jej zadania. Zlitowałem się nad nią przy mecie, ramię urosło mi i wychynęło za podłogowe deski, a potem wciągnąłem drobną kobietę i przesiąknięta deszczem jak gąbka stanęła roztrzęsiona na bosaka na pełnej drzazg podłodze, która trzeszczała pod naszym wspólnym ciężarem, chwiana bezwiednie wiatrem.
-Synku, ty płaczesz? - spytała z przejęciem; całkiem inna osoba, wskazówka jej charakteru wykonała pół obrotu na tarczy, pełne 180 stopni.
-Jednak umiem - burknąłem, ocierając zakatarzony nos; mój rękaw zaszedł żółcią. - Zdziwiona?
Dotknęła mojego policzka wierzchem kościstych palców. Odwróciłem głowę i jej dłoń spłynęła wzdłuż ciała.
-Co się z tobą dzieje, Justin?
-Co się dzieje ze mną? - podniosłem głos. - Raczej co się stało z wami? Chciałem przedstawić wam kogoś, kto znaczy dla mnie tak wiele, tak cholernie wiele, kto był przy mnie zawsze. ZAWSZE - podkreśliłem. - Bo was nie ma nigdy.
-Jesteś z Cindy - powiedziała cicho. - Kochacie się.
-Jestem, owszem. Ale Nell jest moją przyjaciółką. Wie o mnie wszystko. Wszystko to, o czym nie wiecie wy; wszystko to, o czym nie chciałem mówić nikomu. - Oparłem się dłońmi o śliski parapet i znów wstrząsnął mną przypływ. Po podłodze płynął strumień deszczu, a obok strumień moich łez. - Wiesz, dlaczego tak naprawdę wróciłem do Stanów? - Natchnęła mnie siła zwierzeń. Potrząsnęła głową i rozbryzgała wokół siebie ślady ulewy. - Bo obiecałem to Jasonowi. Obiecałem, że jeśli coś mu się stanie, wrócę i zaopiekuję się Cindy i Rosie. - Rozpłakałem się ponownie, choć oczy zdążyły mi już wyschnąć. Przekrzykiwałem monotonny szum liści. - Tak naprawdę nigdy nie chciałem tu wracać! - wykrzyknąłem. - Nigdy nie chciałem wracać, bo wiedziałem, jak to wszystko się skończy: na nowo zakocham się w Cindy, ona będzie szukała we mnie Jasona i tak będziemy kręcić się w tym zamkniętym kole. Nigdy nie chciałem wracać, bo...
-Bo się zakochałeś - dokończyła mama, wstrzymując oddech, dłoń przytknęła do ust i kolana jej osłabły, zatrzęsła się na nich cała w chłodzie i bojaźni.
Spuściłem głowę tak nisko, że niemal skryłem ją między kolanami. Koszula lepiła mi się do piersi i deszcz zmywał ze mnie wszystkie obce zapachy: i lawendę, i róże Nell.
-Bo się zakochałem - powtórzyłem. Łzy mieszały się w moim gardle ze śliną. - Chciałem z nią być, chciałem patrzeć, jak dorasta, jak się zmienia. Chciałem być szczęśliwy - zakończyłem cicho, a potem byłem już w ramionach mamy, drżący, zalany tym wszystkim, co w końcu ze mnie wypłynęło, utopiony we własnych łzach, zamknięty w jej troskliwych ramionach, które w końcu, po latach zrozumiały, że moje mury nie są z kamienia, a ze szkła i w to szkło wgryzają się głębokie rysy i szramy, i że wkrótce pęknie.
Długo przytulała mnie do piersi. Pochylałem się, by tak drastycznie nad nią nie górować, i opierałem policzek na kości jej barku. Gdy gładziła mnie po plecach, wyczuła pod palcami niedawne szramy powstałe pod paznokciami Cindy. Wiedziałem, bo wymknęło się z jej ust rozległe westchnienie. Objęła moją twarz małymi dłońmi, poprawiła mi włosy i spojrzała wzrokiem, którego wcześniej nie widziałem: ni to współczucie, ni to żal, ale też nie zdenerwowanie. To były oczy matki, która odzyskała syna. I w tych oczach odbijały się oczy syna, który odzyskał matkę.
-Muszę cię o coś spytać - powiedziała, poklepując mnie po piersi. Zapięła ostatni guzik mojej koszuli. - Kochasz Cindy?
-Kocham ją najmocniej na świecie - odparłem bez zawahania. - Nie wiem za co, ale kocham ją tak, że aż bolą mnie wszystkie mięśnie. Kocham ją bezgranicznie, bezwarunkowo i nieodwołalnie. Kocham ją tak mocno, że chce mi się płakać, gdy nie ma jej obok. A gdy jest, chce mi się ryczeć jeszcze bardziej. Cholerny paradoks.
-Wiesz, że musisz podjąć decyzję, prawda? - spytała, a jej słowa uderzyły mnie w twarz.
-Wiem - odparłem z ciężkim sercem, które pochylało mi plecy; przez nie się garbiłem.
-Wierzę, że postąpisz mądrze. I dojrzale. Pamiętaj, że macie z Cindy córeczkę.
-Pamiętam, mamo - westchnąłem.
-Poczuła się zagrożona. I z tego co widać, całkiem słusznie. Obwiniaj nas, ale nie ją. 
-Wiem - godziłem się na wszystko. - Chyba powinniśmy porozmawiać. Jest jeszcze w domu?
-Zabrała Rosie i pojechały gdzieś razem z Jazzy. Była cała zapłakana.
W popłochu przeskoczyłem przez parapet i zawisłem na linie drabiny, mięśnie napięły mi się pod koszulą. Grawitacja ciągnęła mnie w dół, choć pragnąłem latać ile tchu w piersi. Stanąłem na stabilnym gruncie, zapadłem się w przesiąkniętej trawie po kostki i brnąc przez ogrodowe rozlewiska, mrugałem ile sił, powieki działały jak wycieraczki, bez nich nic nie widziałem. Tak jak bez Cindy. I bez Nell. Jedna jest moim oknem na wschód, druga na zachód.
-Justin! - krzyknęła moja mama, więc odwróciłem się. Skryta była za koroną drzew i ścianą lejącej się z nieba wody. - Co zamierzasz?
Rozejrzałem się wkoło, spojrzałem na swoje dłonie, na stopy, spojrzałem w ukryte słońce i odparłem szczerze:
-Nie mam pojęcia.
A potem, chlupocząc jak pranie w pralce, biegłem przez salon, rozmazując na jasnych panelach błoto o kształcie podeszew. Zignorowałem ojca, który chwytał mnie przelotnie za ramię, i wypadłem z domu na przeciw, frontowym wyjściem. Samochodu Jazzy nie było już na podjeździe. Dosiadłem swój, fotel opływał teraz deszczem, a opony ślizgały się na mokrym asfalcie, gdy wystartowałem z impetem. Goniłem, ale nie wiem czy ją, czy to, co mogę stracić. Wycieraczki pracowały na pełnych obrotach, przebiegały przez szybę wte i wewte. Włączyłem w aucie ogrzewanie, by przeschły mi ubrania, ale wkrótce duchota opierająca się o fotele i mnie do jednego przygwoździła. Wolałem więc marznąć pod przemoczonymi szmatami, niż płonąć wszystkimi niepowodzeniami wylatującymi z samochodowego wentylatora.
Nie byłem pewien, czy sam wierzę w te brednie, na dźwięk których przytakiwałem matce. Może tylko otrząsałem się z deszczu. A może ktoś stał u podnóża drzewa i ciągnął mój podbródek na nici. W każdym razie gdy tak myślałem o wszystkim, przedzierając się przez kurtynę wrzeszczącego deszczu, doszedłem do wniosku, że problem nie leży w Nell, nie leży w Cindy, nie leży w nikim, kto mnie otacza. Leży we mnie. We mnie jest problem. Ja jestem problemem samego siebie. Niezdecydowanie życiem zapuściło we mnie korzenie. To ja jestem ciernistym płotem, na którym wszyscy się kaleczą, to ze mnie wystają pręty i gwoździe. Nie jestem zranionym - ja sam ranię.
Zielone światło po długim oczekiwaniu na skrzyżowaniu przycisnęło mi nogę do pedału i wyrwałem w przód. Plecy zatopiły mi się w tapicerce, wygrałem z twardą skórą i gnałem, mordując bez wytchnienia wszystkie konie mechaniczne. Pulsowała we mnie obawa, że nie zdążę, ale gdy zastanawiałem się, do czego tak spieszę, pochłaniała mnie pustka, bo w skrzynce odpowiedzi nie było nic. To jednak nie pozwoliło mi zwolnić, wszystkie znaki drogowe rozmazywały mi się przed oczami, a ograniczenia prędkości odlatywały. Kapało mi z nosa, kapało mi z brwi, gumkę w majtkach miałem całą mokrą, ale gdy w końcu stanąłem przed domem, dotykając swoją przednią tablicą rejestracyjną tylną tablicę Jazzy, wszystkie te mokre ubrania, przesiąknięte do szpiku nici, nie miały znaczenia.
Zostawiłem klucz w stacyjce, ale silnik nie był już na chodzie. Wszystko to, co na mnie przeschło, zmokło na nowo, bo ulewny strumień uderzył we mnie, gdy tylko wysiadłem z samochodu. Biegłem do domu, by skryć się przed deszczem i biegłem, by być bliżej tego, co zdawało się nieustannie oddalać. Wniosłem do przedpokoju kałużę, w którą powoli się roztapiałem, otrząsnąłem się ze wszystkich kropel, które nie trzymały się mnie kurczowo, i wszedłem do salonu. Ale tam nogi wtopiły mi się w panele i nagle byłem tak suchy, że z sekundy na sekundę było mnie mniej i mniej, i mniej. I serce było suche, i jego też było mniej.
Koło kanapy stały dwie walizki, jedna większa, z torebką Cindy zawieszoną na rączce, druga mniejsza, siedział na niej pluszowy pies z wyłupiastym okiem. Rosie siedziała na dywanie w rozkroku, oddychała niespokojnie i szybko, przyciskała do piersi poduszkę obitą tapicerką kanapy. Jazzy zamykała okna, bo na parapecie gromadziły się małe kałuże, a Cindy zbiegała ze schodów i zbiegając, wpadła prosto w moje ramiona. Ale nie gotowa na uścisk, który pogrzebie wszystko to, co nigdy nie powinno wychynąć z podziemi. Wpadła nieumyślnie, spiesząc do walizek, spiesząc ode mnie, nie do mnie.
-Co się dzieje? - spytałem nieprzytomnie. Jakbym oczy miał zamknięte i nie znał symbolicznego znaczenia walizek. - Cindy, co jest grane?
Przełknęła głośno ślinę, która przetoczyła się przez jej gardło jak ołowiana kula o średnicy znacznie przekraczającej średnicę przełyku.
-Zabieram Rosie i wyprowadzamy się do Jazzy - powiedziała stanowczo, twarz nie grała jej żadnym grymasem. - Mam tego dość, Justin. - Nerwowo potarła policzek. Ten sam, z którego krzyczał siny ślad kościstych palców. - Nie wiń mnie o to, że jestem zazdrosna. Mam pełne prawo czuć się zagrożona, czuć się zagrożona jako twoja dziewczyna. Widzę, jak patrzysz na Nell. Nie znam tego spojrzenia, cholera, nie znam go. Nie wiem, co oznacza. Nie wiem, co oznacza dla ciebie. Kiedy ona tu była, czułam, że jestem dla ciebie tą drugą. We własnym domu, u boku własnego faceta. 
-Cindy, to nie tak - powiedziałem łagodnie. Czułem, jak powietrze umyka mi przez palce, jak je tracę. Jak tracę ją. - Nie rozumiesz.
-Doskonale rozumiem - przerwała mi. - Nie wiem co, ale rozumiem. Jest dla ciebie ważna, w porządku. Ale ja chcę być ważniejsza. To ze mną jesteś, podobno mnie kochasz, ze mną masz dziecko, ze mną mieszkasz, Justin. Nie chcę być drugą, nawet jeśli ona jest tylko przyjaciółką. - Słowo 'tylko' wypadło z jej ust jakby pchane przez wiele silnych rąk. - I nie chcę znów ukrywać twojej złości pod toną pudru. Zmieniłam się. Nie jestem tą samą wystraszoną szesnastolatką, która ponad wszystko chce być kochana. Teraz znam swoją wartość. Jeśli ty jej nie znasz, nie mamy o co walczyć.
-Cindy, przepraszam - powiedziałem przez ściśnięte obrożą żalu gardło. Przeprosiłbym ją za wszystko, za co chciała być przepraszana. - Proszę cię, nie odchodź, zostań ze mną - głos mi się łamał.
-Nie chcę być bita, poniżana, nie chcę znów bać się własnego cienia. Nie chcę polegać na twoich zmiennych nastrojach, nie chcę być odgrodzona od świata barierą, jaką wokół mnie rozstawiasz. - Po policzku spłynęła jej łza. To nasza pierwsza tak poważna rozmowa, w której głosy utrzymywane są na wodzy; żadne z nas nie myśli o wypuszczeniu z gardła krzyku. - Chcę być kochana, chcę być doceniana, chcę czuć, że jestem tą najważniejszą. Chcę, żebyś całował mnie na dobranoc i budził pocałunkiem o świcie. Chcę, cholera, chcę, żebyś traktował mnie jak księżniczkę. Chcę być twoją księżniczką. Chcę być twoją jedyną księżniczką. - Spojrzała mi w oczy, aż przeszedł mnie dreszcz. - Ale ty nie chcesz mi tego dać. Nie chcesz dać mi poczucia bezpieczeństwa. A o nic więcej nie proszę. Chcę mieć tę pewność, że nie będę musiała ukrywać podbitych oczu pod okularami przeciwsłonecznymi w trakcie ulewy. Chcę mieć tę pewność, że nie będę zamykać się w łazience, czekając, aż uleci z ciebie cała ta furia. Chcę mieć pewność, że nigdy nie podniesiesz ręki na Rosie. I chcę mieć pewność, że nie będziesz uciekał od problemów do Londynu. Chcę mieć pewność, że będziesz facetem, bo już dawno przestałeś być chłopcem. - Wzięła głęboki oddech, ramiona jej opadły. - Niczego nie jestem pewna. I właśnie dlatego odchodzę.
Przeszła obok mnie i nie zdążyłem złapać jej za ramiona. Wymknęła mi się. Jak powietrze. To samo powietrze zastygło mi w płucach, nie mogłem oddychać, a kiedy już zaczerpnąłem coś na kształt oddechu, razem z nim połykałem rozżarzone gwoździe. Jeszcze tylko Rosie ciągnięta za rękę przez Jazzy, wyciągała do mnie krótką rączkę z pluszakiem. Oczy miała większe, dużo większe, mieściło się w nich wszystko to, czego do tej pory nie mogłem zobaczyć. Ukucnąłem, kolanami oparłem się na posadzce, bezsilność ciągnęła mnie do ziemi. Wyciągałem ramiona, ale jej też nie dosięgałem, a nie miałem siły, by rzucić się całym ciałem przez lawinę, która odgradza mnie od wszystkiego, czego potrzebuję.
-Cindy, zostań - powiedziałem cicho, wstając. Kolana mi drżały, cierpiałem na hipotermię uczuciową. - Proszę, aniołku, zostań. 
-Naprawdę umiesz okazywać czułość tylko wtedy, gdy możesz tak wiele stracić?
-Kocham cię - wyszeptałem, głos haratał mi gardło. - Tak bardzo cię kocham. Cindy, nie odchodź. Będę taki, jaki chcesz, żebym był. - Nawet gdybym miał być kimś dalekim od siebie samego, dodałem w myślach, ale te słowa oblałyby mi struny głosowe wrzącą krwią, dlatego ich nie wypowiedziałem. - Proszę. 
-Podjęłam już decyzję, Justin. I chyba podjęłam ją za ciebie. Ty nie umiałeś. 
Cała reszta słów, cała reszta pięknych słów, którymi moglibyśmy się wymieniać, które płynęłyby od ust do uszu wraz z falą łączącej nas miłości, wyszły przez frontowe drzwi za Cindy. Wyszli wszyscy. Zostałem sam w pustym wielkim domu, w którym mój cień osadza się na każdej ze ścian, zostałem sam w ciszy wewnątrz i porywistym szumie ulewy na zewnątrz. Sam klęczący, sam przyparty na kolana przez ciężar barków. Stałem w pokoju bez luster i wszyscy odwróceni byli do mnie plecami, wszyscy tacy sami, bo ukrywali swoje twarze. 
Padłem na twarz na dywan i wstrząsnął mną kolejny przypływ, ale ten zamknąłem w sobie i nie zapłakałem. Bo płacz byłby słabością, a ja musiałem być silny. Nie dla siebie. Dla siebie zwinąłbym się w kłębek pod kołdrą, wychylając tylko czubek nosa, i przespał całe życie. Musiałem być silny dla niej, bo tracę ją, ale jeszcze nie utraciłem. Oddala się, jest uciekającym światełkiem w tunelu, które gonię i gonię, ale ono jest szybsze. 
Obudziłem się, gdy na podjeździe zagrał silnik samochodu Jazzy. Wtedy poczułem, że muszę coś zrobić, że jest późno, ale nie za późno. Zebrałem się w sobie, choć mięśnie mnie nie podtrzymywały, miałem zadanie utrudnione na samym starcie. Wypadłem w deszcz i w nim mogłem płakać, bo łzy mieszałyby się z kroplami deszczówki. Przeskoczyłem podjazd w paru susach, wpadłem do samochodu razem z wiatrem, który mnie pchał. Przypomniałem sobie wszystko to, co pozwalało mi szczytować w wyścigach na obrzeżach. Obrót kluczyka w stacyjce, pedały zamieniane wraz z mrugnięciem, dźwignia skrzyni biegów tańcząca z dłonią tango. Precyzyjny start wyrwał mnie w przód, ale samochód Jazzy był już za kurtyną deszczu na początku ulicy. Przyspieszyłem, ślizgałem się z nurtem rzeki opływającej asfalt. Tropiłem ją przez kolejne przecznice i będę tropił, dopóki nie starczy mi paliwa. A gdy i jego zabraknie, będę biegł. Biegł ile tchu. A wraz z deszczem spłynie ze mnie cały pot, zmęczenie i gorycz życia - jego smak już dawno wyeliminował z diety cukier.
Wjechaliśmy do centrum, ciąg samochodów poruszał się powolnie, jak grały mu światła. Ale ja nie chciałem dłużej czekać, nie mogłem, bo rozsypywałem się na fotelu i nogi coraz słabiej przyciskały pedały. Dlatego gdy wjechaliśmy na skrzyżowanie, a wraz z nami dziesiątki innych kierowców, wyjechałem z piskiem opon przed szereg. Auta hamowały zawzięcie, klaksony rozbrzmiewały w ulewie. A ja zatrzymałem się prawą burtą samochodu przed maską małej Hondy Jazzy. Opadły szyby w oknach kierowców, przekleństwa mieszały się z deszczem, uderzali we mnie gromami zniecierpliwienia i pośpiechu. Szarpnąłem klamką i wysiadłem z samochodu, jakbym wszedł pod prysznic. Krzyk klaksonów nie odpuszczał. Wtedy też z miejsca pasażera samochodu Jazzy wysiadła Cindy, zwiewna sukienka przylegała do jej delikatnie zarysowanych piersi, mokre włosy kleiły się do policzków. Obejmowała się ramionami i na boso podbiegła bliżej, ale nie tak blisko, jak chciałyby moje ramiona, których jedynym marzeniem jest uścisk. Podbiegła, by jej roztrzęsiony głos dobiegł do mnie przez gwar miasta i złowrogie uderzenia z nieba.
-Co ty wyprawiasz? - krzyknęła, mrużąc powieki, deszcz lał się po jej rzęsach. - Zaraz nas wszystkich pozabijasz!
-Cindy, błagam, wróć do mnie! - Zachłysnąłem się wodą, rycząc ile sił w krtani. - Zmienię się, przysięgam. Tylko do mnie wróć! Nie mogę być sam, rozumiesz? Nie mogę!
-Trzeba było myśleć o tym wcześniej! Miałeś swoją szansę, Justin! Nie jedną! Nie wykorzystałeś jej!
A potem odwróciła się i zaczęła lekko biec do samochodu, była coraz dalej i dalej. Zerwała wszystkie nici, którymi splątałem jej nogi. I wtedy poczułem, że wzniósł się przede mną mur ostatniej szansy i że jeśli nie przebiję go teraz, nigdy nie posmakuję życia zza drugiej strony. Pchany emocjami padłem na kolana, w ten deszcz zbierający się w kałuże, w których nie widziałem już swojego odbicia, tylko rozmyte kontury niewyraźnego kształtu. Przyłożyłem dłonie po obu stronach ust i krzyknąłem ile sił w płucach:
-Cindy! - Odwróciła się gwałtownie i lawenda uderzyła we mnie z oddali. - Cindy, wyjdź za mnie!






~*~



Problem nie leży ani w Cindy, ani w Nell. Problem leży w Justinie, w jego głupocie, niezdecydowaniu i nadludzkim talencie do zadawania bólu osobom, na którym mu zależy. Zgadzacie się? :))))