Pamiętam dzień na początku kwietnia, gdy mając nie więcej niż dziewiętnaście lat, pod czujnym okiem rodziców mojej pierwszej dziewczyny, Kate, wkradłem się do jej domu przez okno (a pozwolę sobie wspomnieć, że miała pokój na drugim piętrze i musiałem się porządnie nagimnastykować, by choć dotknąć czubkiem palca parapetu). Nabawiłem się trzech siniaków i gdy powrotną drogą wpadłem w stertę śmieci, a hałas zwabił całą okolicę, otrzymałem od jej ojca po zębach. Chociaż jakby się tak głębiej zastanowić, mógł zwabić go hałas nie turlanych na asfalcie puszek, ale jęków jego córki. Trochę bólu, trochę upomnień od matki, mały opieprz od siostry, ale było całkiem warto.
Od tamtej pory nie miałem potrzeby skradania się przez okno. Aż do dzisiaj. Pisk Nell dodał mi sił i jak odbiłem się mocno od ziemi, tak chwilę później wisiałem uczepiony parapetu. Podciągnąłem się, bo ramionom siły nie brakowało, i wturlałem do niedużego gabinetu. Stos papierów rozwiany po podłodze aż do uchylonych drzwi, a do tego z trzy pojedyncze włosy i nie miałem wątpliwości, że to te włosy, których nikt nie ma prawa dotykać. Bo Nell to moja mała kluseczka z pasem cnoty i warstwą ochronną, która wyklucza udział cudzej dłoni. Młodszą siostrę się chroni, mam rację?
Huk dobiegł z salonu, więc ruszyłem przez długi korytarz. Podłoga wyłożona była najdroższym parkietem. Nie znam się, ale to przecież oczywiste. Biegłem Nell na pomoc, lecz najwyraźniej doskonale poradziła sobie sama, bo gdy wszedłem do pokoju gościnnego, facet z rozciętą skronią leżał jak długi na posadzce, a Nell stała nad nim z pękniętą szklaną karafką w ręku. Mruknąłem pierwsze, co ślina przyniosła na język:
-Trzeba było rozbić mu na łbie tanią butelkę wódki, nie najdroższą whisky.
Nell rzuciła karafkę pod nogi, przeskoczyła przez tors mężczyzny i wpadła w moje ramiona, zanim zdążyłem je otworzyć. Zatrzęsła się może z trzy razy, wtedy poklepałem ją po plecach po męsku i oderwała się po dwóch sekundach, żeby przypadkiem nie było, że ja przytulam ją, a ona przytula się do mnie. To nie na nasze nerwy.
-Justin, on żyje?
Znalazłem w salonie chusteczkę i przez nią przyłożyłem dwa palce do szyi półtrupa. Na wszelki wypadek nie chciałem zostawić odcisków palców na jego cielsku. Jeszcze za mało lubię Nell, żeby wracać za nią do więzienia. Za mało w nim seksu.
-Żyje, upiekło ci się.
-To co teraz robimy? Trudno zaszantażować nieprzytomnego, no nie?
Stanęliśmy ramię w ramię i rozejrzeliśmy się po salonie, wierząc, że na jednej ze ścian pojawi się odpowiedź, jakiś genialny w skutkach pomysł. Nell obeszła półtrupa dookoła i stanęła po mojej drugiej stronie. Później ja podążyłem za jego konturami i w końcu powiedziałem:
-Sami weźmiemy to, co nam się należy.
-Czyli innymi słowy? - dopytała, a jej usta już rozciągał uśmiech.
-Bierzemy, ile się da! - pisnąłem podekscytowany.
W następnej chwili byliśmy już rozdwojeni. Ja zorganizowałem dwie sportowe torby z długim paskiem na ramię, a Nell rozsuwała wszystkie szuflady. Do pierwszej torby wpadło parę zegarków, jakieś złote łańcuchy, wszystko co droższe i łatwe do opchnięcia. Ale przede wszystkim szukaliśmy pieniędzy. Tych w salonie nie było. Przejrzeliśmy pół domu (a podkreślę, że był nieziemsko, ale nie w znaczeniu pozytywnym, wielki). Dopiero w sypialni, w której pościel nie była posłana, a parę damskich koronek walało się po podłodze, dopadliśmy szafkę, a w jej wnętrzu mały sejf zamykany nie na kod, a na klucz. Nell wykorzystała swoje umiejętności i wsuwką do włosów, czy jak dziewczyny nazywają te małe, połączone druciki, zgwałciła zamek. Stos banknotów natychmiast wpadł do drugiej torby. Łupy zebrane, na ustach uśmiech. To utwierdza mnie w przekonaniu, że nasza robota daje nieposkromione szczęście. I satysfakcję. I czasem ciekawe doświadczenia podkołderkowe.
-A co zrobimy z tym facetem? - spytała, gdy zamki obu toreb były już zapięte.
-Zostawimy mu krótką wiadomość. Chodź.
Złapałem ją za rękę i wróciliśmy do salonu. Wyrwałem z jakiegoś notesu kartkę, Nell chwyciła długopis, potem ja odwróciłem się do niej tyłem, przykucnąłem, a ona przycisnęła strzępek papieru do moich pleców i wbiła w kratkę długopis.
-Więc co mam pisać? - spytała, a żeby rozruszać długopis, nakreśliła kilka szlaczków. Coś na kształt trójkąta w kwadracie, a w trójkącie koło. Poczułem wszystko w okolicach prawej łopatki.
Zastanowiłem się i w końcu podyktowałem:
-Pożyczyliśmy sobie ledwie parę dolarów i kilka świecidełek. Nie radzimy skomplikowanej podróży na policję. Po co trudzić tak piękne autko z jeszcze widocznym wgnieceniem po czarnym worku? Ta martwa panna w folii miałaby dużo do powiedzenia. Oczywiście, gdyby mogła mówić. Buziaczki, Jell.
Później powtórzyłem tekst jeszcze trzy razy, bo Nell pisała w żółwim tempie (dzięki Bogu nie wyklejała wiadomości literkami z gazet; wiecie, jak to robią w razie porwania). A na koniec spytała:
-Jell?
-No wiesz, Justin i Nell. Shippuję nas.
-Głupek z ciebie.
Wróciliśmy pod okno, przez które wdarliśmy się oboje, przy czym ja z większą gracją, a Nell, jak to Nell - jak koślawa niezdara. Wdrapałem się na parapet, przerzuciłem nogi i zeskoczyłem na trawę. Gwizdnąłem na dwóch palcach, wtedy Nell przerzuciła najpierw obie torby, później sama podciągnęła się do ramy okna. Stanąłem tak, by skacząc, wpadła w moje ramiona. Złapałem ją, zanim zwichnęłaby sobie nogę, rękę, kark albo wszystko na raz. Z nią nigdy nic nie wiadomo.
-Witam na dole - uśmiechnąłem się krzywo.
-Co byś zrobił, gdybym wykorzystała okazję i przytuliła się do ciebie właśnie teraz?
-To proste - stwierdziłem. - Puściłbym cię.
Więc ona objęła moją szyję, a ja szybko wysunąłem ręce spod jej ud. Za późno. Mała małpeczka wczepiła się we mnie, jej ramionka ściskały mnie równie mocno co nogi w pasie i za żadne skarby nie sposób było ją strzepnąć. Była jak plama, która wgryzła się nerwowo w kawał materiału, a ja nie miałem przy sobie odplamiacza (podobno tak się to zwie, choć nigdy nie użyłem), by zlikwidować ją raz na zawsze.
Nie daj Boże, bym kiedykolwiek zdobył ten odplamiacz, bo likwidacja Nell powoli staje się równie uciążliwa co likwidacja prezerwatyw.
Ale nie przytuliłem Nell, tak dla jasności.
-Złaź, ciężka jesteś.
-Zanieś mnie do samochodu.
-Zapomnij, nie jestem tragarzem małych bąbli.
-Ale dla mnie zrobisz wyjątek.
I zrobiłem, ale zupełnie innego rodzaju. Trzymając jej uda, podszedłem do krzaka białych róży w przystrzyżonym ogrodzie. Kwiatów co prawda było na nim jeszcze niewiele, ale kolce wystawały za to dorodne, wielkie i okazałe. Wsadziłem pupę Nell w kolczasty krzew, a ta zapiszczała i ścisnęła mnie mocniej. Za wszelką cenę chroniła wartość pośladków. Urocze było jej przerażenie. Ale naraz zniknęła cała ta słodkość, gdy mały, choć wystarczający ciężar Nell pozbawił mnie równowagi i oboje runęliśmy w sam środek krzaka. Nell na plecy, ja wprost na nią i zdążyłem podeprzeć się dłońmi, nim ją zmiażdżyłem, bo inaczej zaginąłby po Nell słuch i została tylko mokra plama. Zawyliśmy donośnie, bo upadek prosto w krzew róży jest bynajmniej mało przyjemnym doświadczeniem. Kolce czułem na łydkach i rękach, za to Nell wyraźnie na plecach. Ale gdy minął pierwszy szok, zanosiliśmy się śmiechem, próbując wyplątać się z sideł. Po parominutowych próbach skończyliśmy na trawie, jedno obok drugiego, ja z krwawiącymi rękoma, a Nell z rozdartą na plecach koszulką i trzema świeżymi listkami we włosach. Wyciągnąłem je jeden po drugim i zanosząc się śmiechem, opadłem na plecy (zdrowe) na trawę, a Nell na brzuch (też zdrowy, tylko lekko zgnieciony moim) na mnie. To niewątpliwie najbardziej pamiętliwe włamanie z kradzieżą w historii ludzkości. Gdyby jakimś cudem zwabiono tu pały, zamiast na najbliższy posterunek zabraliby nas do cyrku i zamknęli w klatce z małpami.
-Czuję się, jakbym usiadła na jeża. A wierz mi, kiedyś usiadłam na jeża, więc wiem, jak to jest.
-Ja ci tylko dałem kwiatki, róże i to cały krzak. Dziewczyny lubią dostawać kwiatki, prawda?
-Ja nie lubię. Wolę czekoladki, są bardziej użyteczne.
-Doceń to, że jeszcze nigdy nikt nie dostał ode mnie kwiatów. Z wyjątkiem mamy.
Spojrzała na mnie w swój wyjątkowy sposób, tak jakby kpiła ze mnie i wzruszyła się jednocześnie.
-Maminsynek.
I ruszyła biegiem do samochodu, a ja za nią, ale szybko wróciliśmy, bo na miejscu zbrodni zostawiliśmy cały skradziony łup. Dwie sieroty planujące skok na bank, a jedyne, co zdołały osiągnąć, to skok na kolczasty krzew róży. Dotarliśmy do auta i bez nadzoru wścibskich oczek nadętej sąsiadki odjechaliśmy z piskiem opon.
Dokonałem znaczącej obserwacji. Wiodłem szczęśliwe życie, nie oszukuję samego siebie, było naprawdę szczęśliwe. A jednak czas spędzany z Nell w porównaniu do całej reszty dni to jak zestawienie nieba i ziemi.
Naraz zadzwonił telefon. Spał spokojnie na półeczce pod radiem, na wprost dźwigni zmiany biegów. Nell przechwyciła go pierwsza, a ja bez jednej sprawnej ręki, którą zabawiałem kierownicę (w końcu to też rodzaj żeński), nie zdołałem przechwycić telefonu i Nell odebrała po krótkim spojrzeniu na wyświetlacz. Odkaszlnęła i powiedziała beznamiętnie:
-Tu osobista sekretarka pana Justina Biebera, w czym mogę służyć?
Zabiję ją zabiję ją zabiję ją. Brakuje tylko, żeby dzwoniła jedna z panienek, w której oczach nie jestem posiadaczem osobistej sekretarki. Wtedy zabiję ją, potem zgwałcę i na koniec zjem.
Nell chwilę oczekiwała odpowiedzi rozmówcy, potem parsknęła stłumionym śmiechem i pewnie opluła mi ekran. Podała mi telefon, szepcząc:
-To twój ojciec.
Gdy dzwonił mój ojciec, ten biologiczny, to albo miał do mnie interes, albo kupił mi coś bardzo drogiego i bardzo niemożliwego do zwrotu, albo ktoś się przekręcił i chciał, żebym zamówił za niego wiązankę chryzantem z szarfą oznajmiającą "ku wiecznej pamięci" albo "na zawsze w naszych sercach", choć to jeden wielki stek bzdur. Tym razem obstawiałem babcię.
-Nie wiedziałem, że masz sekretarkę - tak brzmiało jego dzień dobry.
-Ja też nie - mruknąłem, szczypiąc Nell w udo.
-Co robi? Parzy ci kawę , pierze brudne gacie i...
-I ssie chuja - odparłem podenerwowany.
-Jesteś dorosły, nie wychowam cię od nowa.
-Tylko byś spróbował - parsknąłem. - A teraz streszczaj się, prowadzę. Jeśli przyślą mi mandat za rozmawianie przez telefon podczas jazdy, zamiast kartki na święta dostaniesz rachunek i nakaz odszkodowania za straty moralne.
-Szczekasz jak pies.
-I rżnę suki, wszystko się zgadza.
-Chyba nie mam ochoty kontynuować tej rozmowy. Przyjedź do mnie do firmy jak najszybciej.
-Masz szczęście, że jestem w pobliżu.
-Nie nazwałbym tego szczęściem.
-Nie prosiłem się o twojego plemnika.
-Na kogoś muszę przepisać firmę, czyż nie?
Uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
-W takim razie to zupełnie inna rozmowa. Przybędę z miłą chęcią, jeśli masz coś do żarcia. Umieram z głodu.
Ale nie usłyszałem odpowiedzi, bo pokrętło radia niespodziewanie uderzyło w górny próg i pod głosem pedałków Nell przestałem słyszeć własne myśli. Zirytowany odrzuciłem komórkę na tylne fotele, bo znając życie, ojciec w biurze nie ma niczego zjadliwego (frytki frytki frytki), a nawet gdyby miał, nie podzieliłby się ze swoim pierworodnym.
-Przycisz radio! - starałem się przekrzyczeć jakiegoś wyjca dosięgającego trzecią oktawę. - Nie słyszę własnych myśli!
-Co mówisz!? Nie słyszę nic, bo radio jest za głośno!
Zastanawiało mnie, czy odparła bez namysłu, na poczekaniu, czy użyła typowego tekstu z 50% komedii amerykańskich. Tak czy owak zaśmiałem się pod nosem i przyciskiem na kierownicy wyłączyłem radio. To jedna z zalet wypasionych samochodów. Wieziesz niczego nieświadomego pasażera i robisz go w chuja, jak ci się rzewnie podoba. Foch urażonej Nell wart był więcej cukru niż cała fabryka czekolady. Rozczuliłem się, przysięgam. Rozczulenie uciekło tak szybko, jak Nell ponownie uruchomiła radio i bez śladu minionego focha zakończyła piosenkę ostatnim wysokim tonem, który wyszedł jak coś na kształt połączenia wrzasku baby z porodówki i zrozpaczonego skowytu prostytutki, u której klient ściągnął portki i wydobył rumaka wykraczającego poza wszelkie normy, bo takich standardów nie ma nawet w cenniku.
-Zaczęłaś bawić się w sekretarkę, mała idiotko? - westchnąłem, piosenka się skończyła, a głosy radiowych reporterów nie były dla Nell już tak interesujące.
-Skąd miałam wiedzieć, że to twój tata? Gdybyś miał go zapisanego jako ojca, a nie po imieniu, sprawa byłaby prostsza i przedstawiłabym się za kogoś innego. Na przykład za twoją młodą żonę. Wiesz, szybki ślub w Las Vegas, a teraz dzieciak w drodze.
-Niech cię wyobraźnia nie ponosi. - Zadrżałem. - A mam go zapisanego z imienia, bo nie jest moim ojcem.
-Plemnik jego, ale geny nie? Chłopie, co ty pieprzysz?
-Ojciec to ktoś kto wychowuje, kocha i inne pierdoły. Ja ojca mam w Stanach, mimo że jego kutas nie miał udziału w moim cudownym poczęciu.
Nell stuknęła trzykrotnie opuszką w podbródek, po czym powiedziała:
-Czyli ja nie mam ojca. Był tylko plemnik, bez miłości. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Spojrzałem na nią krzywo, z lekka zmartwiony, ale ona nie wydawała się być przesadnie poruszona. Nie pokazywała tego, bo nie nosiła swoich lęków jak odzież wierzchnią.
-Daj spokój, na pewno cię kocha, tylko tego nie okazuje.
-Poświęcasz mi milion razy więcej uwagi niż on. Czy to oznacza, że mnie kochasz?
-No nie - odparłem.
-Więc widzisz, dla taty jestem takim małym pasożytem. Mogę sobie być i żyć, byle bym nie dawała oznak życia. Kochałby mnie, gdybym była ze szkła i miała wypisane "wódka" na środku czoła.
-Dramatyzujesz, dziubas. Przecież to twój ojciec, musi cię kochać.
Nell parsknęła śmiechem. Nie od razu poznałem jej niecne zamiary.
-Mówi to ojciec, który widuje swoją córkę raz na pół roku i całym sercem żałuje, że pękła gumka.
-Nie było jej - poprawiłam, a Nell uniosła brwi i tym razem ona nie zrozumiała. - Nie było gumki. A poza tym ja jestem wyjątkiem. - Roztrzepałem jej włosy i zniszczyłem mało precyzyjne warkocze. - No już, nie łam się, kocha cię na swój własny sposób. A jeśli nie, to ja zostanę twoim pseudo tatusiem.
Następnie wyjaśniłem Nell pokrótce, dokąd jedziemy. Młoda marudziła, że brnąc przez centrum utkwimy w korkach. Również wyraziłem swoją niechęć do administracyjnych utrudnień i do samego ojca, ale na wyrzutach się skończyło, a po piętnastu minutach wjeżdżaliśmy na parking pod uniesionym szlabanem. To pierwszy raz, gdy parkingowy nie rozkładał się na fotelu przed telewizorem w małej budce. Uniósł szlaban, niemal zasalutował i pozdrowiłem go machnięciem ręki. Znaleźliśmy wolne miejsce przy samych drzwiach, by podczas podróży od samochodu do wnętrza budynku nie zmęczyć się przesadnie. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było, że ojciec niejednokrotnie wspominał o przepisaniu na mnie firmy, bo choć nie darzy mnie sympatią i kłócimy się jak stare, złe małżeństwo, twierdzi, że mam to coś, że jestem takim fundamentem, który kiedyś podtrzyma istnienie firmy (bardzo dobrze prosperującej, pozwolę sobie wspomnieć). Pewnego dnia go zawiodę, bo kiedy przekaże na moje ręce klucze, wyrzucę je w cholerę, a cały ten pożeracz czasu sprzedam.
-Mogę zostać w samochodzie? - spytała, wyciągając nogi na desce.
-Chodź ze mną, przewietrzysz się.
-Nie będę wchodzić między ciebie, a twojego ojca.
-Poczekasz na dole, chodź.
Wyciągnąłem ją z samochodu i razem ruszyliśmy do drzwi, które automatycznie otworzyły się przed nami, a że oboje jesteśmy głupimi dzieciakami, cofaliśmy się tak i podchodziliśmy jeszcze kilkanaście razy, dopóki czujnik nie padł i drzwi otworzyły się na dobre. Nell rozejrzała się po obszernym holu, rzuciła nutkę spojrzenia w każdy kąt, aż uczepiła się kolejnej recepcjonistki. Na Boga, ta dziewczyna zakochuje się średnio dziesięć razy dziennie i odkochuje równie często.
-To ty idź do ojca, a ja zdobędę numer tej niuni.
I już jej nie było. Dopóki winda nie dotarła na parter, przyglądałem się poczynaniom Nell, trzymając za nią kciuki. Bo może gdyby znalazła ładną suczkę, obrabialibyśmy ją wspólnie. Nell od góry, ja z dołu, sprawiedliwy układ. Taki, by mój ptaszek omijał gniazdko Nell.
Winda w mgnieniu oka, z myślą o miłosnych podbojach dziubasa, przetransportowała mnie na ostatnie piętro. Stamtąd do połowy korytarza i na lewo, gdzie skręca rozwidlenie szlaku. A w progu czekał już na mnie ojciec. Był postawny, przed pięćdziesiątką, włosy powoli mu siwiały, ale w ogólnej ocenie wychodził nie najgorzej. Nie spasł się, nie wyglądał jak te stare urzędasy zza biurka, które zjeżdżają windą z pierwszego piętra, bo dwie porcje schodów przekraczają normy dziennego zapotrzebowania na ruch. Co nie zmienia faktu, że będąc w jego wieku zamierzam przenosić góry, nie teczki z dokumentami z biura do biura na tym samym piętrze.
-Cześć, tatku. Jak życie?
-Jeszcze do grobu się nie wybieram. Wręcz przeciwnie. Wesele zamiast pogrzebu.
Dobrze, to było bynajmniej niepokojące. Zaprosił mnie do gabinetu i wspólnie usiedliśmy na kanapie w kącie biura. Skórzana tapicerka, ten popularny szklany stolik na jednej nodze. To te klimaty. Na blacie stała filiżanka kawy, ale odmówiłem, bo jak nie lubiłem tego świństwa przed pięcioma laty, tak nie polubiłem do dziś. Rzuciłem się tylko na herbatniki. Biedna Nell. Gdyby odpuściła sobie z góry przegrany flirt, załapałaby się na drugie śniadanie.
-Dowiem się, skąd u ciebie tak wspaniały humor w środku tygodnia, w środku dnia?
Ojciec podszedł do biurka, wziął kopertę i tę samą wręczył mi z jakimś nieokiełznanym, tajemniczym błyskiem w oku.
-Czytaj.
Więc czytałem. Najpierw napis "zaproszenie" na przedniej okładce. Aż skręciło mnie w żołądku w strachu przed dalszym tekstem. Moje obawy były uzasadnione, bo kiedy tylko białe tasiemki wyrosły z wnętrza zaproszenia, najgorsze było już pewnością. Zaproszenie na weselisko ojca i jego dziuni młodszej o piętnaście lat. Słabo mi, czoło zalał zimny pot, a niedoszłe śniadanie podeszło do gardła.
-Żenisz się? - spytałem, mając ostatnie strzępy nadziei, że źle przeczytałem.
-Owszem. Zaręczyliśmy się z Dianą już jakiś czas temu, ale nie sądziłem, że może cię to interesować.
-Słusznie sądziłeś - przytaknąłem.
-Tak czy owak, bierzemy ślub za dwa tygodnie. Oczekuję, żebyś przyszedł. - Czuję, że to nie koniec niespodzianek. - Z dziewczyną.
Zaśmiałem się ironicznie i z wrażenia aż upiłem dwa łyki kawy. Sekretarka ojca robiła lepszą, niż ja sam czy obsługa McDonalda. Kawę, lody pewnie też. Czas otworzyć kawiarnię.
-Przepraszam, z kim?
-Z dziewczyną. Z kobietą. Z kimś, kto ustawiłby się do pionu.
-Z kimś, kto przywiązałby mnie kolczastą smyczą - poprawiłem.
-Nie interesuje mnie, jakie masz podejście do kobiet. Oczekuję tylko, że pojawisz się na moim ślubie ze swoją dziewczyną. Szczegóły zapisane masz na zaproszeniu. Nie zawiedź mnie.
Zaproszenie paliło mnie w rękach, dziś wieczorem utopię je w szklanej kuli Gordona.
-Mam lepszą propozycję. Wyślij zaproszenie Jason'owi, on ma dziewczynę, ułożone życie. Będzie lepiej pasować do twoich standardów.
-Wysłałem.
-I co?
-Stwierdził, że nie ma z kim zostawić córki. A prawda jest taka, że nawet na mój pogrzeb by nie przyleciał. Dlatego zostajesz mi ty. Nieokrzesany, wieczny gówniarz, nierozsądny, z niepoukładanym życiem...
-Zabójczo przystojny, pachnący jak milion dolarów, z życiowym celem i pragnieniem wiecznej zabawy. Będę leciał tatku, zanim drugi tak nieokrzesany osobnik jak ja rozsadzi ci cały hol.
-Powinienem się martwić? - spytał.
-Owszem. O swoje własne wesele. Lecę, buziaczki. - Przesłałem mu w powietrzu stosik czułych pocałunków i z zaproszeniem wsuniętym za pasek w spodniach zniknąłem w plątaninie korytarzy.
Szopka, szopka i jeszcze raz szopka. Jedna, wielka, pozaświąteczna szopka, w której jak na złość muszę uczestniczyć. Nie jestem chłopcem na posyłki własnego ojca. Nie jestem szczeniakiem, którego może tresować przy pomocy batu i pogrzebacza. Wesele to garnitur, krawat i jedzenie kilkoma sztućcami, kiedy mi wystarczają łapska. Ale wesele to również litry przelanego, darmowego alkoholu i panny w kusych kieckach szukające wieczornego pocieszenia. Jednak panny znajduję również poza weselami, a na kieliszek wódki jeszcze mnie stać. Niech wszyscy idą w cholerę.
-Nell! - krzyknąłem w holu. Spojrzała na mnie recepcjonistka, facet polerujący przeszklone ściany, paru biznesowych kompanów i w ogóle każdy w najbliższym otoczeniu.
Wskazano mi prawą odnogę holu, gdzie znajdował się nieduży bufet, dwóch młodych chłopaków naskakujących za ladą i Nell na blacie, machająca naprzemiennie obiema nogami, a na jej nosie połyskiwał kleks bitej śmietany. Naszła mnie refleksja, że może bycie ojcem nie jest takie złe. Kiedy za córkę ma się Nell, rzecz jasna.
-Żałuj, że nie poszłaś ze mną. - Podszedłem do niej, dwóch chłopaczków cofnęło się z respektem. - Załapałem się na pyszne ciasteczka.
-A ja dostałam kubek gorącej czekolady i świeżego ptysia z bitą śmietaną, oblanego pyszną, mleczną czekoladą. Chłopcy - machnęła włosami na tył i końcówką musnęła policzek jednego oczarowanego - zaproponowali mi jeszcze szarlotkę prosto z pieca z gałką lodów waniliowych albo czekoladowych, do wyboru. Nadal twierdzisz, że mam czego żałować?
Wygrała kolejną rozgrywkę. Starłem z czubka jej nosa szczyptę słodkości. Spytałem chłopaków, ile zapłacić za Nell, lecz okazało się, że jej oczy i uśmiech spłaciły dług wdzięczności. Przerzuciłem Nell przez ramię i ruszyłem do wyjścia, bo irytowało mnie, że ona załapała się na takie rarytasy, a ja musiałem zadowolić się paroma herbatnikami. Niedorzeczność. Kto tu jest przyszłym właścicielem? Ale Nell wyjaśniła, że jej wystające żebra sprowokowały chłopaczków do nadskakiwania jej. Wsiedliśmy do samochodu na zalanym słońcem parkingu. Przyjrzałem się uważniej Nell i wtedy stwierdziłem:
-Nie wiedziałem, że z ciebie taka kokietka.
-Jaka tam kokietka. Byłam po prostu głodna.
-Musimy zorganizować wyprawę do marketu.
Zgodziła się ze mną. Zsunęła się na fotelu jak zawsze podczas jazdy, a w samochodzie, na tych skórzanych fotelach, spędziliśmy większość wspólnego czasu. Samochód nas pojednał, połączył, współżyjemy w nim (psychicznie, broń Boże fizycznie) i stanowi naszą małą oazę spokoju. Zanim ruszyliśmy w nieznane, wyciągnąłem zza paska zaproszenie i położyłem na kolanach Nell. Ta spojrzała na mnie, później na lekko zmiętą w rogach kopertę i w końcu ciekawość wzięła górę. Nie certoliła się z kopertą. Rozdarła ją szybkim ruchem, zrzuciła na wycieraczkę i wsiąkła w tekst zaproszenia.
-Czyli będziesz miał mamusię zastępczą.
-Trochę kiepska ta mamusia - przyznałem zgorszony.
-Nie lubisz jej?
-Lubię. Pieprzyć. Czasem mi się zdarza.
Nell parsknęła śmiechem. To taki śmiech bez kpiny, ironii, pełen szczerego, czystego rozbawienia.
-Poczekaj. Chodzisz do łóżka z przyszłą żoną swojego ojca, tak?
-Od razu chodzisz - burknąłem. - Ze dwa, może trzy razy się z nią przespałem. Uwiodła mnie.
-Och. - Nell złapała i wytarmosiła moje policzki. - Czyli zła macocha zgwałciła bezbronnego Justinka. To zła kobieta. Ochronię cię przed nią.
-Ochronisz - przytaknąłem. - Bo na całe to wesele idziesz ze mną.
I kolejna fala perlistego śmiechu, jeszcze bardziej dźwięczna.
-A ja tam po co?
-Do towarzystwa, to chyba jasne. Zrobimy sobie jaja z każdego weselnego gościa, będzie zabawnie. O ile się zgodzisz. - Spojrzałem na nią błagalnie. - Co ja pieprzę, nie masz innego wyjścia. Rezerwujesz dla mnie weekend za dwa tygodnie, to polecenie służbowe.
-Skoro nie mam wyjścia, jestem do usług, panie szefie. Ale musisz mi kupić sukienkę na wesele. Owszem, chętnie poszłabym w dresach, ale twoja rodzinka może nie być przesadnie szczęśliwa. W zasadzie w dupie mam, czy mnie polubią, czy też nie. W ogóle nie muszę ich poznawać i...
-W dupie mam matkę, w dupie mam ojca, w dupie mam cały świat. Mam piętnaście lat, jestem małą zbuntowaną niunią. Nienawidzę ludzi, nienawidzę słońca i kolekcjonuję żyletki - przedrzeźniałem ją z chorym śmiechem na ustach. - Taki wiek, rozumiem to.
-Jesteś głupkiem pomnożonym przez głupka, z dodanym głupkiem i odjętym ilorazem inteligencji - wyliczała na palcach. - A teraz jedziemy kupić mi sukienkę. Wio, rumaku.
Jeśli właśnie zgodziłem się na zakupy odzieżowe w jednej z londyńskich galerii handlowych z piętnastolatką na karku, autentycznie upadłem na głowę. Naprawdę się zgodziłem. Uszczypnąłem się w skraj uda i dalej to samo - moja zgoda i jej złowieszczy uśmiech zapowiadający niszczący kataklizm albo inną drogę do pandemonium. Gdzieś między trzecim a czwartym skrzyżowaniem z kolei w łapska Nell wpadł mój telefon, by na moją wyłączną prośbę zapisała swój numer. W końcu to moja wspólniczka. Jej adres mi nie wystarcza. A nuż najdzie mnie ochota na nocne rozmowy o miejscu jutrzejszego obiadu. Albo będę chciał, by jej dziecięcy głosik zadedykował mi kawał dobrej bajki. Potem chwilę milczeliśmy, ale chwila ta trwała od jednych świateł do końca korka przy kolejnych. Bo kiedy dobiorą się dwie gaduły nawijające bez przerw na oddech czy poprawne sklecenie myśli, cisza jest jedynie efektem ubocznym złego humoru obu stron. Więc kontynuowaliśmy rozmowę o demaskowaniu weselnych gości, o jedzeniu wykraczającym poza frytki, o świeżej szarlotce i moim nieszczęsnym garniturze, który uwierał na samą myśl.
Zatrzymałem się na parkingu na dachu galerii po wspinaczce kół pod ostrym kątem, pomiędzy czerwonym BMW, a niebieskim BMW. Moje czarne wpasowało się w środek. Wysiadłem, Nell szybko dołączyła do mnie i mijając droższe i tańsze cuda współczesnej technologii z napędem na dwa lub cztery koła, weszliśmy do windy. One nas autentycznie prześladują. Winda, samochód, samochód, winda. I tak w kółko. Zjechaliśmy dwa dwa piętra niżej, a do parteru zostało jeszcze jedno, ale Nell uparła się, że sukienkę znajdzie właśnie na pierwszym. A że ja się na tym nie znam, bo nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek towarzyszył komukolwiek przy wyborze sukienki, czy to w Londynie, czy w Stanach, wykonywałem polecenia Nell. Raz skręcając w prawo, później znowu idąc przed siebie, by na końcu skręcić w lewą odnogę prowadzącą do obszernego atrium. Stojąc po środku, Nell wykonała piruet na pięcie. Zatrzymała się na wprost jednego z kolorowych ciucholandów. Jej mała łapka złapała mnie w przegubie i pociągnęła przez bramki przy wejściu do wnętrza. Poczułem się nieswojo, bo, u diabła, byłem jedynym facetem na prawie pięciuset metrach kwadratowych. Nell najpierw rozglądała się, muskała wieszaki opuszkami palców, by znaleźć coś, co na pierwszy rzut przykłuje jej uwagę.
-Mamo, mogę sobie usiąść? - spytałem, a że miałem donośny głos, jedną z kobiet zaniepokoiło, że zwracam się do małej dziewczynki "mamo" i od tamtej pory omijała mnie więcej niż szerokim łukiem.
Nell przytaknęła. Opadłem na czerwoną kanapę na wprost przymierzalni. Wpierw pobijałem rekord w Subway Surfers. Wiecie, ta prymitywna gra, w której biegasz pomiędzy wagonami, uciekając przed grubą pałą w mundurze, i zbierasz pieniążki, za które chłopca możesz zmienić w dziewczynkę i odwrotnie. Gdy zmęczyłem się tym bezcelowym biegiem, nakarmiłem Pou'a (jego chyba przedstawiać nie muszę), zmieniłem mu fryzurę i kupiłem nowy garnitur, by chociaż on prezentował się dumnie. Na koniec przerzedziłem listę kontaktów i zmieniłem nazwę z Nell na Dziubas. Wtedy przybiegła z paroma kieckami i rzuciła pospiesznie, że idzie przymierzać, a ja jako jedyny członek jury będę oceniał i wspólnymi siłami wybierzemy tę super hiper ekstra fajną.
Do czasu prezentacji pierwszej z czterech sukienek poszukiwałem w kieszeniach miętowej gumy. Rozgryzłem pastylkę, a Nell wysunęła się zza kotary, chwyciła rąbki sukienki i okręciła się wokół własnej osi, lądując niezdarnie i z krzywym uśmiechem.
-I jak?
-Jak milion dolarów - przyznałem trafnie.
-Za mało - stwierdziła i zniknęła w przymierzalni, by pierwszą kieckę przebrać na drugą.
W tym czasie zapoznałem każdy ząb z posmakiem miętówki, a Nell wyszła po dwóch minutach i wykonała manewr identyczny do poprzedniego z porównywalnie nieudanym zakończeniem piruetu.
-Dwa miliony dolarów - westchnąłem szczerze. Te dwa miliony dolarów zapłaciłbym (gdybym miał) za jej bezustanne towarzystwo.
-Lepiej, ale to jeszcze nie to.
I ponowna przymiarka kolejnej sukienki, a gdy wyłoniła się zza kotary, zaparło mi dech w piersi.
Kurwa jego mać, ależ ona była ładna.
-Powiesz coś, czy zamierzasz się tak gapić do zamknięcia sklepu?
-Myślę, że mój wzrok mówi sam za siebie - odparłem, a podziwianie jej delikatnej, nieskazitelnej urody wyparło myśl o miętówce, która straciła już smak.
Zniknęła w przymierzalni. Nie dała mi się nacieszyć. Gdy nie wychodziła przez następne pięć minut, podniosłem skarb ze skórzanej tapicerki, zapukałem w kotarę i wszedłem po krótkim pomruku. Tak też mruczy kot, gdy upoluje tłustą myszkę. Nell w ostatniej, czwartej sukience stała przed lustrem, a obok siebie trzymała tę trzecią, która wywołała we mnie największe wrażenie. Marszczyła czubek noska, brewki i raz podnosiła sukienkę na wieszaku, a raz przyglądała się kreacji na sobie. Usiadłem na małej pufie w rogu lustra i sam próbowałem dokonać wyboru.
-Przedyskutujmy wszelkie za i przeciw - odezwałem się. - Obie są czerwone i w czerwieni ci bardzo do twarzy. Trzecia ma większy dekolt, który w twoim przypadku nic nie odsłania. - Żarty o jej biuście weszły mi w nawyk, natomiast ona przywykła, by po każdym takim strzepywać mi kurz z czubka głowy. - Czwarta za to jest krótsza i pokazuje więcej tych boskich nóżek.
-I w obu czuję się jak w plastikowych workach - podsumowała. - Ile potrwa to wesele?
-Zmyjemy się z niego w odpowiednim czasie.
-Wracając do sukienki, czwarta jest odrobinę luźniejsza, a kiedy się najem, wyskoczy mi piłka na brzuchu.
-Więc bierzemy czwartą kieckę i nieograniczony zapas ciasta na weselu.
Formalności przy kasie poszły jak z płatka. Ekspedientka proponowała jeszcze do kompletu czerwone szpilki, ale Nell wykręciła się, twierdząc, że ma w domu doskonale pasujące trampki, co z kolei kobitka pozostawiła bez komentarza. Wróciłem pamięcią do jednej z amerykańskich komedii, gdzie babka wybiera się z facetem na zakupy, a on jak posłaniec taszczy za nią papierowe torby z logo sieciówek. Cóż, ja i Nell na co dzień do jedna wielka komedia, ale teraz nawet fabuła została powielona. Szedłem obok niej i majtałem tą głupią paczuszką z materiałowym ideałem wewnątrz, zastanawiając się, czy wolę Nell w wydaniu prawie kobiecym, czy w tym jej własnym, trampkowym, jeansowym, ociekającym swobodą. Doszedłem do wniosku, że połączeniem sukienki i tenisówek dosięgniemy kompromisu w kwestii jej wygody i moich upodobań.
Godziny popołudniowe wisiały nad Londynem już od jakiegoś czasu i przypominało o tym nie tylko wysoko ulokowane słońce, ale też kurczący się żołądek. Ujrzawszy pizzerię w rogu galerii, zaproponowałem Nell obiad, a ona nie przywykła do odmów, więc chwilę później siedzieliśmy przy stoliku na przeciw siebie, a nasze pupy grzały tapicerkę małych kanap. Długo zajęło nam dojście do porozumienia w kwestii składników pizzy i kelnerka traciła cierpliwość, wystukując nierówne, afrykańskie rytmy stopą o kafle. Na koniec zaproponowała, by jedna połowa pizzy różniła się od drugiej, a nas połączył wspólny wróg i kłótnia o składniki przekształciła się w warkot na kelnerkę. Na Boga, nie mogła zaproponować tego na początku?
Sztućce poszły w zapomnienie. Wcinaliśmy trójkątne kawałki pizzy rękoma, śmiejąc się przy tym, rozmawiając tak głośno, że dwie pary zabierające nam tlen przesiadły się na drugą stronę knajpy. Żołądek Nell był chyba bardziej rozciągnięty od mojego, bo zjadła połowę połowę pizzy gigantycznych rozmiarów i tylko poklepała się po brzuchu, snując już plany, co połknie na kolację. Nawiązując do połykania, wtrąciłbym erotyczną uwagę, ale patrząc na tę słodkość przede mną, nawet nie miałem na to większej ochoty. Wyszliśmy z pizzerii najedzeni, w świetnych humorach, z oregano między zębami i plamą po ketchupie (nie dziwi fakt, że to ja oberwałem sosem, a trąc rękaw koszulki serwetką, jedynie zostawiłem na nim papierowe frędzle; wiecie, takie, które przylepiają się do wilgotnej plamy po wcieraniu w nią chusteczki).
-Muszę wracać do domu - powiedziała już w samochodzie. - Ojciec się wścieknie. Kazał mi wracać po południu. Odwieziesz mnie, co?
Co mi więc pozostało? Obrałem kurs na mieszkanie Nell. Droga trwała zaskakująco długo. Jak zwykle zapomniałem o godzinach szczytu. Że też wszystkie urzędasy muszą kończyć robotę o tej samej godzinie wyliczonej co do minuty. Bo przecież żaden bez podniesionej godzinnej stawki nie usiedzi za biurkiem dziesięciu minut dłużej. A może wtedy przedarłbym się przez centrum bez podniesionego ciśnienia. W radiu ponownie leciały pedałki Nell, a że była to jedna z piosenek, za którymi mniej przepada, bez krzyków i wrzasków pozwoliła mi posłuchać. Na koniec stwierdziłem, że to nie moje klimaty, ale całkiem wpada w ucho.
-Trzymaj się - rzuciła na odchodne, wysiadając pod blokiem z samochodu.
-Ty też się nie puszczaj.
A kiedy skryła się przed palącym słońcem na klatce schodowej, wysiadłem z samochodu i podszedłem pod jej okna. Usłyszałem, jak wchodzi do pokoju, wymienia parę słów z ojcem, a później zatrzaskuje za nim drzwi. Zegar na ekranie telefonu wskazywał 17:30. Wybrałem numer Nell, odczekałem chwilę, słysząc melodyjkę wymykającą się przez uchylone okno, aż w końcu odebrała.
-Skoro ojciec już cię zobaczył, skontrolował i przekonał się, że nie ruchnął cię żaden fałszywy policjant, pakuj swoją dupę z powrotem na dół.
Rozłączyła się bez słowa, nawet nie dała mi szansy się przekonać, czy podany numer nie jest dopracowaną fałszywką. Wtedy byłaby pierwszą dziewczyną, która w pewnym sensie dała mi kosza. Ale numer okazał się prawdziwy, gdy mała, sportowa torba spadła mi jakby z nieba na głowę, przeturlała się po plecach i usiadła na trawie, a jej miejsce zastąpiła Nell, która niespodziewanie zsunęła się z parapetu na moje plecy, objęła rękoma szyję i krótko musnęła w policzek, rzucając swoje słynne:
-Wio, rumaku.
Ostatniego buziaka w policzek otrzymałem przeszło pięć lat temu. Czy niefortunnie jest powiedzieć, że poczułem się tak ciepło, jak nowonarodzony bobas, który w niewyjaśnionych okolicznościach wrócił do matczynego brzuszka?
Nie chcę do tego przywyknąć.
Matko idealny rozdział jak zawsze jestes genialna pod każdym względem i twoje arcydzieła też masz mega talent !!! <3 czekam na następny kiedy Justin spotka sie z Cindy i Jasonem ? fajnie by było .. Mam takie wrażenie że 2 część pisałaś z perspektywy Cindy żeby lepiej ja poznać a teraz w 3 tak jest z Jusem <3
OdpowiedzUsuńJacie kręcę! Kocham ich!!! Nie mogę się doczekać tego weselu :D
OdpowiedzUsuńZapraszam!
http://the-dark-soul-jbff.blogspot.com/
http://time-for-us-to-become-one-jbff.blogspot.com/
A ja nadal uwazam ze lepiej bedzie bez Cindy :v
OdpowiedzUsuńCoz.
Zajebiste jak zawsze!
kiedy oni wreszcie sie pocaluja?? czy cokolwiek?? XD
OdpowiedzUsuńOna jest bi XDDDDDD
UsuńJa nie mogę oni są idealni!
OdpowiedzUsuńTak samo jak Justin shippuję Jell <3 Mam nadzieję, że będą razem ;*
O jeju jeju kocham ich!!!!! Nie mogę się doczekać kiedy będzie to wesele !!!!! Czekam na nn i życzę wennny :****
OdpowiedzUsuńAww Nell i Justin są tacy uroczy moim zdaniem. :D Wydaje mi się że jednak Jason i Cindy pojawią się na weselu no ale to tylko moje przepuszczenia. Świetny rozdział ! Czekam na następny !
OdpowiedzUsuńUwielbiam Justina i Nell:)) szkoda że opowiadanie nie jest o nich, za Cindy średnio przepadam bo jest wiecznie niezdecydowana a Nell jednak wie czego chce i z Justinem świetnie do siebie pasują:) do następnego!
OdpowiedzUsuńZeby sie yak na tym wezelu Justin z Cindy spotkał. Tak . To by bylo to!
OdpowiedzUsuńU mnie Jelly shiper jedynie po kumpelsku, a Jindy wiadomo ship od 1 częsci! :D
OdpowiedzUsuńAż głupio mi to pisać ale nie moge znieść Justina i Nell razem jak to czytam to mnie aż w sercu kuje Boże XD już nie moge się doczekać kiedy będzie coś z Cindy i omg wgl nie umiem wyobrazić sobie tego ze na koniec Justin będzie z Nell a nie z Cindy no chyba moje serduszko by umarło
OdpowiedzUsuńPfpfpfpf
UsuńNell i Jus to najlepszy duet! >.<
Cindy to zepsuje xc
Jell!!! Serio Nell jest lepsza laska, zwariowana i wydaje mi sie odpowiednia dla Justina... Cindy ma poukladane zycie i ona nie pqsuje do.Justina.... wiem w drugiej części chciałam ich razem ale teraz Przy Nell Justin odżył i stał sie inny!! "
OdpowiedzUsuńHahah ale wiesz Lily Maymac ma w sumie cycli wiec hahahha dziwnie się czyta jak jest ze nie ma hahahha ale zabawnie!! Wesele bd bum, oby Nell sie wystroila i wszystkim szczeny opad(y!!!
J + N!!!
O matko boska, dawno nie czytalam takiego super FF. Rozdział cudowny<3 wciąż nie mogę się przyzwyczaić do wyglądu Chanel, a tak samo mialam z Cindy, bo czytałam najpierw opowiadanie Twoje o Justinie i jego córce Ale to prawie rok temu, które swoją drogą jest super <3 i tam była Ariana i zamiast Cindy cały. Czas Ariana, dopiero w 2 cz. Wstawiłam do Cindy odpowiednią postać,cczyli ta z bohaterów, ale do Chanel, wogole nie mogę wyobrazić sobie tej z zakładki :p. Trzymam kciuki i do następnego :*
OdpowiedzUsuńjedym słowiem. Uwielbiam ♥
OdpowiedzUsuń