wtorek, 26 kwietnia 2016

Rozdział 27 - Angel without wings


Tegoroczne święta nadeszły prędzej, niż się ich spodziewałem, bowiem dwa tygodnie po zawarciu antyalkoholowego paktu z Cindy, podczas jednego z niedzielnych obiadów w rodzinnym domu, mama oznajmiła:
-Chcę was wszystkich widzieć w święta, najpóźniej o szesnastej.
A po powrocie do Stanów zdołałem przypomnieć sobie złotą zasadę opierającą się na przekonaniach mojej matki - nie zaprzeczaj, choćbyś wiedział, że i tak postąpisz inaczej. Bowiem mama posiadała wybitne zdolności manipulacyjne i w gruncie rzeczy byłem wdzięczny, że uzyskałem parę jej genów. Dobrym sercem nie dorobiłbym się tak wysokiego wyniku na bankowej lokacie, jakiego w rzeczy samej się dorobiłem.
Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, które w USA wyglądało całkiem inaczej niż w Londynie, choćby z tego względu, że w Londynie zdarzało mi się wystawiać język i smakować płatków śniegu, a z kolei w Kalifornii było tylko słońce, słońce i słońce. Inna była też mentalność. W Londynie w święta zaglądałem do rodziny, w Stanach byłem tej rodziny częścią. W każdym razie na dwa dni przed świętami Cindy, po odwiezieniu Rosie do przedszkola moim samochodem, przy czym nigdy nie prosiła o kluczyki, a po prostu je brała, wyciągnęła mnie z entuzjazmem z łóżka, w mojej ocenie o świcie, i zaćwierkała radośnie:
-Idziemy na przedświąteczne zakupy! 
-Idziesz sama - poprawiłem ją nieprzytomny. - A ja wracam do spania. Swoją drogą, przerwałaś mi absolutnie fantastyczny sen. 
-Opowiadaj, co ci się śniło.
Cindy pomaszerowała za mną do łazienki, gdzie wysikałem się i umyłem zęby, pilnując, bym po drodze nie zasnął. Bowiem rozbudziłem się nieco dopiero wtedy, gdy odkręciła lodowaty strumień i wsadziła pod niego moją głowę.
-A więc - spróbowałem, ale Cindy mi przerwała.
-Nie zaczyna się zdania od "a więc".
-W takim razie - mruknąłem dobitnie - nie opowiem ci mojego snu, skoro poprawiasz mnie już w prologu.
-Ja jedynie udzielam ci lekcji poprawnej, a przynajmniej zjadliwej gramatyki. A więc opowiadaj.
-Nie zaczyna się zdania od "a więc" - przedrzeźniałem ją i od tamtej pory przestała prawić mi gramatyczne morały. - Śniło mi się, że obudziłem się któregoś letniego poranka, wyszedłem na ulicę i okazało się, że jestem jedynym facetem na świecie, a co za tym idzie, byłem jedynym obiektem umożliwiającym całej populacji kobiet seksualne spełnienie. Czujesz moją radość i jednocześnie wściekłość, że obudziłaś mnie w kulminacyjnym momencie?
-Czuję - odrzekła znudzona - że z tego napływu euforii upaprałeś pościel.
-Nie mam piętnastu lat, koleżanko - odgryzłem się. - Potrafię kontrolować swojego rumaka i, cóż, namacalne dowody jego radości.
Cindy dźwignęła się z klapy toaletowej, gdy skończyłem ubierać czarne krótkie skarpetki, o dziwo świeże i pachnące. Wyszliśmy z łazienki, przepychając się w progu o szerokości niespełna metra, więc i bez tego ledwie mieściliśmy się w przejściu wspólnie. Cindy ubrana była w ciemne jeansy z wysokim stanem i jedną z tych bluzek, niby to luźnych, niby to obcisłych, które robiły mi papkę z mózgu i zawartej w nim wyobraźni. W każdym razie wyglądała na pograniczu stwierdzenia bardzo dobrze i "rany, mała, przebierz się, bo nie jestem odporny na twoje wyborne wdzięki".
Już zawczasu przygotowała dwie połówki bułki z nutellą dla siebie i cztery dla mnie, i choć podobno połowy nie dzielą się na mniejsze i większe, miałem nieodparte wrażenie, że odstąpiła mi te nieco powiększone. Popijaliśmy schłodzoną lemoniadą, choć za oknem było dziś całkiem chłodno i całkiem deszczowo. Cindy zmywała po śniadaniu, jak zawsze po wspólnych śniadaniach, a ja, również jak zawsze, a przynajmniej jak przeważnie, oparłem się biodrem o blat i po prostu ją obserwowałem. Wtedy ona udawała, że tego nie widzi i bezgłośnie kazała mi wierzyć, że jej pośladki zostały wypchnięte nieco w tył niefortunnie przypadkowo. Była kiepska w zatajaniu kokieteryjnych własności, zaś doskonała w samym kokietowaniu.
-Co chcesz kupić? - spytałem w nawiązaniu do wspomnianych przedświątecznych zakupów. 
-Może coś dla twoich rodziców. Albo dla Jazzy. Co prawda zgodnie stwierdzili, że nie robimy sobie prezentów, ale i ja wiem, że Pattie nie powstrzyma swoich zakupoholowych zapędów, i ona wie, że ja nie wytrzymam bez drobnych upominków. I od miesiąca chcę ci kupić różowe bokserki, ale nigdzie nie mogę takich znaleźć.
-Masz zamiar zrobić ze mnie bezwarunkowego pedała?
-Po prostu uznałam, że różowe bokserki to jedyne, których nie masz.
-Mam przez to rozumieć, że zrobiłaś przegląd moich majtek?
-Masz przez to rozumieć, że jedna pralka pierze nasze wspólne pranie, którym w 200% przypadków zajmuję się ja, a co za tym idzie, mam dostęp do twoich i czystych, i brudnych gaci i dziękuj Bogu, że nie spuszczasz się w bokserki, bo w takim przypadku twoje pierwsze pranie byłoby ostatnim, jakie zrobiłam.
-Doceniam to, dobra kobieto.
Wkrótce po tym opuściliśmy dom z odmiennymi nastrojami: Cindy całkiem rozchichotana, jakby strzeliła sobie rankiem kielicha, ale nie strzeliła, bo obiecała i mimo wszystko jej wierzyłem, natomiast ja szedłem jak na ścięcie, z tą drobną różnicą, że ścięcie obejmuje odległość czasową na podniesienie topora i powrotne opuszczenie, a z kolei zakupy trwają nieco ponad trzy sekundy. Wsiedliśmy do samochodu, tym razem ze mną w roli kierowcy, bo nie byłem jeszcze na tyle odważny, by wykładać swoje życie na ręce Cindy. Nie odpaliłem silnika, dopóki ona nie przypięła się pasem. Ona z kolei nie przypięła się pasem, dopóki nie zrobiłem tego ja. I zanim bezgłośnie doszliśmy do porozumienia, minęły z dwie minuty, a w samochodzie zrobiło się nieznośnie upalnie, choć upał ten nie miał ani jednej części wspólnej z temperaturą na powietrzu - zaledwie piętnaście stopni. Stwierdziłem, że gdy w końcu odpalę silnik i ruszę, i nie będę mógł tak dogłębnie się w nią wpatrywać, i nie będę mógł myśleć, czy ona, patrząc na mnie, widzi rzeczywiście mnie, czy też widzi Jasona, wewnątrz czterokołowca opadnie żar. I w istocie opadł.
Jechaliśmy w milczeniu, przecinając kolejne skrzyżowania. Dostrzegłem to przed sześcioma laty i dostrzegłem teraz - choć nie byłem definicją spokoju i wewnętrznego bezpieczeństwa, którym mógłbym razić zbłąkane niewiasty, Cindy w samochodzie czuła się ze mną bezpiecznie. Biorąc pod uwagę fakt, że odkąd otrzymałem prawo jazdy niemal dziesięć lat temu, nie zdarzyła mi się żadna kolizja, jej brak obaw był podparty silnymi dowodami.
Kiedy mijaliśmy przedszkole i zwolniłem, przejeżdżając obok ogrodzenia, a Cindy wodziła sentymentalnym spojrzeniem za oddalającym się płotem, doszukując się pośród kolorowych istot wprowadzonych w stan wrzenia najczystszą energią, powiedziała:
-Tak szybko dorasta. Pamiętam, jak zmieniałam jej pieluchy. A teraz obraziłaby się, gdybym chociaż wspomniała o pampersach.
Na co odparłem z pełnym przekonaniem:
-Cieszę się, że nie sięgam wspomnieniami tych czasów. Kupy, pieluchy... Nie.
I dalej droga obtoczyła się milczeniem, zupełnie jak ten moment na pogrzebie, gdy ksiądz wyśpiewał to, co miał wyśpiewać, a nikomu nie wypadało się odezwać. Teraz również czułem, że zwyczajnie mi nie wypada i jeśli nie utraciłem zdolności otwierania ludzi bez podania hasła, Cindy również podłączała się pod moje przekonania. Aż w końcu, gdy przeminęły nam z wiatrem trzy serie zielonego światła na jednej z przecznic, kiedy to na żadne z tych trzech się nie załapaliśmy, moja dłoń z dźwigni zmiany biegów, zupełnie nieświadomie, jakby otępiona narkotycznym snem, przeprawiła się przez szczelinę między fotelem a wysuniętą na północ częścią kokpitu jak przez rzekę bez nurtu, bo z wyjątkową łatwością, i dosiadła kolana Cindy w najwęższym miejscu. Spojrzała na nią z dystansem, ale się nie odezwała, choć teraz oboje pozbyliśmy się złudzeń, że wypada się odezwać i niewątpliwie wypada to zrobić jak najszybciej, zanim napięcie rozsadzi szyby i przy odrobinie szczęścia i prawom fizyki, w tym przypadku siłom odśrodkowym, unikniemy rzezi pod pląsającymi się odłamkami szkła.
-Nigdy nie zrozumiem fenomenu jeansów z dziurami - wypaliłem jak głupi, bo poczułem, że owszem, trzymam rękę na jeansowej tkaninie, ale jednocześnie dwa moje palce, te dwa, które niegdyś zwykły prowokować krzyki Cindy w wyjątkowo osobliwych sytuacjach, zetknęły się z nagą skórą jej kolana. - A przede wszystkim nie zrozumiem tego, że spodnie z dziurami są droższe od spodni bez dziur. Czy to ma sens?
-Spójrz na to z innej perspektywy - poprosiła. - Jeśli zapatrzysz się na ulicy na ładne pośladki, potkniesz o krawężnik i wylądujesz na bruku na kolanach, a przy tym rozedrą ci się jeansy, nikt nie spojrzy na ciebie, jakbyś właśnie zaliczył spektakularną glebę.
-To tak nie działa - skrzywiłem się. - Spodnie z dziurami, które kupujesz w sklepie, wyglądają tak, jakby sztab ludzi pracował dniami i nocami nad krojem każdej dziury. Natomiast spodnie, które rozdarłabyś sobie sama, wyglądają po prostu jak jawny dowód zaburzenia błonnika, albo zwyczajny szczyt niezdarności.
-Zastanawia mnie, czy zawsze jesteś tak drobiazgowy - oznajmiła pytająco.
-Nie zawsze - odrzekłem. - Ale zawsze wtedy, gdy widzę, że ktoś chce się odezwać, a niebardzo wie, od czego zacząć.
Cindy zawstydziła się nieznacznie, a że włosy miała niespięte, niemal nie dostrzegłem tych żywych dowodów zawstydzenia na jej bladych policzkach.
-Od kilku dni zastanawiam się, co zrobić z rzeczami Jasona, przede wszystkim ubraniami. Kiedy otwieram szafę i widzę wszystkie jego koszulki, pedantycznie poskładane w perfekcyjną kostkę, powraca nadzieja, że może po prostu przedłużył mu się wyjazd służbowy, a gdy zamykam szafę ta nadzieja znika. Dlatego ostatnimi czasy postanowiłam wyjąć z niej większość swoich ubrań i przez to moja sypialnia przypomina jedno wielkie pobojowisko, jakby geny alkoholiczki zmieniły się w pociąg do zakupoholizmu.
-Z chęcią przejmę kilka jego ciuchów. W przeważającą większość swoich starych się już nie mieszczę. Oczywiście, o ile nie będzie ci to przesadnie... utrudniać życia? - zawiesiłem głos, bo nie bardzo wiedziałem, z której strony to ugryźć.
-Byliście bliźniakami - przypomniała mi. - Nie sądzę, żeby te same ubrania zdołały jeszcze bardziej was do siebie upodobnić. Bierz, które tylko chcesz.
-Wezmę - oznajmiłem - o ile nie ma jeansów z dziurami.
-To on w naszym domu zapoczątkował tę modę.
-W takim razie ograniczę się do samych koszulek. 
Dalej poruszaliśmy się poprzez kłęby spalin i wyziewy samochodowych rur, dalej grzęźliśmy w korkach jak w ruchomych piaskach, przy czym nasze motoryzacyjne piaski poruszały się nieco wolniej, i nade wszystko nadal nie poznałem tajników fenomenu spodni z dziurami. Ale cisza stała się bez wątpienia mniej uporczywa i nieco bardziej przyjemna, a Cindy nie zerkała na mnie już tak nieśmiało - teraz po prostu patrzyła, co prawda nieczęsto, ale otwarcie. Postanowiłem więc wyłożyć przed szereg propozycję:
-Zagrajmy w pięć pytań nafaszerowanych szczerością.
-Myślałam, że grają w to tylko małolaty.
-Graliśmy przecież wtedy, kiedy byliśmy razem - przypomniałem. 
-Ja byłam małolatą - podkreśliła - a ty, cóż, umysłowo od ciebie nie odstawałam.
Zaśmiałem się. 
-Kontynuujmy więc tradycję. Mogę zacząć?
Westchnęła, jakbym co najmniej zmuszał ją do zeskrobywania paznokciem z przedniej tablicy rejestracyjnej cmentarzyska owadów.
-Zgoda.
Zastanowiłem się nad pierwszym pytaniem. Trwało to od jednych świateł do drugich - zaskakująco dużo jak na proces myślowy i irytująco mało jak na współczesne udogodnienia drogowe.
-Kiedy było pierwsze bzyk bzyk z Jasonem? - Cindy zrobiła zniesmaczoną minę. - Mam na myśli, wiesz, wtedy jeszcze sądziłaś, że kontynuujesz proces bzyk bzyk ze mną. Dlatego pytam, czysta ciekawość.
Cindy mruknęła pod nosem coś w stylu "mogłam się domyślić", albo "po co ja, głupia, zgadzałam się na jego gierki". W każdym razie wyraziła swoją dezaprobatę, której chyba nie miałem słyszeć, ale też świat nagle nie uległby samozapłonowi, gdybym jednak usłyszał.
-Chciałam, żeby się ode mnie odwalił - zaczęła agresywnie. - Odczepił, zostawił w spokoju, dał mi żyć przynajmniej na tak dostatecznym poziomie, żebym nie musiała przeprowadzać wewnętrznej psychoterapii polegającej na bezustannym powtarzaniu "Ryan jest najprzystojniejszym facetem w tej strefie czasowej i to o jego fiucie powinnaś myśleć, jeśli w ogóle powinnaś myśleć o jakimkolwiek fiucie". - Zaśmiałem się donośnie, a mała przestrzeń wewnątrz auta uświadomiła mi, jak głośne to było. - Ale on nie dawał mi spokoju. Któregoś dnia byłam tak wściekła, że zawędrowałam na dworzec, wsiadłam do jakiegoś pociągu towarowego, a on wskoczył za mną i tak przejechaliśmy dobre kilkadziesiąt mil, a gdy w końcu zdecydowaliśmy się wysiąść, to znaczy ja zdecydowałam, bo jemu było doprawdy obojętne, czy wyląduje na obrzeżach Londynu, czy na przeciwnym krańcu wyspy, okazało się, że tego dnia nie przejedzie już tamtędy żaden pociąg. I nade wszystko zaczęło padać.
-Och, jak romantycznie - zaćwierkałem sarkastycznie.
-Żebyś wiedział, że było. Tylko wtedy włączyłam swoją psychoterapię i zaprzepaściłam ten romantyczny moment. W każdym razie, przemoczeni w kość, dotarliśmy do najbliższego motelu, gdzie, a jakże, wolny ocalał tylko jeden pokój. Wdrapaliśmy się schodami, przeszliśmy przez próg, a w środku nie było niczego prócz starego rozpadającego się łóżka przykrytego poprzecieraną narzutą wygryzioną przez mole.
-Niech zgadnę - przerwałem jej. - To kompletnie zdezelowane łóżko wystarczyło, co?
Cindy uśmiechnęła się i na twarzy, i w duchu. Czułem jej wewnętrzny uśmiech, bo nagle w samochodzie zrobiło się jakby jaśniej, choć coraz cięższe chmury zasnuwały kalifornijskie niebo.
-Wystarczyło - odparła łagodnie. - Wystarczyło.
Niedługo po tym, gdy wskazówka pojemności baku objęła swoim rozmachem dwa stopnie obrotu, wtoczyłem koła po nieco nachylonym wzniesieniu, dodając gazu, i znaleźliśmy się na parkingu na zadaszeniu galerii handlowej - jedno z nielicznych miejsc, gdzie rzeczywiście wiał wiatr, gdzie rzeczywiście było czym oddychać i skąd rzeczywiście widoczne było niebo. Niebo - nie jego imitacja zasnuta spalinami.
Wysiedliśmy, a burza rozjaśnionych włosów natychmiast zaatakowała usta Cindy, dziurki w nosie, jej oczodoły wypełnione niewątpliwie ładną (bardzo bardzo bardzo) całością. Zawiesiła torebkę na ramieniu, tupnęła nogą, odwracając się pod wiatr i natychmiast nadeszła ulga. Chwyciłem ją za łokieć i pociągnąłem do windy, która przeniosła nas trzy poziomy poniżej dachu, w sam środek antyzakupowego piekła.
-Gdybym chodził do kościoła i gdybym chodził do spowiedzi, zakupy z tobą byłyby najbardziej bolesną pokutą. - Szybko się jednak zreflektowałem. - Ogólnie zakupy byłyby najbardziej pamiętną pokutą.
-Żebyś ty odpokutował wszystkie swoje grzechy, musiałbyś chyba własnymi rękoma, w palącym słońcu wybudować szkołę w Afryce. I to wciąż byłoby mało.
-Zacznę od budowy budy w kalifornijskim słońcu, w ogródku przydomowym na ulicy...
-Kupujemy psa? - weszła mi w słowo.
-Co prawda myślałem o budzie dla Rosie, ale pies też mógłby być.
-Skoro tak palisz się do ukazywania swoich architektonicznych zdolności, mam dla ciebie doskonałą próbę sił: zbudujesz Rosie domek na drzewie.
-Właśnie sobie przypomniałem - wtrąciłem - że jestem wybitnie zajęty w ciągu przyszłej... dekady.
-To już postanowione, Justin. - Wspięła się na palce i dotknęła jedwabistymi wargami mojego policzka. - Doceniam twoje dobre serce, aniele. - Raptownie przysłoniła usta dłonią. - Nazywając cię aniołem, chyba zgrzeszyłam. A ponad to usmarowałam się szminką. Musisz mi to wybaczyć.
Już wyciągała chusteczkę, by otrzeć mój policzek z resztek krwistoczerwonej subtelności, kiedy zatrzymałem jej dłoń, mówiąc:
-Zostaw. Teraz wszystkie wstrętne suczki wiedzą, do kogo należę.
-Do grona idiotów ze zbyt wybujałą wyobraźnią.
-Ranisz moje serce, stara.
-Sam jesteś stary.
-I znów mnie ranisz. Może nie widać tego po mojej ponad połowicznej łysinie i siwiznie na głowie, ale wciąż ze mnie młody duch. I młody Bóg. Po prostu jestem młody.
Cindy zaśmiała się dźwięcznie.
-Nikt nie zabroni ci marzyć.
Cindy siłą wciągnęła mnie do pierwszego sklepu odzieżowego, bo, jak przypuszczałem, polowanie na drobiazg dla rodziców i drobiazg dla Jazzy przerodziło się w zachwyt nad każdą małą czarną z wieszaków. A potem nad małą czerwoną. I małą granatową. I małą białą. I w ogóle nad każdą sukienką. Kiedy tak błąkała się od manekina do manekina, wydając zduszone okrzyki ponadczasowego oczarowania, przypominała artystkę pochłoniętą tworzeniem, malarkę z farbą we włosach i na podbródku, poetkę, której wena zajęła każdy oddech. Jakby nie patrzeć, ubrania dla modelki były jak płótno dla malarza i jak pióro nasączone niewysychającym atramentem.
Siadłem na masywnej skórzanej kanapie przed przebieralniami, gdzie kotara raz po raz falowała, gdy Cindy wbiegała i wybiegała, raz taszcząc małą kolorową, raz szpilki, a raz jeansy, w dodatku z dziurami, a przez te dziury wyglądały strzępy jeansu i krzyczały, i błagały, żebym uchronił je przed kolejną wyczerpującą przymiarką. Więc uchroniłem i zanim zasłona uderzyła w dwie przeciwległe ściany, wcisnąłem się do przymierzalni z krótką jeansową, ale bez dziur, spódniczką.
-Wolę cię w spodniach, Justin - zerknęła na ubranie - ale nie kwestionuję twoich wyborów.
-Robię podmianę. Irytuje mnie, że ukrywasz te piękne nogi. I irytują mnie dziury w spodniach.
-I w ogóle irytują cię całe te zakupy.
-Chciałem ci tego oszczędzić. Ale tak. Tak właśnie jest.
Cindy przyjrzała się spódniczce i z początku wyglądała co najmniej, jakbym zaproponował jej wdzianko króliczka z wystawy sex shopu, ale gdy przetrawiła krój i gdy przetrawiła również fakt, że jej długość nie pozwoli pośladkom ujrzeć słonecznego światła, wcisnęła się w nią i zapozowała przed lustrem.
-Czy mój tyłek nie jest w niej przypadkiem przesadnie płaski? - spytała skonsternowana.
-Trzy razy nie, dziękujemy, bierzemy.
-Co bierzemy?
-Ty spódniczkę, ja ciebie.
Staliśmy blisko siebie. Blisko, jak pozwalały ściany przebieralni, ale i daleko, jak nie pozwalały. Wyciągnąłem dłoń, by dotknąć jej policzek, ale zupełnie jakbym przebiegł palcami przez gęste powietrze, taki był gładki. A później halogeny przygasły, aby Cindy mogła zapłonąć swoim własnym światłem, na które składa się jej piękno, wdzięk i kobieca subtelność, którą nieczęsto dostrzegałem, ale teraz wyraźnie.
Chciałem ją pocałować. I ona wiedziała, że tego chcę, więc położyła opuszki na moich ustach, zanim zbliżyłbym się na tyle, by nie zmieściła pomiędzy nas dłoni pachnącej mniej intensywną lawendą, ale wciąż lawendą.
-Zaczekaj, aż pojawi się jemioła.
-Jemioła?
-Tak, jemioła - powtórzyła. - Znasz ten symbol pocałunku pod jemiołą.
-Wierzysz w takie bzdury?
-Od dziś - odparła. - Od teraz.
Jasno zrozumiałem, że to odmowa, nie zachęta do dalszych podchodów. I że mogę ucałować jedynie opuszki jej palców, które wciąż wędrowały i przeskakiwały z górnej wargi na dolną. I kiedy już ucałowałem, zapragnąłem jeszcze silniej, by to jej usta przemierzały moje wargi zamiast opuszek, ale wtedy Cindy zarządziła, bym odwiesił spodnie z dziurami na stelaż w głębi sieciówki, kiedy sama podejdzie do kasy, nie przebierając spódniczki na powrót na spodnie. Dodała, że znam jej gust, ale tak naprawdę znałem swój gust, tylko na damskich pośladkach. A potem zniknęła za kotarą i zostałem sam pośród tria luster, z trojgiem odbić w nich i każde zdawało się być inne: północne szczęśliwe, choć z niedosytem; wschodnie jeszcze nieco zasmucone, ale samo nie wiedziało, gdzie kumulowało się to zasmucenie; natomiast zachodnie wrzało romantyczną erotyką i tak nie przestanie wrzeć w najbliższej i zarówno najdalszej przyszłości.
Otrząsnąłem się niebawem, choć nie tak szybko, jak bym chciał, i dołączyłem do Cindy, która przygryzała kosmyk włosów w bramkach sklepowych tuż przy wyjściu. Wpadliśmy wprost w zawirowany tłum przedświątecznych spacerowiczów z cyklu od sklepu do sklepu. Trzymałem się blisko Cindy, jakbym chciał pokazać, że jest moja. I rzeczywiście chciałem pokazać, choć moja nie była, a to z kolei miałem nadzieję zmienić w nieodległej przyszłości, w przeciwieństwie do romantyzmu erotycznego. 
Przeanalizowaliśmy proporcje mebli w jeszcze paru sklepach, aż Cindy zdecydowała się kupić Jazzy srebrną bransoletkę z dwoma zawieszkami, a rodzicom potężny zegar w stylu vintage, który taszczyłem za nią w ramionach, bo sama ledwie zdjęła go z półki. Odnieśliśmy zakupy do samochodowego bagażnika, by przy okazji upić się oszałamiającym pędem chłodnego wiatru na dachu i oczarować zbawienną mocą jego trzeźwości, a potem wróciliśmy na obiad do włoskiej knajpy na półpiętrze, pomiędzy pierwszym i drugim. Usiedliśmy przy stoliku tuż przy balustradzie, a wtedy poczułem stopy Cindy na swoich.
-Już tłumaczę - oznajmiła. - Nogi bolą mnie od szpilek, a nie postawię ich na podłodze, jest przecież zbyt zimna. 
-Luzik - rzuciłem. - Choć na dobrą sprawę to uświadomiło mi, że powinienem kupić ci na święta parę grubych skarpet w renifery albo Mikołaje.
-I miałabym je nosić do szpilek?
-Wyglądałabyś niebywale stylowo.
-Jak ciocia wiosna w środku zimy. 
-Kto powiedział, że oryginalność jest zła?
-Dobra - oznajmiła. - Założę skarpety w renifery do szpilek, kiedy ty ubierzesz różowe bokserki do jeansów z dziurami. Umowa stoi?
-Stoi - przytaknąłem. - Jak mój maleńki, gdy jesteś w pobliżu. 
-Potrafisz zniszczyć każdą przyjemną chwilę.
-Przypominam, że w przymierzalni unicestwiłaś ją sama.
Pozamałżeńską sprzeczkę uciął kelner, który odpicowany jak na wesele własnej żony drgnął przy naszym stoliku.
-Szampana? - zaproponował, wykazując się perfekcją znacznie poniżej przyzwoitej granicy. Z całym szacunkiem, ale nie proponuje się szampana w środku centrum handlowego o godzinie trzynastej. A przy tym szampan należy się zakochanym, albo przynajmniej w stanie przedzakochania. Zastanowiłem się, czy przypadkiem błąd kelnera nie był naszą winą. 
-Prowadzę - odparłem znużonym tonem, wyznając zasadę, że gdybyśmy kelnera potrzebowali, najpewniej przywołalibyśmy go ręką/ nogą/ czymkolwiek. A nie przywołaliśmy.
-A ja mam zakaz od pseudotatusia. - Cindy wpędziła kelnera w zmieszanie.
-W takim razie - zaryzykował - co mógłbym państwu podać najsampierw?
-Kawę - powiedziałem.
-Ale ty nie znosisz kawy - zaoponowała Cindy.
-To dla ciebie.
-Poprosimy więc jeszcze sok pomarańczowy - dodała. - Dla ciebie.
-Pamiętasz - zauważyłem, ale nie otrzymałem komentarza zwrotnego.
Wkrótce otrzymaliśmy głębokie półmiski makaronu al dente gotowanego nie dłużej niż pięć minut. Sos przesycony włoskimi ziołami otaczał krawędzie talerza i zapragnąłem natychmiast dostać się do wnętrza tej włoskiej kulinarnej przygody, na opuszczonej włoskiej plaży, z nagą włoską dziewczyną u boku, ale w gruncie rzeczy mogłaby być i amerykańska, na przykład taka, która również poluje na pomidorowe serce spaghetti.
-Bon appetit, madame.
-Twój akcent jest doprawdy porażający.
-Pewna urocza młoda Włoszka, którą poznałem przeszło rok temu na plaży na Sycylii, nieopodal Palermo, zdawała się nie mieć nic przeciwko mojemu akcentowi.
-Miała duże? - zaśmiała się, wciągając długi na cały okrąg talerza makaron, a gdy końcówka spotkała złączenie warg, resztka sosu ochlapała czubek jej nosa.
Zdecydowałem się otrzeć tę kroplę serwetką, a potem czekać, aż sos umorusa kąciki jej ust i je też będę mógł otrzeć.
-Duże nie - odrzekłem - ale niebywale jędrne i dla moich dłoni były prawdziwym spełnieniem. Spędziłem z nią całe dwa tygodnie. Dwa tygodnie z jedną i tą samą, pojmujesz? - Nie czekałem na odpowiedź i ciągnąłem: - Fajna była. Francesca. Chodziła do ostatniej klasy szkoły średniej, ale dla mnie zapomniała o tym na pół miesiąca. Dniami oprowadzała mnie po okolicy, nigdy nie nosiła stanika i spinała czarne jak smoła włosy w dwa kucyki. Wieczorami piliśmy kolorowe drinki w barach przy samym wybrzeżu. A nocami chodziliśmy na opuszczoną plażę, pływaliśmy nago w morzu i...
-I bzykaliście się na piasku w świetle księżyca, jak romantycznie - westchnęła i prawdę powiedziawszy nie było w niej za wiele ironii.
-Czysto teoretycznie. W praktyce było więcej erotyki niż romantyzmu.
-Wszędzie tam, gdzie pojawiasz się ty, jest więcej erotyki niż romantyzmu - przypomniała. - W przebieralni w jednej z sieciówek, w samochodzie z ręką na kolanie...
-I w spaghetti pod czujnym okiem niewykwalifikowanego kelnera - dodałem od siebie. 
Chwilę milczeliśmy, bo półmisek al dente tracił przyjemną dla podniebienia temperaturę. Roztarłem bazylię koniuszkiem języka na dolnym rzędzie zębów i jęknąłem z zachwytem. Z zachodnim wybrzeżem Włoch dzieliło nas szesnaście godzin lotu samolotem, a jednak smak wywodził się z najobfitszych włoskich ogrodów. I bynajmniej nie byłem jedynym z takim zdaniem, bo Cindy też przymknęła oczy, a gdy je otworzyła, twarz miała rozpromienioną. 
-Kulinarny orgazm, co?
-To jedna z nielicznych sytuacji, w której muszę się z tobą zgodzić. - Kraniec jej języka powielił trasę czerwonej matowej konturówki. - Zawsze chciałam zjeść spaghetti jak w 'Zakochanym Kundlu'. Wiesz, o czym mówię, prawda? - Przytaknąłem. Historię zakochanego kumpla poznaliśmy razem z Nell w bliżej nieokreślonych okolicznościach. - Chciałam tego spróbować od dziecka, ale Jason upierał się, że to potwornie głupie. - Na wzmiankę o nim spochmurniała, a jej ckliwy nastrój odchylił się w kierunku parszywej tęsknoty, takiej, której nic nigdy nie zapełni.
Ale wiedziałem, jak odpędzić część ciężkich chmur, żeby wyjrzał spod nich promień słońca.
-Poświęcę jedną makaronową nitkę, żeby spełnić twoje marzenia.
Dłonie Cindy podskoczyły do jej ust, gdy zaśmiała się perliście i czysto.
-Naprawdę mógłbyś? Całą makaronową nitkę? Nie żal ci jej zaprzepaścić?
-Odbiorę sobie w naturze.
Zmieniłem krzesło, by być bliżej Cindy. Chwyciłem jej widelec i zaplątałem dwa krańce makaronu na obu sztućcach, a potem podałem jeden Cindy, by drugi samemu zamknąć między wargami. Wtedy oboje połączeni byliśmy już mieszanką al dente pokrytą ziołowo-pomidorową magią. Wciągnąłem centymetr makaronu, ona swój centymetr, później ja swój, i ona kolejny. Nagle rozdzwonił się mój telefon. Nie przecinając makaronowej sznurówki, wyjąłem komórkę i spojrzałem na wyświetlacz. Dzwoniła Nell. Dotarło do mnie, że zapomniałem oddzwonić. Chwilę jeszcze myślałem, aż odrzuciłem połączenie. Znów.
-Może powinieneś odebrać  - zaproponowała Cindy, podparta na łokciach, przytrzymując w kąciku ust nitkę.
-To nic ważnego - zapewniłem. 
Wyrzuty trwały jeszcze cztery sekundy. A później zniknęły, gdy zniknął też kolejny centymetr makaronu w ustach Cindy. Czułem jej ciepły oddech, gdy dzieliła nas odległość telefonu wciśniętego pomiędzy nosy. Dostrzegłem w jej oczach szczyptę zieleni, która widoczna była tylko z tak bliskiego bliska. Wciągnąłem jeszcze centymetr. I kolejny. A ona stała w miejscu. Aż kiedy pocałowały się nasze nosy, Cindy mrugnęła, przegryzła nitkę i zmieniła bieg historii zakochanego kundla, któremu nie dała szansy się zakochać.
-Zniszczyłaś możliwie najbardziej romantyczny moment mojego życia. 
-Mówiłam o jemiole - przypomniała. - Nie o bazylii.
Przeżyliśmy całą serię kolejnych kulinarnych orgazmów w milczeniu, zerkając na siebie znad szklanki soku i znad filiżanki kawy z mlekiem. Mierzyliśmy się spojrzeniami, dopóki nie przyszedł kelner i po raz kolejny nie spytał, czy nie zechcielibyśmy jednak szampana, albo wina, albo chociaż drinka z palemką. Więc powtórzyłem spokojnie, że prowadzę i że Cindy otrzymała kategoryczny zakaz, i chciałem jeszcze dodać, że za upierdliwą naturę sam siebie pozbawi napiwku, ale postanowiłem dać mu ostatnią szansę, zwłaszcza że oddalił się i był zdecydowany uprzykrzać życie innym gościom, być może nieprowadzącym niczego z grona pojazdów mechanicznych i być może bez absurdalnych i niezrozumiałych zakazów alkoholowych.
Niebawem po raju zostały tylko zaschnięte smugi na półmisku i banknot pod filiżanką. Cindy wepchnęła pod stołem stopy w szpilki i wyruszyliśmy w powrotną drogę przez zatłoczoną galerię, dwukrotnie przemierzając ruchome schody, które za pierwszym razem wciągnęły pojedynczy włos tkaniny ze sznurówki. Na poddaszu uzupełniłem zbiór dolarów w parkomacie i doczłapaliśmy się do samochodu, by zdążyć przed upływem czasu, po którym parkingowy szlaban zatrzyma nas w swoich włościach. 
Zanim jednak dotarliśmy do filaru postawionego chyba tylko po to, by nie zgubić się na powierzchni pochłaniającej kilkaset metrów kwadratowych, i zanim napoiliśmy się ostatnim wspomnieniem przejrzystego wiatru, Cindy dotknęła mojego spiętego ramienia na pograniczu koszulki i tatuażowego rękawa, uśmiechając się wdzięcznie: wdzięcznie jak uśmiechają się kobiety do mężczyzn i wdzięcznie jak uśmiechają się osoby wdzięczne, nie z natury, a za coś. Więc była mi wdzięczna, może za towarzystwo podczas podróży w galerianej przestrzeni, a może za spełnienie marzenia a'la Zakochany Kundel, a może za bycie, nie kimś i nie kiedyś, ale za bycie.
-Cindy, niunia, nie rozkochuj mnie w sobie - poprosiłem łagodnie, głaszcząc ją po głowie pomiędzy filarem E a filarem F, pomiędzy podmuchem wiatru, a chwilą, w której wiatr czerpał oddech.
-To ty się we mnie nie zakochuj - odrzekła.
Choć przeczyło to wszystkiemu, o co prosiłem niedawno, spytałem:
-Dlaczego?
A ona westchnęła, upiła łyk rześkiego powietrza i stwierdziła:
-Bo zamiast dostrzegać zakochanego Justina, będę widziała zakochaną kopię Jasona.
Setka kolców najświeższych róż, tuzin sztyletów japońskiego pochodzenia, parę rozżarzonych węgielków i garść pogruchotanego szkła - i to wszystko przeżarło mi serce na wylot, jak stężony kwas. Cindy, jakby wiedząc, że to nie było miłe i jakby wiedząc, że szczerość zawieszona jest w najwyższym punkcie mojej czaszki, pogładziła mnie po policzku smutnym ruchem dłoni, a potem wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi. I kto teraz wyjmie mi z serca kolce?



Zaledwie dwa dni po pamiętnych zakupach naznaczonych kulinarnymi orgazmami, wspomnieniem historii Zakochanego Kundla oraz tym, co w różach najgorsze, nadeszły święta. Zatęskniłem za śniegiem,  o którym opowiadałem Rosie przez całą drogę przez zatłoczone miasto do domu rodziców, bo z jasno określonych powodów, a jednym z nich była strefa klimatyczna, nie mogliśmy wspólnie ulepić w ogrodzie bałwana. A tak naprawdę opowiadając o charakterystycznym kształcie każdego płatka śniegu z osobna, wędrowałem myślami gdzieś, nie wiem gdzie, ale daleko od łagodnie opalonych nóg na fotelu pasażera wychylających się spod małej czarnej.
Ależ. Ona. Była. Piękna. Jak bukiet róż bez kolców. Albo jak świeże kolce przy zwiędłych pędach róż. Albo jak słońce bez obłoków, albo jak obłok wśród ciężkich ołowianych chmur.
Zatrzymałem się na ukośnym wzniesieniu tuż obok samochodu Jazzy od wschodu i auta rodziców od zachodu, zaparkowanego jednym kołem w rabatce kwiatów. Wysiedliśmy, wziąłem Rosie na ręce i zawędrowaliśmy pod drzwi, które otworzyła przed nami Jazzy, witając się z Cindy całusem w policzek (kobiecy obiekt westchnień wcielony w postań przyjaciółki siostry to doprawdy niefortunne powiązanie), z małą Rosie muśnięciem opuszki palca noska, a ze mną potyczką na spojrzenia, które choć świąteczne i w których choć odbijało się światło choinkowych lampek, miały w sobie coś z "nie uśmiechaj się do mnie, i tak nie trawię twojego istnienia", czyli w podsumowaniu nic nie uległo zmianie, a święta nie wywabiły jakichś nadludzkich uczuć i choinkowej wrażliwości. 
-Wyglądasz tak przystojnie w garniturze - pochwaliła mnie mama. Odniosłem nieodparte wrażenie, że chciała zakończyć wypowiedź słowami "jak on", ale ugryzła się w język. A i ja uznałem, że wcale nie pomyślałem o krześle przy stole, na którym w tegoroczne święta zasiądzie nie Jason, a jego rodzinnie gorszy duplikat.
W salonie stała wysoka po sam sufit choinka. U nas zdecydowaliśmy się na niższą, taką, by można było założyć czubek bez konieczności wspinania się po drabinie. Rosie natychmiast drapieżnie zaatakowała ozdobny papier jednego z pudeł bezwarunkowo przeznaczonych właśnie dla niej. Nie byłem zaskoczony na widok lalki Barbie dosiadającej konia, który z kolei ciągnął karetę z drugą lalką Barbie, ale już nie blondynką. Do niedawna żyłem z przekonaniem, że synonimem lalki Barbie są złote włosy. 
Naraz Cindy drgnęła niespokojnie, podbiegła do mnie i odciągnęła w kąt salonu.
-Na śmierć zapomniałam - syknęła - że upchnęłam bransoletkę dla Jazzy w jednej z szuflad w sypialni. Będę ci dozgonnie wdzięczna, jeśli wybrałbyś się w ekscytującą podróż powrotną przez pół Los Angeles i był tak miły, by przywieść ją tutaj.
-Dla niej? - Wskazałem z niesmakiem siostrę.
-Dla mnie - odrzekła.
-To zmienia postać rzeczy.
A że teoretyczna katorga w samochodzie nigdy nie była dla mnie katorgą, bo samochód był odpowiednikiem miejsca świętości, jak kościół albo inny meczet, przeprosiłem rodziców i wymknąłem się z domu, by dosiąść czterokołowca i ruszyć w pościg za gwiazdkowym prezentem dla kogoś, kto w mojej ocenie na ten prezent nie zasłużył, dlatego też osobiście kupiłem Jazzy dziesięć kartonowych serc przelanych pralinkami, po których urośnie jej tyłek, nie zawyżone ego.
Podróż powrotna minęła całkiem sprawnie. Tak mi się przynajmniej wydawało, gdy sunąłem po asfalcie w mroku wieczoru, słuchając na okrągło i non stop puszczanego w każdej stacji radiowej "Last Christmas" naprzemiennie z "All I want for Christmas is you". Na przecznicy poprzedzającej osiedlową drogę wyrecytowałbym już z pamięci tekst pierwszych zwrotek obu powielanych od lat przebojów. Ostatecznie zajeżdżając pod dom, zaskoczył mnie upływ czasu i stwierdziłem, że jeśli chcę załapać się na kęs szarlotki, powinienem w drodze powrotnej złamać parę przepisów.
Naraz przypomniałem sobie, że dnia następnego mała Nell kończy szesnaście lat i chciałem od razu dzwonić do niej, przepraszając, że poprzednim razem odrzuciłem połączenie, ale właśnie zgłębiałem tajemnice historii Zakochanego Kundla, kiedy zdałem sobie sprawę, że zapewne śpi już smacznie, i postanowiłem, że zadzwonię z samego rana, by być możliwie pierwszym życzącym tego i owego.
Połknąłem schody w paru susach, a one zaprowadziły mnie na wprost drzwi sypialni Cindy. Komoda liczyła trzy szuflady, przy czym każda z nich była pobojowiskiem mydła i powidła - czyli innymi słowy najrozmaitszych kontrastów. W pierwszej kryła się bielizna erotyczna, a obok trzy metalowe breloczki do kluczy i pluszowa małpa z wyłupiastymi oczami pośród plątaniny całego legiony przedmiotów w żadnym razie nieprzypominających pudełka od jubilera. W drugiej świecił całkiem drogi męski zegarek, pewnie Jasona, i parę innych jego rupieci, w tym krawat będący jednak tak zmiętym, że zdziwiłbym się, gdyby służył mu do czegoś poza łóżkowymi perypetiami. W trzeciej z kolei piętrzył się stos dokumentów.
Coś mnie tknęło. Zacząłem zaglądać coraz niżej, pod papierowe teczki, pod luźne kartki, pod akty własności, wyciągi bankowe, akty urodzenia i rachunki telefoniczne. Aż natknąłem się na szarą kopertę postrzępioną na krawędzi. Sięgnąłem po nią na dno i wbrew odwiecznie wyznawanej zasadzie zajrzałem do środka. W podsumowaniu cztery kartki, po dwie spięte zszywaczem, wyjąłem cały plik, licząc się  z tym, że mogę z narastającą ekscytacją trafić na umowę z przypisanym pełnym etatem albo akt własności samochodu, który Jason skasował na drzewie. Ale nie. Procenty i procentowe zgodności nie miały powiązań z niczym, co obejmowałoby racjonalny grunt wścibstwa.
Wpierw wyczytałem brak zgodności. Później dotarłem do niemal przesądzonej zgodności własnej. I dopiero w końcowym stadium odkryć pojąłem, że rzecz tyczy się ojcostwa, a z dokumentów jasno wynikało, że Jason nigdy nie był ojcem dziecka, które pokochał sercem, mózgiem, ręką i nogą, i że to ja byłem tym, który powinien tak kochać. 
Długo siedziałem na podłodze, na postrzępionym dywanie, oparty o drewnianą nogę łóżka. Krew naprzemiennie odpływała mi z twarzy, później powracała i w końcowym efekcie z powrotem trenowała odpływ. Oczu nigdy jeszcze nie miałem tak wysuszonych, bowiem częstotliwość mrugnięć oddała naturalny rytm sercu, które wystartowało z podwojoną prędkością uderzeń w pierś, aż zaczęło boleć. Nie wiem tylko, czy bolały mnie żebra, czy samo to serce, które nie dość, że zostało zaatakowane różanymi kolcami nie tak dawno temu, to teraz dotarło do niego, że kolce nie były kolcami, tylko łagodniejszym wyobrażeniem ostrokrzewu i że wszystko, w co wierzyłem, również okazało się być łagodniejszą wersją tego, w co nikt nie dał mi szansy uwierzyć.
Kiedy uznałem, że może radiowym stacjom zbrzydło cholerne Last Christmas, jakby rzeczywiście wierzyły, że istnieje jeszcze osoba, która nie zna refrenu na pamięć, poderwałem się z dywanu i z zamiarem uroczystego łamania wszystkich ograniczeń prędkości, na powrót znalazłem się za kierownicą. Ani na moment nie wypuściłem spomiędzy palców wyników badań, kiedy gnałem jak unoszony na rozharatanych, ale wciąż dostatecznie silnych skrzydłach. Nie przerywałem lotu pod czerwonym słońcem, które w drogowych oznaczeniach okazało się być czerwoną plamą na sygnalizacji świetlnej. Chciałem, by nagle zaczęło padać, by te skrzydła zrobiły się nieznośnie ciężkie i lepkie, i żebym mógł przestać pędzić, bo wraz z tym pędem umknęły mi wszystkie inteligentne sformułowania, którymi mógłbym równie inteligentnie wytknąć Cindy każde jej paskudne kłamstwo.
Niezmiernie irytująca była myśl, że już dostrzegłem w niej anioła i że już oddałem jej własne skrzydła, kiedy okazało się, że to ja wciąż mknę poprzez ciemność i głuchy zgrzyt klaksonów, a ona stoi w miejscu, nie tylko przy rozpalonej choince w zaciszu domowego salonu, ale też zatrzymała się na drabinie prawdomówności na pierwszym stopniu, jakby na drugi nie mogła wdrapać się przez swoje piekielnie wysokie szpilki. 
Tego wieczoru odebrałem jej skrzydła, które należały do mnie. A gdy otrzymałem drugą parę skrzydeł, i noga na pedale gazu przybrała na wadze, i znikąd pojawiło się 120 w standardowych jednostkach układu SI. 
Skrzydła to jedno, a silnik mechaniczny napędzany wściekłością to drugie.
Z piskiem opon zahamowałem tuż przed tylną tablicą rejestracyjną samochodu Jazzy i zanim wysiadłem, w progu pojawiła się rozpromieniona Cindy. Już nie była aniołem. Była nijaką imitacją anioła. Przepchnąłem się w progu, potrącając jej nagie ramię. Bił ode mnie chłód, ale tak jak na ogół przyciąga ciepło, tak dziś ta mroźna otchłań zaaferowała spojrzenie i matki, i ojca, i Jazzy, i małej Rosie, i anioła, który został dziś zdegradowany do roli sprzątaczki gdzieś pośród chmur, na anielskich salonach.
-Dobrze się bawiłaś, robiąc ze mnie kretyna? - warknąłem, rzucając jej pod nogi wyniki badań.
Nie schyliła się. Nie miała po co. Mimo swej wrodzonej infantylności i talentu do obrywania róży z płatków, nie z kolców, nie zapomniała, czyj plemnik wypchał jej brzuch na dziewięć miesięcy.
-Zamierzałaś mi w ogóle powiedzieć, że Rosie jest moją córką?
Usłyszałem, jak matka wstrzymuje oddech, jak ojcu zatrzymuje się serce, jak Rosie przetrawia fakt, że aniołki nie uprowadziły jej tatusia i jak Jazzy niemo krzyczy, ale co krzyczy, tego nie wiem.
Cindy patrzyła mi w oczy. Szach mat, kochanie, chciałem powiedzieć, ale nie powiedziałem, bo samo moje spojrzenie mówiło, że dziś odcień zieleni w prawej tęczówce jest po prostu odcieniem zieleni i nie równa się z niczym, co przywróciłoby jej skrzydła na pierwotne miejsce. 
Nie odezwała się, gdy w myślach doliczyłem do dziesięciu. Po tym czasie moją świąteczną obecność pod choinką zakończyłem donośnym trzaskiem drzwi i już mnie nie było, i już pędziłem ulicami Miasta Aniołów, w którym powoli umierają rodowici mieszkańcy, zastanawiając się, gdzie powinienem wylądować, kiedy będę już zbyt zmęczony, by dalej gnać.
I w chwili, w której bezgłośnie zadałem sobie to pytanie, znałem już odpowiedź.






~*~


Nadeszła wiekopomna chwila. I co teraz? ☺

17 komentarzy:

  1. Jesli on planuje wrocic do londynu to lepiej dla niego aby tego nie robil �� oni musza sobie to wyjasnic i ma byc miedzy nimi tak jak w tym centrum handlowym >>>>>>>>

    OdpowiedzUsuń
  2. Biedna Nell, on ja tak odrzuca, a teraz sie jeszcze przejechał na Cindy :/ cos sie dzieje, a to dobrze :D

    OdpowiedzUsuń
  3. O Boże to sie porobiło :O
    Ja nawet nie próbuje zgadywac co dalej będzie bo tak czy siak nas zaskoczysz xd
    Mam nadzieje ze nie wroci do Londynu bo to by bylo za szybko wg mnie xd

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem rozdarta pomiędzy Jell a Jindy ksmsndjalandjskandhkjfkdn ♥

    OdpowiedzUsuń
  5. OMOJKURWAMACBOZE
    TAK
    NIECH ON TERAZ JEDZIE DO NELL
    BLAGAM
    CZY ON DO NIEJ JEDZIE?BOZE AHJGNALKENGOKASENGLKSNGLKSDNGLKDS
    TEN MOMENT KIEDY MASZ SIE UCZYC NA SPRAWDZIAN A CZYTASZ FF ;)))

    OdpowiedzUsuń
  6. frajer z niego, po co mówił Nell, że ją kocha skoro teraz nawet nie potrafi głupiego telefonu odebrać, mam nadzieje, że jakoś to ogarnie i znowu będzie Jell

    OdpowiedzUsuń
  7. Nareszcie coś wuecej<3 więcej dialogów i wgl <3 nareszcie coś się dzieje WOW wielkie WOW

    OdpowiedzUsuń
  8. PROSZEE CINDY NIE NELL C I N D Y

    OdpowiedzUsuń
  9. no nie! znów w takim momencie :<

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie nie nie A było tak pięknie ;C jindy wracaj

    OdpowiedzUsuń
  11. "-kawę - powiedziałem.
    -Ale ty nie znosisz kawy - zaoponowała Cindy.
    -To dla ciebie.
    -Poprosimy więc jeszcze sok pomarańczowy - dodała. - Dla ciebie.
    -Pamiętasz - zauważyłem"

    Jak tu ich nie kochac????

    OdpowiedzUsuń
  12. Justin to huj. A cindy to suka

    OdpowiedzUsuń
  13. Jejku tak! Powiedz, że Justin teraz jedzie/leci do Nell. No albo chociaż niech do niej zadzwoni.
    Wiesz jak ja za nią tęsknie? Mam nadzieję, że już niedługo wróci.
    A tak w ogóle to coraz bardziej zaciekawia mnie śmierć Jasona i nie mogę się doczekać, kiedy nam to wszystko wyjaśnisz :)

    OdpowiedzUsuń
  14. O kurwa! Brzydko tak zlewac nell..ale nie wolno mu wtacac do londynu...jak wroci dol ondynu to do stanow juz nie wroci...ja pierdole
    Nwm co teraz powinno sie stac..

    OdpowiedzUsuń
  15. Jak co sie stalo z Jasonem? Co tu wyjasnaiac nie rozumiem was. Wypadek to wypadek tyle.

    Mam nadzieje ze nie wkroczy juz Nell do akcji. Za szybko.....
    Tzn jak dla mnie wgl mogloby jej nie byc, ale wiem ze jak bedzie ona to bedzie sie dzialo.

    Cindy team!

    OdpowiedzUsuń
  16. Nell 😢

    Kurwa justin ogarnij dupe , on przecież w LA umiera na nowo!! LA TO ILUZJA a jego zycie tu to katastrofa prz Cindy, 😒

    Przy Nell żył pełnią życia wiec walcz o to!
    Jak obudzi sie w nim teraz tatuś Rose to chyba przypierdole w ścianę bo to nie bd Justin 😐

    OdpowiedzUsuń