niedziela, 17 kwietnia 2016

Rozdział 25 - One more step


Pomimo głębokich wierzeń, nic nie uległo zmianie. Może z wyjątkiem tego, że wódka mieszana była niekiedy z sokiem malinowym lub żurawinowym. Marne pocieszenie, biorąc pod uwagę fakt, że drogę do przedszkola znałem już na pamięć, zaprzyjaźniłem się z żółtą gumową kaczką i mdliło mnie, gdy wieczorami, przy zgaszonym świetle w pokoju Rosie, królewnę Śnieżkę po raz setny całował ten sam królewicz, a ona po raz setny dziwiła się, że krasnoludki dorastają jej do piersi i ani razu nie zrobiły jej dobrze tam, gdzie akurat sięgają.
Tego dnia nie miałem najmniejszej ochoty wracać do domu, bo nie byłem przesadnie skory do zdobywania kolejnych wzrokowych doświadczeń dotyczących wpływu alkoholu na żałosną dziwkę, która straciła faceta i mylnie twierdzi, że jest najbardziej poszkodowaną rozumną (z czym jednak bym się kłócił) istotą we wszechświecie.
Zabrałem Rosie do kina, gdzie obejrzeliśmy jakąś denną bajkę o smutnej księżniczce, którą koniec końców ktoś wspaniałomyślnie uszczęśliwił i chociaż nie zdradzili tego w produkcji, bo okrzyknęli ją mianem bez ograniczeń wiekowych, ja miałem pewność, że jej radość miała bezpośredni związek z tragiczną śmiercią siedzącej w niej dziewicy. Opychaliśmy się przy tym popcornem i siorbaliśmy colę przez dwie słomki z jednego kartonowego kubka. Przerażała mnie myśl, że spędzanie czasu z Rosie było lepsze niż po prostu znośne.
Wróciliśmy do domu około dziesiątej wieczorem, gdy na niebie władzę objął księżyc. W żadnym z okien nie paliło się światło, a drzwi były zamknięte. W ciszy ściągnęliśmy w przedpokoju buty, a po tym Rosie przemówiła:
-Idę spać, padam na pysk.
Pomyślałem, że tych bezpośrednich, ale niosących adekwatne do sytuacji informacje zwrotów nauczyła się ode mnie.
-Trafisz na górę?
-Pewnie - żachnęła się. - Przecież nie mam pięciu lat.
Ruszyła schodami na piętro.
-Rzeczywiście - przytaknąłem pod nosem. - Masz trzy.
Dom zionął nieprzyjemną pustką. Pustką dlatego, że zostałem sam po środku salonu, a nieprzyjemną, bo pustka ta przypominała o sponiewieranej wódką przedstawicielce rasy pięknej, która powinna tę pustkę zapełniać.
Chwilę krzątałem się po parterze, przestawiłem w szafce szklanki, których sposób ułożenia wydał mi się niedopuszczalnie nieodpowiedni. Wspiąłem się na piętro, gdy zapewniłem swoją podświadomość, że nie warto czekać na Cindy i że nie warto czekać na zapełnienie pustki.
Nie miałem sił na prysznic, więc tylko zrzuciłem zbędny materiałowy balast i skąpałem się pod świeżą pościelą, co oznaczało, że dzisiejszego poranka Cindy musiała być na tyle trzeźwa, by móc ją zmienić. Odwrócony do okna, za którym pustka zdawała się być jeszcze bardziej przytłaczająca, wtuliłem policzek w poduszkę pachnącą jej subtelnymi dłońmi, i zasypiałem.
Ale proces ten nie doszedł jednak do skutku, bo drzwi skrzypnęły, tupot małych stóp zbudził skarpetki nie do pary drzemiące na panelach, materac się ugiął, a po pustce nie było już śladu.
-Tata, mogę z tobą spać?
-A twoje łóżko jest tej nocy nieodpowiednie, ponieważ?
-Po prostu nie chcę spać sama.
-A ja lubię spać sam. To znaczy, lubię spać sam, gdy nie mam do dyspozycji żadnej pięknej kobiety. Co więc z tym zrobimy?
Rosie zamyśliła się.
-Poświęcisz się dla mnie.
-W drodze wyjątku - odparłem i uniosłem kołdrę. - Wskakuj.
Razem z pluszowym przyjacielem, którego pochodzenie imienia tłumaczyła mi trzykrotnie, ale żadnym razem nie byłem aż tak znużony, by pokusić się o jego zapamiętanie, położyła się na poduszce na brzuchu, ja w tej samej pozycji i tak powoli normował się jej oddech, aż zasnęła i znów pojawiła się duchowa pustka.
Przygniotłem ją ciężkim ramieniem i także normowałem oddech, jednak gdy robi się to na siłę, zazwyczaj efektem końcowym nie jest sen, a głęboka irytacja. Aż usłyszałem stukot szpilek na schodach wywodzący się od czterech nóg. Cindy z damską towarzyszką otworzyły sąsiednie drzwi, a więc drzwi pokoju Rosie, a gdy tam jej nie znalazły, uchyliły moje.
Udawałem, że śpię. Nie chciałem, by ktokolwiek wyciągał mnie ze stanu złudnego poczucia braku pustki.
-O nim można powiedzieć wszystko - przemówiła moja siostra, Jazzy. - Ale razem z Rosie wyglądają uroczo. - Zapadła cisza, po czym Jazzy ciągnęła: - A może jednak się zmienił? Może powinnaś mu powiedzieć, Cindy? Chyba na to zasłużył.
-Chyba - powtórzyła Cindy. - To dla mnie za mało.
-Ale to on od przeszło dwóch miesięcy zajmuje się twoją córką.
-Powiem mu - warknęła ostro Cindy. Nie była aż tak pijana, jak mogłaby być. - Ale jeszcze nie teraz.
Drzwi zostały zamknięte. Albo byłem zbyt mało rozumną istotą, by wysnuć jakiś bliżej określony wniosek z rozmowy dziewczyn, albo nie chciałem być na tyle rozumny. W każdym razie moja pustka odkryła nowe horyzonty, jak na przykład pozbawienie umiejętności łączenia faktów tak oczywistych, że były wręcz skore połączyć się same.
Zasnąłem wsłuchany w równy oddech Rosie, ucząc się wbrew własnej woli normować swój.



Rankiem, gdy gdzieś w głębi mojej głowy zaczął piać mentalny kogut i za żadne skarby świata nie chciał się przymknąć, otworzyłem oczy ogarnięty przyjemnym spokojem i błogą ciszą. Po Rosie został jedyny ślad w postaci zmiętego prześcieradła. Poczułem się jak w próżni, w której nie słychać niczego prócz własnego oddechu, bicia serca i ewentualnie ciepłego moczu kotłującego się w pęcherzu. Boleśnie było o niczym nie myśleć. Ale całkiem szybko doszedłem do wniosku, że z tym bólem mógłbym zawrzeć dożywotni pakt.
Leżałem w łóżku jeszcze kilkanaście minut, ćwicząc okiełznanie przyjacielskiego bólu, a potem wstałem i wcisnąłem się w dresy. Z korytarza usłyszałem skowyt bajkowych postaci na parterze i wyraźne zeskrobywanie wierzchniej warstwy herbatnika przednimi mleczakami. Położenie Rosie zostało więc całkiem dokładnie określone - gdzieś pomiędzy jednym a drugim zagłówkiem kanapy.
Udałem się więc na poszukiwania Cindy, co swoją drogą nie było zatrważająco trudnym zadaniem. Otworzyłem drzwi sypialni i krew zalała mnie od stóp po czubki uszu. Cindy leżała na łóżku w objęciach jakiegoś nagiego frajera od siedmiu boleści; podkreślę, że innego niż poprzednim razem. Zastanowiło mnie, za co dostałbym mniejszy wyrok: czy za wyrzucenie go przez okno z pierwszego piętra, czy za bolesne stoczenie ze schodów, czy za nóż wbity w brzuch i gorliwe przyrzeczenia, że przypadkowo dwudziestocentymetrowe ostrze zakwitło w wątrobie.
Facecik zląkł się na mój widok. Wkrótce przekonałem się, że lęk ten nie był napędzany strachem o pogruchotane kości, a obawą przed światłem dziennym rzuconym na mikroskopijne przyrodzenie.
-Stary - rzuciłem po wyciągnięciu go mocnym szarpnięciem spod pościeli. - To kutas czy przerośnięty pryszcz?
Ale humor prędko mi minął, bowiem trzymałem w łapskach faceta, który bzyknął moją dziewczynę. Wprawdzie byłą i z lekka znienawidzoną, ale dziewczynę.
-Justin, odpuść - mruknęła Cindy.
Uznałem, że jej głos był omamem i pociągnąłem faceta na schody, trzymając jego bokserki i zastanawiając się, jak wygląda tak mały sprzęt w obliczu tak rozciągniętych gaci
Uporałem się z nim tak, jak powinienem, by nie zwiedzać więzienia w LA od wewnątrz. Wystawiłem go na podjazd i na pożegnanie kopnąłem kolanem w tę bladą dupę, by zapamiętał, że moich byłych dziewczyn, nawet jeśli ówczesnymi byłyby w poprzednim tysiącleciu, wypada nie dotykać dla własnego zdrowia psychofizycznego.
-Zachowujesz się jak nieogarnięty półgłówek - stwierdziła Cindy, stojąc na schodach owinięta cienkim prześcieradłem.
-Jest mi za ciebie potwornie wstyd - oznajmiłem. - Jeśli tak bardzo lubisz, puszczaj się do usranej śmierci, ale, na miłość boską, wybieraj fiuta, który zrobi ci dobrze, bo wbrew pozorom byłaś w łóżku bardzo wymagająca.
-Przez ubrania nie widziałam, co biorę - mruknęła zgorszona, chociaż to ja powinienem być zgorszony nią. I prawdę powiedziawszy byłem.
-Przedstawmy sprawę w konkretach - zdecydowałem. - Upijasz się do nieprzytomności, wracasz do domu po nocach, przyprowadzasz obcych facetów z dżdżownicą zamiast kutasa, a twoja córka ledwie pamięta, jak wyglądasz.
-Podsumujmy zatem fakty, kolego. Mam prawie dwadzieścia dwa lata i od dnia dzisiejszego zwalniam cię z trudu bycia opiekunką.
-Zajebiście - warknąłem, choć nie było aż tak zajebiście, bo znów pojawiła się perspektywa istnienia w pustce.
Cindy zbliżyła się do kanapy, na której stan telewizyjnego otępienia Rosie trwał niezmiennie. Odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że była na tyle inteligentna, by teraz z premedytacją ignorować mamę i dawać jej do zrozumienia, że pofalowane brzegi herbatnika stanowią bardziej istotny obiekt zainteresowania.
-Pójdziemy dzisiaj na plac zabaw, skarbie? - spytała.
-Możemy iść - odparła mimochodem. - Ale z tatą.
-To nie jest twój tatuś, kochanie.
-Możemy iść, ale z tatą - powtórzyła tak samo obojętnym tonem.
Cindy spojrzała na mnie z nienawiścią głoszącą "ukradłeś mi dziecko, baranie", ale dla odkupienia win powiedziała:
-Dobrze. Jeśli Justin się zgodzi, pójdziemy razem z nim.
Nie miałem przesadnej ochoty oceniać wygody parkowej ławki wraz z Cindy, ale zgodziłem się, by być świadkiem jej rodzicielskiego upokorzenia.
Odniosłem wrażenie po niemal trzech miesiącach dzielenia jednego dachu, że w tym związku, którego 50% rozpoczęło proces gnicia nieopodal bramy miejskiego cmentarza, to Jason był rodzicem, a Cindy ozdobą wpisaną w dokumentach w miejscu na nazwisko matki. Cindy tylko chodziła z brzuchem, tylko rzygała co dzień do dwunastej, tylko rodziła kilka godzin w bólach i tylko karmiła piersią. Myślę, że reszta obowiązków spoczywała na barkach Jasona. Kąpiele, gumowe kaczki, pampersy i wszystko to, co wymagałoby trochę matczynej troski, której Cindy albo nigdy nie miała, albo zgubiła po drodze i wyrzygała razem z porannym kacem.
Mimo że skwar nie lał się już z nieba,  wciąż było ciepło, więc Cindy ubrała Rosie w sukienkę w grochy i rajstopy w małe pieski, kotki czy inne żywe stworzenia nieokreślonego pochodzenia. Cindy miała na sobie zwiewną sukienkę na cienkich ramiączkach i nagie nogi pod nią. Zastanowiło mnie, czy charakteryzuje się na okrągłe milion dolarów celowo, czy przez przypadek udaje jej się onieśmielać swoim pięknem. W każdym razie chyba tylko ja się przesadnie nie wystroiłem, ale jednocześnie mógłbym powiedzieć, że od nich nie odstawałem.
Rosie była wielce zawiedziona, że wioząc mamę, musiała spędzić całą drogę w foteliku na tylnym siedzeniu. Chyba była o mnie zazdrosna. Może nawet nie tyle o mnie, ile o moją uwagę, którą w znacznej części poświęcałem dziś Cindy. Być może jej inteligencja była wysoko rozwinięta, ale pomijała kwestię, że jeśli miałbym dokonać wyboru i posadzić przed sobą jedną z nich, by wlepiać parę oznak męskiego spojrzenia po kres swojego żywota, nie zastanawiałbym się nad możliwością wyboru i wzdychałbym do Cindy. Nie poinformowałem o tym Rosie, bo z jednej strony wolałem widzieć w niej sprzymierzeńca niż wroga, a z drugiej Cindy siedziała na fotelu tuż obok, a ja obiecałem sobie, że jeśli miałbym podnieść jej samoocenę, to tylko w skrajnym przypadku roztargnienia.
Przecinaliśmy równo skrzyżowania w ciszy, aż dotarliśmy do ulicy poprzedzającej park. Tam też zatrzymałem samochód, wysadziłem Rosie z fotelika i powiedziałem, że może biec już na huśtawkę, a sam czekałem na Cindy, licząc do dwóch, później do pięciu, aż doliczyłem do dziesięciu i straciłem cierpliwość. Otworzyłem na powrót drzwi kierowcy i spytałem:
-Księżniczka wysiada, czy księżniczka czeka, by otworzyć jej drzwi i rozłożyć czerwony dywan, by nóżka księżniczki nie musiała brudzić się chodnikiem, po którym stąpa cała ludzka tępota?
-Gdyby pozbyć się tej twojej nieznośnej ironii, mógłbyś mieć sporo racji. Czekam, aż otworzysz mi drzwi.
-To sobie jeszcze poczekasz - stwierdziłem, a po tym zatrzasnąłem drzwi.
Ruszyłem do parku, ale powoli, by móc zamknąć pilotem samochód, kiedy Cindy zdecyduje się wysadzić z niego śliczną pupę. Dołączyła do mnie po kolejnych dwudziestu krokach w głąb parku i niemalże boleśnie potrąciła ramieniem.
-Nie wiesz, że księżniczkom nie wypada zachowywać się w tak karygodny sposób?
-Nie jestem księżniczką - mruknęła. - Byłabym nią, gdybyś raczył otworzyć mi drzwi.
-Masz rację - przytaknąłem. - Nie jesteś księżniczką.
Usiedliśmy na ławce graniczącej z placem zabaw, gdzie Rosie bez większego trudu nawiązała kontakt z nieco starszym kawalerem na wydaniu i wspólnie założyli fabrykę piaskowych babek w kształcie rybki ze zniekształconą płetwą. Słońce świeciło wprost na ławkę, więc Cindy oparła się o podłokietnik, a nogi w kremowych balerinkach położyła na moich kolanach i wystawiła twarz do słońca, a na jej nosie opierały się duże okulary przeciwsłoneczne. Przyglądałem jej się chwilę, wierząc, że ona tego nie widzi, ale wkrótce doszedłem do wniosku, że za przyciemnionymi szkłami może mieć równie dobrze otwarte oczy. 
W pierwszym i całkiem naturalnym odruchu chciałem zepchnąć jej wąskie łydki, ale kiedy dotknąłem ich dłońmi i uzmysłowiłem sobie, że ta niebywała delikatność to naprawdę jej ciało, postanowiłem popieścić je chwilę lub dwie. Cindy zdawało się to nie przeszkadzać, a w każdym razie nie aż tak, by znalazła inne bezpieczne lokum dla swoich łydek. Pomyślałem, że chciałbym pocałować te łydki, a później wspinać się, by ten sam proces powtórzyć na udach i wyżej, ale chciałbym tego wszystkiego tylko dlatego, że z każdym dniem od przyjazdu do Los Angeles coraz bardziej pragnę z nią zgrzeszyć, choć również coraz bardziej jej nie lubię i nie polubię.
-Podoba mi się taka pogoda - oznajmiła. - Jest ciepło, ale nie za ciepło. Świeci słońce, ale da się na nim wytrzymać. Wieje wiatr, ale tylko taki, który odpędza skwar. 
-A mówisz mi o tym wszystkim, ponieważ?
-Ponieważ uznałam - kontynuowała - że jako osoba, która od dobrych pięciu minut traktuje moje łydki jak sztabkę złota, chciałbyś o tym wiedzieć.
-Masz ładne nogi - przyznałem. 
-Wiem - stwierdziła nieskromnie. - Mówiłeś mi to częściej, niż wyznawałeś miłość.
-Ponieważ kieruję się pewną zasadą.
-Chętnie ją poznam. 
-Ale nie jestem pewien, czy ona chętnie pozna ciebie - odrzekłem, ale musiałem przyznać, że w tym starciu wygrała Cindy. - Skoro raz powiedziało się komuś, że się go kocha, po co powtarzać to dzień w dzień jak mantrę? Po pewnym czasie mechanicznie zaczynasz wyznawać miłość, nawet jeśli to wyznanie ma zupełnie inne znaczenie niż za pierwszym razem, i właśnie z tego względu "kocham cię" straciło na wartości i stało się bezlitośnie przereklamowane. Słowem, nie ma ratunku dla prehistorycznego wyznania i teraz przyjęło formę łańcuszków, kolczyków i innych bzdet.
-Więc co proponujesz?
-Proponuję - oznajmiłem - by mówić "kocham cię" za pierwszym razem i "przestałem cię kochać" za ostatni, chyba że tego ostatniego nie ma.
-W takim razie co zapełni cały środek?
Uśmiechnąłem się złośliwie.
-"Masz ładne nogi."
Również i ja otworzyłem się na słońce, ale szybko przekonałem się, że nie potrafię tak po prostu siedzieć z zamkniętymi oczami i czekać, aż zacznę przypominać podrobionego murzyna, więc zaczynałem myśleć, a gdy zaczynałem myśleć, otwierałem oczy, by więcej tego nie robić. Lubiłem w myśleniu sam proces myślenia, ale stanowczo nie podobały mi się jego efekty końcowe, zbyt często przypominające jakieś morały i wnioski.
Dlatego obserwowałem, jak na niebie przemieszczały się chmury i jak słońce zakręca zamaszystym łukiem. Próbowałem obliczyć upływ czasu, ale gdy po wnikliwych obliczeniach i półgodzinnym wyniku spojrzałem na zegarek, minęło raptem dziesięć minut. 
-Nudzi mi się - stwierdziłem, nie otwierając oczu. Nie umiałem mówić i myśleć, więc bezpiecznie było mówić, będąc chwilowo ślepym.
-Skoro ci się nudzi, możesz wymasować mi stópki - rzuciła Cindy.
-Nie nudzi mi się aż tak. Zawsze mogę policzyć ilość mrówek w promieniu metra. Albo na przykład prędkość spadania liści. Albo statystyczną liczbę chłopców i dziewczynek na placu zabaw. Albo ilość przejeżdżających samochodów powyżej rocznika 2000. Albo...
-Zrozumiałam, Justin.
Pomyślałem, że Cindy rozumie naprawdę wiele kwestii, tylko z równie wieloma się nie ujawnia i przez to często odnoszę wrażenie, że względem sześciu lat cofnęła się rozwojem umysłowym. Również dostrzega wiele. Zauważyła na przykład, że mam za uchem maleńki tatuaż, którego ja sam niemalże nie odnajduję i gubię go za małżowiną. Dostrzegła, że najbardziej smakuje mi dżem z owoców leśnych, choć nigdy jej tego nie powiedziałem i choć nigdy nie oznajmiła, że wie. Po prostu jeszcze zanim skończy się jeden słoik, czeka w lodówce drugi, kiedy niekiedy na wiśniowy trzeba czekać aż tydzień. I dostrzegła też, że w nieokreślony sposób i przede wszystkim nieokreślona jest jego pozycja na skale dobra i zła, zmieniłem się. Nie ujawniła tej wiedzy z dwóch przypuszczalnych powodów: albo nie nauczyła się, że w całym nie szuka się dziur, albo nie dopuszcza do siebie, że zmiana wisi w powietrzu, bo nie chce być ze mną tak blisko, jak mogłaby być.
-Ja też lubię taką pogodę - odezwałem się niespodziewanie. 
-A mówisz mi to, ponieważ?
-Ponieważ zbiera się na deszcz.
Wskazałem palcem chmurę nadciągającą od północnego wschodu i pomyślałem, że chmura ta może galopować po niebie od Londynu i że być może ten sam deszcz moczył nos i policzki Nell. Ale uznałem, że myśl o Nell w otoczeniu Cindy nie jest wskazana, więc później myślałem już tylko o Cindy, a jeszcze później przestałem w ogóle myśleć, bo nawet sam proces myślenia ujawniał przede mną coraz więcej wad. 
Zawołaliśmy Rosie i ruszyliśmy razem z nią przez park, by przed deszczem zwiastowanym mocniejszymi porywami wiatru zrobić jeszcze rundę wokół spokojnego parku, w którym powoli zatrzymywało się powietrze, bo im głębiej wchodziliśmy, tym mniej było tlenu i tym bardziej to wszystko, co nie doskwierało nam na ławce, zaczęło przylepiać się do płuc od wewnątrz.
-Lody!  - pisnęła nagle trzylatka, aż Cindy drgnęła, a ja potknąłem się o kamień o przekroju nie większym niż gałka oczna.
Na skraju parku stała budka, w której poczciwy staruszek z brodą, która z daleka zdawała się mieć rude pasemka, sprzedawał lody ujmowane w sporych gałkach. Nie żałował słodkiej radości w wafelku. Rosie złapała mnie za nogawkę jeansów i pociągnęła, wiedząc, że odmówiłbym jej naprawdę wielu rzeczy, ale lodów nie. Cindy natomiast wyraźnie podzieliła się z nami swym sprzeciwem, zatrzymując się po środku alejki i tupiąc nogą. Pomyślałem, że wyszedłem na spacer z dwójką, nie z jednym dzieckiem.
-Justin, do cholery. Dieta cukrowa to czysta i powolna śmierć.
-Ale za to jaka przyjemna - odrzekłem z uśmiechem rozciągającym mi usta.
-Zabraniam ci znów wpychać w moją córkę to świństwo.
-Też mam cię dość, kotku - rzuciłem, a wtedy zatrzymaliśmy się z Rosie tuż przed budką z lodami. 
Ostateczny bilans wyniósł osiem gałek: trzy czekoladowe, trzy śmietankowe i dwie śmietankowo-czekoladowe. Rosie z zapałem lizała swoją mieszankę, kiedy ja trzymałem dwa wafelki z trzema kulkami na każdym i czekałem, aż zbulwersowana Cindy odbierze swoją porcję, na którą w głębi serca i żołądka ma większą niż ogromną ochotę.
-Twoje lody, słonko - oznajmiłem. - To pierwszy raz, kiedy to ja zrobiłem loda tobie.
-Wsadź sobie te swoje cholerne lody w dupę. Powiedziałam, nie chcę ich.
A skoro Cindy zapierała się rękoma i nogami, by nie tknąć choćby mgły wytwarzanej przez kaloryczną śmietanę, przytknąłem trzy gałki najpierw do jej twarzy, a później schowałem w dekolt sukienki i pięknie wyeksponowane, choć drobne piersi.
-Jesteś kompletnym kretynem! - krzyknęła, gdy ja ze spokojem posmakowałem zamrożonych szczątek czekolady.
Nie było mi jednak dane nacieszyć się ich wspaniałością, gdyż Cindy wyrwała mi z ręki wafelek, później sprawnie rozpięła w spodniach pasek, guzik i całą długość rozporka, by w efekcie końcowym wrzucić mi trzy słodkie, będące marzeniem i przy tym obrzydliwie lodowate gałki za bokserki. Zaćwierkałem jak pierwszy ptak na wiosnę w londyńskim parku, później wzbiłem się w powietrze na przynajmniej pół metra, by ostateczności uznać, że żaden z tych zabiegów nie przynosi ukojenia, więc jedynie parsknąłem śmiechem.
-Paradoksalnie, gdybym to ja zamówił śmietankowe, miałbym spory kłopot z wytłumaczeniem bokserkowego problemu przechodniom.
-Jesteś strasznym dzieciakiem, Bieber - warknęła, po czym wytarła twarz w moją koszulkę i dałbym sobie głowę uciąć, że zaciągnęła się przy tym perfumami, które sama wybierała sześć lat temu przez bite dwie godziny, a potem chwyciła Rosie za rękę i ruszyły w przeciwnym kierunku.
-Jesteś śliczna, kiedy się złościsz! - zawołałem za nią, ale się nie odwróciła. - Zawsze jesteś śliczna.



Po samotnym tego dnia obiedzie przy akompaniamencie pięciu słonych krakersów i połowy nieschłodzonej puszki piwa, uznałem, że doskwiera mi wysoki współczynnik nudy znacznie górujący nad poziomem adrenaliny. Z tego względu postanowiłem odnowić stare kontakty, a przynajmniej poszukać kogoś, kto nadawałby się do ich odnowy, ponieważ niewątpliwie 90% dawnych znajomych, którzy byli tylko znajomymi, bo nie miałem wielu przyjaciół i swego czasu ich lista kończyła się po imieniu Austin, albo całodobowo zwiedza cmentarz, albo mieszka w swoim własnym Londynie, niekoniecznie tym za oceanem. Londyn stał się symbolem poszukiwania własnego ja.
Wpadłem jak burza do sypialni i szybko uświadomiłem sobie, że pośpiech nie jest wskazany po tak obfitym obiedzie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że Cindy jest mi potrzebna choćby z jednego względu - doskonale odróżnia garnek od patelni i cukier od soli. Przekopałem się przez stosy papierów w szafkach i szufladach. Postanowiłem, że czas najwyższy zrobić z nimi porządek, ale dopiero wtedy, gdy nuda zeżre mi mózg w tak znacznym stopniu, bym własnowolnie zdecydował się na dogłębną penetrację sypialni ze skutkiem końcowym w postaci lśniącej czystości. Na wzmiankę o penetracji poczułem, że nie tylko ja się ożywiłem. 
-Jeszcze nie teraz - mruknąłem, uciskając w bokserkach jajka. - Nie teraz.
Szukało się trudniej, nie wiedząc, czego tak naprawdę szukam. To jakby wpaść na cmentarz z przekonaniem, że na jeden z tysięcy nagrobków muszą zostać dostarczone świeże kwiaty i równie dobrze można by zamknąć oczy, bo szukanie nieznanego w próżni było przynajmniej tak bezsensowne, jak przekopywanie się już nie tylko przez sterty papierów, ale też stos kurzu w sypialni.
Aż po dwudziestu minutach bezsensownego otwierania szuflad, zamykania, otwierania i jeszcze raz zamykania, natknąłem się na jakiś stary zeszyt z czerwoną wstążką, która znikała pomiędzy dwoma stronicami. Gdy otworzyłem go i zatrzymałem się na wskazanej przez tasiemkę, jednej ze środkowych kartek, odczytałem zapisane imię i nazwisko, a poniżej adres. Przypomniałem sobie twarz kumpla sprzed lat, który pewnie w rzeczywistości kumplem nie był, bo kumpel mógłby w przeciągu sześciu lat zadzwonić choć raz, a kolegował się ze mną najpewniej ze względu na Cindy, przez której pośladki dwukrotnie wjechał w śmietnik na naszym podjeździe, kasując tylny zderzak samochodu.
Ale że nie miałem wiele do stracenia, bo albo 1) pocałuję klamkę i wrócę do domu z podkulonym ogonem, by stwierdzić, że jednak nuda osiągnęła poziom wybitnie skrajny, albo 2) Tyson poinformuje mnie, że bez Cindy nie jestem w jego oczach postacią dostatecznie intrygującą i że oczywiście możemy spotkać się przy piwie, ale tylko jeśli wyrobię sobie pupę godną pupy Cindy, wypadłem w biegu z domu, wskoczyłem do samochodu i po chwili gnałem już przez osiedle nastawiony albo na porządne picie, albo na wieczorne porządki w sypialni.
Pomyślałem, że mógłbym godnie zastąpić Paula Walkera, bo choć nie byłem wściekły, gnałem przez kolejne skrzyżowania z zawrotną prędkością. Wyprzedzałem nawet chmury. Niegdyś chciałem też wyprzedzić czas, ale odkąd wróciłem do Los Angeles, jakby spowolnił i ciągnął się ospale jak makaron spaghetti, którego po ugotowaniu nie zalano zimną wodą. 
Wkrótce przekroczyłem granicę ulicy, przy której stoi, a przynajmniej powinien stać nieduży dom jednorodzinny z odwiecznie zapuszczonym ogrodem porośniętym bluszczem  i czarnymi roletami w oknach, bowiem to jedyny kolor, jaki trawił Tyson. Nie mogłem mu się dziwić. Biorąc pod uwagę fakt, że urodził się z piętnem małego Murzyniątka, w bieli wyglądałby jak dorodne i przerośnięte ciastko oreo.
Na podjeździe stał on. Co prawda był odwrócony tyłem i nie dostrzegłem jego parszywej gęby z kontrastowo białym uśmiechem obecnym zbyt często, bym uwierzył, że jest prawdziwy, ale w końcu ilu murzynów może mieszkać w spokojnej dzielnicy przywodzącej na myśl bogaty dom spokojnej starości, w którym jednak pensjonariusze nie otrzymują pokoju, a betonowy klocek o kilkukrotnie większej powierzchni. Wysiadłem z auta po uprzednim wyciągnięciu ze stacyjki zapasowych kluczy, i oparłem się o ramę drzwi.
-Słyszałem - krzyknąłem - że za mną tęskniłeś, czarnuchu
Tyson wyprostował się znad otwartej przedniej klapy samochodu, który być może przestał uszkadzać, odkąd przestała nawiedzać go w snach pupa Cindy, otarł rękawem spocone czoło i odwrócił się na pięcie. Pomyślałem, że bycie czarnym ma jeden plus - można grzebać pod maską pół dnia, a wraz z końcem roboty jest się tak samo czarnym jak na jej początku.
-Czy mnie wzrok nie myli? - spytał, osłaniając oczy przed południowym słońcem. - Mój drogi przyjaciel, który zniknął sześć lat temu, wrócił po trzech i od tamtej pory uporczywie udaje, że nie wyrywaliśmy razem panienek metodą na reżysera?
-Była skuteczna - przyznałem ze śmiechem, a polegała na jednej prostej operacji wnikającej w samoocenę rwanej długonogiej sztuki. - Tak dla jasności - ciągnąłem, zbliżając się do Tysona - wróciłem do Stanów trzy miesiące temu. Niewątpliwie natknąłeś się na mojego brata bliźniaka, który wierzył w miłość do śmierci i gdyby bzyknął pannę po imprezie, następnego ranka byłby gotów zapłacić jej za straty moralne i ubliżenie jej godności.
-Wiesz, Bieber - powiedział, zarzucając mi czarną łapę na ramię. Przez tę czerń nie byłem w stanie powiedzieć, czy szuka oparcia, czy ręcznika do wytarcia smaru, którym przypadkowo stałem się ja. - Kiedyś używałeś mniej skomplikowanych określeń i powiedziałbyś po prostu, że twój bliźniak jest ciotą z miękką pałą.
-Powiedziałbym tak - oznajmiłem - gdybym nie wiedział, że o zmarłych nie mówi się źle i gdyby ta miękka pała nie wsadzała swojej miękkiej pały w moją byłą dziewczynę częściej, niż robiłem to ja.
W tym przypadku Tyson postanowił nie roztrząsać tematu. Bąknął tylko, że mu przykro, ale nie byłem pewien, czy kondolencje dotyczyły śmierci Jasona, czy utraty jednych z najpiękniejszych pośladków tego świata.
Zaprosił mnie do domu, w którym, a jakby, opuszczone były czarne jak smoła, albo jak Tyson, rolety. Polecił mi, bym rozsiadł się na kanapie jak za starych i nie najgorszych czasów, a on w tym czasie wziął szybki prysznic, co potwierdziło dwa z dwóch przypuszczeń: 1) czerń skóry nie zawsze tuszowała samochodowy smar i 2) czerń, zwłaszcza ta jego czerń, z którą nie sposób było się rozstać, znacznie intensywniej przyciągała promienie słoneczne, a co za tym szło, Tyson w przeważającej większości czasu w Los Angeles fajczył się jak rozgrzany asfalt.
Wrócił szybciej, niż spodziewałem się go z powrotem w salonie. Wtedy rzucił:
-Piwo czy coś mocniejszego?
-Piwo - odparłem. - Mam słabą głowę.
-Nie przypominam sobie.
-Bo ty masz jeszcze słabszą, stary.
Gdy zimna puszka wylądowała w moich rękach, wpierw przyłożyłem ją do rozgrzanego czoła, a potem do brzucha. Otworzyłem niebawem, by nie zdążyła się rozgrzać, zanim pociągnę pierwszy łyk.
-Zamieniam się w słuch - oznajmił. 
Tego się obawiałem. Wolałbym sam zamienić się w słuch.
-Nie ma o czym mówić.
-Wręcz przeciwnie. To pan Bieber wyruszył na podbój świata, a ja, jak widzisz, od lat w tej samej chałupie, bo nie stać mnie na nic porządniejszego.
-Byłbyś kompletnym kretynem, gdybyś wyprowadził się ze stumetrowego domu na rzecz większego, mieszkając sam.
-Skąd pewność, że mieszkam sam?
Spojrzałem na niego pobłażliwie.
-Takiego syfu w domu nie miałem nawet ja.
Po tym przyznał mi rację, ale wciąż czekał na historię na miarę Hollywood, która zwaliłaby go z nóg przynajmniej na wysokości kolan.
-Sześć lat mieszkałem w Londynie. Przy czym dwa lata żyłem jak pan tego świata. Budzili mnie rano, ale nie za wcześnie, przynosili śniadanie, przynosili obiad i przynosili kolację, a w międzyczasie pozwalali przebierać w doświadczonych pannach w mundurkach, co prawda nieco zbyt osłoniętych, ale do każdej osłony znajdzie się klucz.
-Gdzie panują takie luksusy, bracie?
Chciałem upomnieć go, że brata miałem i ten brat, choć przesadnie go nie znałem, nie był tak czarny i tak ograniczony umysłowo, więc byłbym wdzięczny, gdyby nazywał mnie starym, Justinem albo Bieberem, ale pod żadnym pozorem bratem.
-W więzieniu, chłopie. W więzieniu.
Kontynuowałem wywód zza oceanu, pomijając nieco bardziej emocjonalne fakty i wkładając w historię nieco więcej kolorytu, bo zdałem sobie sprawę, że moje życie było całkiem szare; bardziej szare, niż wydawało się ze szczytu apartamentowca w Londynie. W Los Angeles wszystko wydaje się przejść przez serię prań na wysokich obrotach - po takich przejściach każda szmata traci kolor na rzecz jednego, okrzykniętego mianem spranego.
-Więc wyruszyłeś na podbój Londynu, by tam bzykać panienki - zagwizdał.
I kochać, pomyślałem, ale milczałem jak zaklęty. Statystycznie niespełna 1% myśli bezpiecznie jest wypowiadać na głos. Uznałem, że myśl o pokochaniu piętnastolatki nie należy do tego jednego procenta.
Naraz rozdzwonił się telefon. Wspomniałem słowa Nell, która niegdyś stwierdziła, że powinienem odbierać każde połączenie, bo komórka dzwoni mi na tyle rzadko, by mieć pewność, że to coś bardziej istotnego, niż prehistoryczna ciotka pragnąca wiedzieć, jak dostatnie życie wiodę tam, gdzie akurat przywiał mnie wiatr.
Odebrałem więc. Dzwoniła Cindy. Dzwoniła do mnie chyba pierwszy raz, odkąd wróciłem do Los Angeles. Płakała histerycznie do słuchawki. Jej płacz zadziałał otrzeźwiająco. Klepnąłem Tysona w plecy, a ten zrozumiał, że mam na głowie sprawy ważniejsze, niż puszka doskonale schłodzonego piwa, choć ja nie wiedziałem jeszcze, co istotnego przydarzyło się tym razem. Wsiadłem do samochodu, ruszyłem i wtedy powiedziałem:
-Cindy, uspokój się. Wdech, wydech i tak dziesięć razy. - Liczyłem razem z nią serię głębokich haustów powietrza, aż była w stanie przemówić.
-Rosie miała wypadek. Potrącił ją samochód. Lekarz nie chce mi nic powiedzieć. Justin - wychlipała - potrzebuję cię.
Nieczęsto słyszę, że ktoś mnie potrzebuje. W zasadzie usłyszałem tę osobliwą prośbę raz w życiu i uznałem, że skoro tamtym razem zawiodłem, być może dziś mam szansę odkupić winy.
Uspokoiłem Cindy, o ile można było uspokoić ją na niewidzialnej linii łączącej nasze telefony, a potem rozłączyłem się i ruszyłem w pogoń do szpitala dziecięcego nieopodal Sunset Boulevard. Pomyślałem, że teraz rola Paula Walkera należy mi się jeszcze wyraźniej - byłem już nie tylko szybki, ale i wściekły. Choć wściekłość ta nie miała zbyt wiele wspólnego z naturalną wściekłością. Ta była z rodzaju tych wściekłości, kiedy jest się wściekłym na samego siebie za bycie wybitnie bezradnym. 
Niebawem zatrzymałem samochód na parkingu przed szpitalem i przez szklane rozsuwane drzwi wszedłem do przestronnego holu przed oddziałem ratunkowym. Natychmiast spostrzegłem Cindy. Przechadzała się nerwowo przed drzwiami na oddział, przyciskała piąstkę do ust i choć nie byłem pewien, obstawiłbym przynajmniej połowę karty kredytowej, że co któryś krok uginają jej się kolana. Obiecałem sobie, że jeśli wyczuję od niej alkohol, przyłożę jej, ale tak porządnie, żeby wytrzeźwiała na nieco ponad dziesięć godzin.
-Piłaś - zaatakowałem ją, przypierając jej ramiona do ściany.
-Justin - wychlipała - nie chcą mi nic powiedzieć. Lekarz nie dopuszcza mnie do Rosie.
-Jesteś pijana - powtórzyłem. - Dziwisz mu się?
-Nie jestem pijana - upierała się. - Wypiłam tylko odrobinę.
Krew zalała mnie po krańce nastroszonych włosów na głowie. Pierwszy raz dotarła tak daleko. Wtedy pomyślałem, że wściekłość przestała być podłożem bezradności i przemieniła się w fundament naturalnej ludzkiej wściekłości.
-Nie ma znaczenia, czy wypiłaś pół kieliszka, czy dwie butelki. Piłaś przy niej, przy małej, gdy była pod twoją opieką. Co z ciebie, do cholery, za matka?
W pewien sposób przestałem jej współczuć, a w inny wciąż czułem żal, widząc ją tak zapłakaną, dławiącą się łzami i z cieknącym z nosa katarem, a nade wszystko pojawiła się litość, kiedy nerwowo zdjęła szpilki, bo w nich równowaga była jeszcze bardziej skomplikowaną postawą życiową, i kopnęła je pod szpitalną ścianę. 
Postanowiłem porozmawiać z lekarzem. Dorwałem go, gdy wychodził żwawo z oddziału ratunkowego. Spytał wpierw, czy jestem ojcem Rosie, a ja, zerkając na Cindy, przytaknąłem. W przeciwnym wypadku miałbym do czynienia z zaryczaną alkoholiczką ciąganą po sądach w sprawach o pozbawienie praw rodzicielskich, a mała Rosie mogłaby zapomnieć o pączkach z najlepszej cukierni w mieście. Poziom mojej empatii przeraził mnie samego.
-Pańska małżonka jest pijana - poinformował mnie lekarz. 
-Ale ja nie jestem - odparłem. - Niech mi pan powie, co z Rosie.
Dzięki boskiej opatrzności największym problemem Rosie była spuchnięta kostka i zwichnięty nadgarstek, więc odniosła obrażenia nie większe niż ja po powrocie z imprezy. Wszedłem do niej na chwilę, usiadłem przy łóżku i patrzyliśmy sobie w oczy, dopóki Rosie nie powiedziała:
-Szkoda. 
-Co szkoda?
-Szkoda, że nie założą mi gipsu. Mogłabym zbierać podpisy całej grupy z przedszkola. - Chwilę milczałem, a gdy Rosie uznała, że nie zamierzam pozostawić żadnego inteligentnego komentarza, dodała: - I szkoda, że tak naprawdę nic mi się nie stało. Może wtedy mamusia zaczęłaby o mnie pamiętać.
To wyznanie dotknęło mnie nie jak ojca jakiegoś dziecka siedzącego za oceanem, nie jak wujka, który z wujkiem nie miał za wiele wspólnego, ale jak faceta, który kiedyś szalenie zakochał się w ciepłej i czułej dziewczynie. Dziś temu facetowi było wstyd za swoje uczucia.
Wróciłem na korytarz, gdzie Cindy potokiem łez brała na litość starszego pana bez nogi, bez ręki i bez czegoś, co nazwałbym zdolnością klasyfikacji ludzi na tych godnych uwagi i godnych, ale nie dziś. Przeprosiłem go, więc odszedł, a wtedy mogłem gwałtownie szarpnąć Cindy za talię i oznajmić:
-Albo przestaniesz pić, albo osobiście postaram się, żeby ci to dziecko zabrali.
Zacisnęła we włosach pięści. Wyglądała tak, jakby bardzo chciała wyrwać je wraz z cebulkami, ale nie miała dość odwagi.
-Przestanę pić - powiedziała przez łzy. - Kocham ją. - Wtedy wiedziałem, nie wiem skąd, i nie wiem, dlaczego sobie zawierzyłem, ale wiedziałem, że jest ze mną szczera. - Justin, pomóż mi, proszę.
-Pomogę - odrzekłem bez cienia wątpliwości - jeśli ty sama uznasz, że tego potrzebujesz.
-Teraz potrzebuję tylko jednego - oznajmiła, patrząc mi w oczy. - Przytul mnie, Justin. Przytul mnie tak, jak przytulałeś kiedyś. Przytul mnie tak, jakbyś... - zabrakło jej słów.
-Jakbym cię kochał - dokończyłem za nią, a potem do zmroku trzymałem ją w ramionach i doszedłem do wniosku, że na ogół nie lubię, gdy ludzie płaczą, ale lubię, gdy płaczą przeze mnie, bo wtedy wiem, że ktoś uznał, iż jestem tych łez godzien.





~*~

Zaznaczę, że to, że się przytulą, czy dotkną, czy chociaż na siebie spojrzą, to nie oznacza jeszcze, że po uszy tkwią w miłości, wiecie o tym, prawda? :)

22 komentarze:

  1. ❤❤❤❤❤❤❤❤❤❤❤

    OdpowiedzUsuń
  2. O mój Boże Jindy :) kocham kocham kocham

    OdpowiedzUsuń
  3. Niech nie tkwią w miłości, bo ja szipuje go z Nell (pomimo hejtow, które mogą na mnie poleciec) <3 Kochany ten Justin jednak. Ale kurczę, chyba ma dwie córki, a nie jedna ;) Oj coraz bardziej tak myśle :) :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałaś druga część? Albo chociaż epilog 2 części? Polecam xd a ja też go "szpikuje" z Nell

      Usuń
    2. Propownuje przeczytać 1 i 2 Cześć. Gdybym ja przeczytała tylko 3 Cześć tez shippowalabym go pewnie jak do tej pory z Nell (bo Cindy jeszcze nie znasz, tylko tą kochaną Nell myśląc ze to ona jest główną bohaterką w tym ff) Ale znając wszystkie części i znając każdego bohatera lepiej wiem ze Cindy i Justin to jest to ♥

      Usuń
    3. Czytałam wszystkie i nadal Nell to moje całe zycie No wiec xddd

      Usuń
  4. Skoro powiedzial jej że ją kocha i nie powiedzial ze juz przestql to znqczy że ciągle ją kocha ♥

    OdpowiedzUsuń
  5. Szipuje Nell i Justina ..Gdzie ona do kurwy nędzy jest ? ;((

    OdpowiedzUsuń
  6. Znowu moje Jindy feelings ♥

    OdpowiedzUsuń
  7. Przez ciebie ja zamiast porządnie wyspać się przed egzaminem, o 23:30 włączam tel, bo przypominało mi się o rozdziale...
    P.S. Justin ma ładniejszych tyłek od Cindy

    OdpowiedzUsuń
  8. Fajny Fajny ten rozdział tylko od 3 rozdziałów brakuje mi jakiś miłych rzeczy za dużo gadania Justina, mało jakiś akcji, imprez brakuje mi tego

    OdpowiedzUsuń
  9. Oni razem są tak bardzo zajebiści no ♡

    OdpowiedzUsuń
  10. Cindy i Justin. Az chce sie czytac to ff :D
    To jak oni wspominają dawne czasy jest takie kjut ♡

    OdpowiedzUsuń
  11. Cudowny rozdzial ♥/Wera.

    OdpowiedzUsuń
  12. Jejku Justin zrobił się taki kochany dla Rosie *-*
    A Cindy naprawdę mogłaby się ogarnąć i dzieckiem zająć xd
    Kurcze brakuje mi Nell, niech ona się jakoś magicznie pojawi xd
    Czekam na kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Cindy finally sie ogarniesz! Uwielbiam Cie kobitko i shippuje z tym dupkiem Justinem ale ogar ogar xd zeby ci go Nellka nie sprzątnęła spod nosa xD

    OdpowiedzUsuń
  14. Rozdział świetny xd jak ich razem nie kochać no?! No nie da sie!
    Jindy ♥

    OdpowiedzUsuń
  15. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  16. Dostałaś nominację do #LBA
    http://wszystkomaswojpoczatekikoniec.blogspot.com/2016/04/lba.html

    OdpowiedzUsuń