Kłamstwa są jak pajęcza sieć - wiele nitek, a wszystkie splątane ze sobą, skrzyżowane, przecinają się i tworzą podporę, choć dziurawą.
Następnego ranka przekonałem się o tym nad wyraz dobrze. Cindy obudziła się wcześnie rano, ale zamiast przytulić się do mnie czy to od tyłu, czy wsunąć w moje splątane ramiona i łydki, ona tylko pogłaskała mnie czule po głowie, odgarniając z czoła grzywkę. Pozostawałem we śnie na jawie - dla niej spałem, dla mnie moja przytomność jeszcze nigdy nie była tak zbliżona do definicji przytomności. Czułem jej słodkawy zapach, gdy przysłoniła kurtyną włosów moją twarz, a słodycz jej warg spłynęła na moją kość policzkową. Wraz z nią spłynęła i łza. Nie moja łza. Zahaczyła o kącik moich ust i była bardziej słona niż wszystkie jej dotychczasowe łzy. Ale wciąż tylko jedna.
Brała prysznic całkiem długo, a gdy wyszła z łazienki, wzleciała razem z nią para określona sporą dawką lawendy, porannej świeżości i napięcia, które natychmiast mi się udzieliło. Powieki rwały mi się w górę, a żeby ukryć przerwaną nić snu, położyłem się na brzuchu i wcisnąłem twarz w poduszkę. Cindy owinięta miękkością ręcznika dobrała kolorystycznie ubrania, wciągała je powoli, siedząc na krawędzi łóżka, nieopodal mojej stopy. Nie wydychała powietrza - wydychała stres w powietrznej postaci.
Wyszła z sypialni, a ja udałem się w gonitwę za nią, ale zamiast zejść po nieco skręconych schodach na parter, usiadłem na ostatnim stopniu schodów i czekałem. Talerze samoistnie komponowały serenadę w akompaniamencie sztućców, a Cindy dyrygowała nimi w najlepsze. Nie zjadła śniadania. Nie otworzyła nawet lodówki, słyszałbym. Chyba kręciła się po kuchni tylko dlatego, że kręciła się zawsze, a talerze z suszarki do szafek przekładały jej upośledzone nerwy, nie dłonie. Coś odbiegało od normy. I to coś poważniejszego niż częstotliwość jej wizyt w toalecie.
Chciałem chwycić ją za ramiona, potrząsnąć nielekko, a potem przytulić i nie puszczać tak długo, aż w jej ustach nie pozostanie żadne słowo, bo wszystkimi podzieli się ze mną.
W końcu wgryzła się w jabłko. I na tym jednym gryzie się skończyło. Krzątała się jeszcze chwilę lub dwie wokół salonu. Zaglądając przez przerwę między drewnianymi szczeblami, widziałem, jak przestawia wazony z miejsca na miejsce, jak rękoma otrzepuje kurz spod nich, ale niczego nie szuka i wazony są jej bronią w starciu z czasem - wazonami ten czas zabija. Gdy stała tyłem, przyjrzałem jej się ze szczytu schodów. Ubrana była w zwiewną sukienkę po kostki ze sporym (za dużym, bym mógł przejść obok niego obojętnie) rozcięciem na prawym udzie, tak drżącym pod moim dotykiem i wciąż tak gorliwie zaciskającym oazę seksualnej radości.
Wyszła, cicho zamykając drzwi kluczem, a wtedy zbiegłem po schodach i przykleiłem nos do szyby. Stała na podjeździe, stąpała z nogi na nogę, telefon całował jej ucho. Kluczyki do samochodu wciąż spały na komodzie, więc jego nie ruszy. Wywnioskowałem, że zadzwoniła po taksówkę. Miałem więc kilka minut, by doprowadzić się do dostatecznej formy fizycznej. Pominąłem prysznic i od razu wskoczyłem w zestaw nieco zmiętych ubrań. Paroma ruchami nadgarstka poprowadziłem szczoteczkę po zębach i zawiązałem pęcherz stanowczym supłem, bo na chwilę dla niego zabrakło już czasu. Nim z powrotem zbiegłem po schodach, zajrzałem do pokoju Rosie. Spała, a jej pupka wystawała z łóżka, gdy ona sama zgięła się w pół i tak powyginana zwiedzała całe łóżko. Położyłem ją prosto, przykryłem kołdrą i poprosiłem kogoś, kto nad nią czuwa, bo w istnienie jej anioła stróża nie wątpiłem, by miał ją w swej opiece do czasu mojego powrotu. Następnym przystankiem były drzwi frontowe, za którymi Cindy wsiadała do lśniącej porannym słońcem taksówki.
Nadeszło pięć minut mojej sławy. Sławy faceta sprzed lat, który wpierw oskarżał Cindy o zdradę pod pretekstem obcego zapachu męskich perfum, a dopiero później uświadamiał sobie, że to jego własna woda kolońska.
Czarna klamka wozu rozgrzała się we wschodzących promieniach z nieba i sparzyła dłoń, ale to nie powstrzymało mnie przed wyruszeniem w dyskretną pogoń za tylnym zderzakiem. Silnik nie odmówił współpracy, dlatego niebawem podążałem za taksówką, zachowując odstęp trzech samochodów, jeśli tylko było to możliwe. Wyobraźnia pracowała mi na najwyższych obrotach, znacznie wyższych niż sam silnik, który prowadził mnie w szczęki zazdrości. Gdyby zazdrość była zaraźliwa, cały świat padłby martwy - tyle jej w sobie miałem. A produkowała się prędzej niż pot w pełnym słońcu. I nie zmywał jej żaden prysznic. Była jak trąd - oszpecała, ale warto było się z nią zaprzyjaźnić, skoro błądziła za mną jak nieodłączny cień.
Zazdrość eksplodowała we mnie, rozrywając wszystko to, w czym ją kumulowałem, kiedy taksówka zatrzymała się przed hotelem w centrum. Wkrótce odjechała, zostawiając pod obszernym eleganckim szyldem bezpośredni generator mojej zazdrości osiedlony w upajającym ciele.
Rozmawiałem z nią mentalnie, rozmowa biegła na nici łączącej nasze umysły. Krzyczałem, by za żadne skarby nie zrobiła kroku w stronę hotelu. Ale rozmowa ta przebiegała jednostronnie i Cindy po głębokim oddechu wchłonął hotel. Odrętwiały wściekłością wyskoczyłem z samochodu, jakby płonął, potem podbiegłem do drzwi, a te rozsunęły się i ramy połknęły szklane płyty. Ale Cindy nigdzie nie było. Rozejrzałem się po obszernym holu, powietrze w nim stało, a klimatyzacja nie była potrzebna. Mimo to coś rozpylało łagodny kwiatowy zapach.
Stanąłem przed recepcją, położyłem dłonie na ladzie. Drżały. A żyły na przedramionach miałem tak wyraziste, jakbym składał się tylko z nich.
-Widziałaś tę blondynę, która przed chwilą weszła? - spytałem, a głos trzymałem na jednym poziomie, z małymi tylko wahaniami. - Który pokój wynajęła?
-Nie wynajęła żadnego.
-Więc do którego poszła?
Kobieta nie mrugała. Albo robiła to tak szybko, że umykało mojej uwadze.
-Nie mogę udzielać takich informacji.
-Posłuchaj mnie uważnie - warknąłem. - Im szybciej ją znajdę, tym mniej zastaniesz po swojej zmianie trupów.
Ale to jej nie przekonało. Znośnie uprzejmym tonem poinstruowała, bym dla bezpieczeństwa i swojego, i tych wszystkich ludzi, których serca nie wytrzymają widoku trupa, spokojnie opuścił hotel, odjechał i załatwił sprawy rodzinne w gronie rodzinnym. Zauważyłem, że im bardziej jestem wzburzony, tym mniej mam ochotę rozmawiać. I rzeczywiście szybko odpuściłem, a że mnie i posiadaczkę ołówkowej spódnicy dzieliła lada, nie posmakowała fizycznych oznak rozwścieczenia. Wyszedłem z hotelu, by w słońcu rozgrzewać mózg, topić złość i produkować coraz to nową, trudniejszą do wypielenia, ale i skuteczną w starciu z kilkunastoma piętrami hotelu.
Jednego byłem pewien - nie wiem jak, ale wykurzę Cindy z tego cholernego hotelu, nim zrobi coś, czego będzie żałować ona i czego w późniejszym efekcie będę żałować ja. W jednej chwili pomysłów miałem więcej niż plemników na podium maratonu. Przywołałem wszystkie komedie sensacyjne, całe zasoby kina akcji, wyciągnąłem komórkę i spisałem ze strony internetowej numer do hotelowej recepcji. Zadzwoniłem, nim te inteligentne komórki w mózgu odezwałyby się sprzeciwem. Odebrała posiadaczka ołówkowej spódnicy o kroju z rodzaju tych, które nigdy mnie przesadnio nie pociągały.
-W hotelu podłożona jest bomba - wypaliłem. - Detonacja nastąpi w przeciągu dziesięciu minut.
-Czy to nie z panem rozmawiałam przed chwilą przy recepcji?
Wspominając filmy akcji, najwidoczniej pominąłem moment, w którym bombowi żartownisie przykładają do ust rękaw i mówią przez niego.
-Kurwa mać - przekląłem, a potem rozłączyłem się, przepełniony porażką i niepowodzeniem.
Ktoś odgórnie najwyraźniej bardzo chciał, bym wpadł dziś w szał i dokonał kalifornijskiej rzezi.
Nie próżnowałem. Wybrałem kolejny numer, tym razem alarmowy, który w trzecim telefonicznym wymiarze przeniósł mnie na pobliski posterunek policji. Odebrał dyżurny, głos miał nieco znudzony, ale ja przyjąłem sobie za punkt honoru przywrócenie go do życia.
-Moja dziewczyna jest w ogromnym niebezpieczeństwie - powiedziałem, nie dodając, że oprawcą będę ja. - Przyjedźcie pod hotel przy 3rd Street. Byle szybko.
Byle szybko, bo inaczej mnie zdradzi. A wtedy ja dokonam zdrady całego stanu.
Rozłączyłem się, wiedząc, że są zmuszeni sprawdzać każde zawiadomienie, nawet to brzmiące nad wyraz infantylnie. W międzyczasie pozwoliłem znów zaistnieć największej zmorze ówczesnej cywilizacji - sięgnąłem po papierosa, a potem kolejnego i tak do końca paczki w monotonnym oczekiwaniu na policyjny radiowóz, który w końcu zajechał pod hotel.
Wysiadło dwóch nieco brzuchatych policjantów w koszulach z krótkimi rękawami i okularach przeciwsłonecznych. Słoneczny patrol czy grupa wsparcia dla zdesperowanego zazdrośnika? A że byłem jedyny w okolicy, nieomylnie podeszli do mnie. Jeden powoli sięgał trzydziestki, byliśmy więc rówieśnikami, a drugi kolega po fachu już dawno pożegnał młodość. I w żadnym razie nie wyglądali tak, jakby bezpieczeństwo mojej dziewczyny miało znaczenie wyższe niż pączek z lukrem, którego kończył wąsaty. Te wąsy go zdradziły - całe były w marmoladzie.
-To pan nas wzywał? - spytał, wpychając koszulę w spodnie, a brzuch działał na przekór jemu.
-Tak. Całą paczkę - potrząsnąłem pustym opakowaniem fajek - temu.
Obaj zdobyliby mistrzostwo w ignorancji.
-Proszę powiedzieć, co się dzieje.
-Jak już wspominałem, moja dziewczyna jest w niebezpieczeństwie. Prawdopodobnie przebywa w tym hotelu z gwałcicielem, mordercą, jest poddawana torturom i... Do cholery, macie działać, nie pytać.
Całą trójką weszliśmy do holu hotelu, a wnętrze ołówkowej spódnicy drgnęło za ladą, ale drgnęło inaczej niż przed potencjalnym klientem.
-Ten pan - policjant wystawił mnie przed szereg - zgłosił, że jego partnerka jest tu bezprawnie przetrzymywana.
-A dziesięć minut temu zadzwonił w sprawie fałszywego alarmu bombowego. A jeszcze wcześniej groził, że wymorduje pół hotelu, jeśli nie powiem mu, w którym pokoju przebywa jego narzeczona. A prawda jest taka, że kobieta, którą opisał, weszła do hotelu sama, dobrowolnie, nie była do niczego przymuszana.
I znów z kozła ofiarnego stałem się przedstawicielem rasy winnych.
-Jeszcze przed chwilą mówił pan, że pańskiej partnerce grozi niebezpieczeństwo.
-Bo grozi - warknąłem. - Jeśli przyprawi mi rogi, zamorduję ją, przysięgam.
-Powinien pan ochłonąć. - Młodszy złapał mnie za ramię i wyprowadził pod hotel. Po raz drugi. I przysiągłem sobie, że to nie ostatni raz, kiedy byłem wewnątrz hotelu, ale ostatni, gdy ktoś siłą mnie z niego wyprowadza.
Na zewnątrz psiarnia pouczyła mnie, że mają mnie na celowniku i pierwszy kobiecy blond trup w promieniu kilometra od hotelu zatrzaśnie mi nadgarstki w kajdankach. Odjechali w pogoń za pączkami, które nie mieściły się w pobliskiej cukierni, a ja odjechałem wraz z nimi - taki dostałem nakaz. Jednakże zakręciłem tylko koło wokół hotelu i powróciłem na miejsce, nieco oddalone, na tyłach, gdzie wznosiło się wyjście ewakuacyjne. Dla mnie było wejściem ostatniej szansy.
Desperacja osiedliła się na ostatnim szczeblu mojej wewnętrznej drabiny, wgryzła się w niego zębami i zaparła pazurami. Jeszcze za kierownicą przetestowałem zapalniczkę benzynową, z ręcznym grawerem na posrebrzanym metalu - działała bez zarzutu, a płomień jak był hipnotyzujący, tak jest nadal. W sidła tylnego wyjścia ruszyłem z impetem, nabierając prędkości odepchnięty od drzwi. Powietrze stało za mną murem i pędziło z odsieczą wprost w starcie ze mną samym.
Na klatce schodowej na tyłach panowała głucha cisza i przez to każdy krok był hukiem jak strzał z pistoletu. Dość szybko odnalazłem drogę schodami wznoszącymi się na wyżyny i tak przebyłem całe piętnaście pięter, a gdy w końcu doczłapałem się na hotelowy korytarz ociekający elegancją i wszystkim tym, do czego nie pasuję, musiałem oprzeć się o ścianę, by ociekł mi z czoła pot i oddech przestał podskakiwać. Przekonałem się, że kondycję warto utrzymywać choćby dla takich chwil - desperackie zapobieganie zdradom.
Trzecią szansę wykorzystywałem od szczytu. Pchnąłem spory skórzany fotel po dywanie, a ten zapierał się, jakby nie chciał wyruszyć na wycieczkę spod ściany. W końcu zatrzymałem go pod jednym z bezpieczników odpowiadających za uruchomienie alarmu przeciwpożarowego. Stanąłem na podłokietniku, by być jak najwyżej, później chwilę udając bociana, tyle że na obu nogach, chwytałem równowagę z rękoma nad głową i zapalniczką w czubkach palców. Otworzyłem ogień na moment, ten zadziałał prawidłowo i zanim bezpiecznik pękł wodą, zamknąłem zapalniczkę. Pierwszy strumień pociągnął za sobą kolejne na całym korytarzu, a pot nie był już moim problemem - cały byłem mokry.
Pchany prędkością światła, zbiegłem po schodach na dziesiąte piętro, ta fotel zapierał się mniej, choć wciąż było w nim coś z upartego osła. Zapalniczka znała już swoją rolę, więc sprawnie otworzyła ogień, a i bezpieczniki przeciwpożarowe solidarnie pomogły mi odzyskać uosobioną własność, która albo przyprawia mi rogi, albo analizuje wszelkie za i przeciw przyprawiania rogów komuś tak impulsywnemu jak ja.
Później mój niecny zamiar objął i piąte piętro, a że tam nie było już dywanów, fotel nie stawiał oporu. Woda wkrótce zalała cały długi korytarz, syreny wyły już, powtarzając trasę windy - z góry na dół i z powrotem na wyżyny. Wybiegłem niepostrzeżenie tym samym wyjściem ewakuacyjnym, wsiadłem do niezamkniętego samochodu, gdzie w stacyjce wciąż kołysał się komplet kluczyków. Przebrnąłem ledwie kilkadziesiąt metrów, by zaparkować wśród zgrai samochodów na frontowym parkingu.
Mój palec wskazujący nerwowo opukiwał kierownicę, gdy nieliczni hotelowi goście wysypywali się z budynku jak mrówki z opustoszałego mrowiska, na czele z ołówkową recepcjonistką. Wielu z nich mokrych, choć nie tak bardzo jak ja, bo ze mnie ciekło, a i bokserki poznały smak hotelowej wody. Aż w końcu, jako jedna z ostatnich, wyszła Cindy. Tylko parę blond włosów przykleiło jej się do twarzy, a moja niczym nieograniczona wyobraźnia poinformowała mnie radośnie, że te kilka włosów przyciągnęło nieco spocone po seksie przy ścianie czoło. Tuż za nią wyszedł facet z kawiarni, ten sam, który zostawił ślady swojego naskórka na jej nagim kolanie wczorajszego popołudnia. Dziś bez garnituru, ale w białej koszuli i czarnym krawacie. Wyglądał jak biznesmen opuszczający służbową naradę, nieco skropiony deszczem. Ale ja widziałem go jako zdyszanego rogacza, który oddał mi swoje rogi, z rozpiętą koszulą i zmiętym krawatem, którym obwiązywał nadgarstki Cindy, a ponadto jakby jego włosy nie poznały fenomenu, jakim od pokoleń jest szczotka do włosów.
Wrzałem, później wykipiałem, aż nie było we mnie wody i suchość osuszyła też wilgotne uczucia. Byłem wyschniętym konarem drzewa, zdezelowanym, pominiętym przez Boga w kolejce po dobroć, ale wciąż silnym i gdy upadnie, zadrży cała Ziemia.
Wypadłem nerwowo z auta i wyszedłem Cindy na przeciw. Stanęła w pół kroku, a z jej oczu wylewało się przerażenie. I słusznie. Bezwartościowość jej łez jeszcze nigdy nie była tak wyrazista. Chwyciłem ją za ramię i zanim ktokolwiek byłby gotów zaprotestować, szarpnąłem do samochodu i wrzuciłem na siedzenie pasażera. Pożegnałem hotel i niefortunność naszego wspólnego spotkania głośnym piskiem opon i paloną na asfalcie gumą. Krótki pojedynek z Cindy na spojrzenia utwierdził mnie w przekonaniu, że bez niej się wściekam, ale z nią jestem jak ołowiana chmura zwiastująca ogniobicie.
Przywykłem do milczenia w samochodzie, a dzisiaj zdawało się być moim sprzymierzeńcem - w ciszy łatwiej było skoncentrować się na konkretach: trzymaj nerwy na wodzy, bo w Kalifornii ostatnia egzekucja po nałożonej karze śmierci miała miejsce w 2006 roku, a 2006 rok to odległość zaledwie dziesięciu lat i dla ciebie rząd może zrobić wyjątek, by zobaczyć twoje pozbawione kondycji cielsko na krześle elektrycznym.
Przez całą drogę przyglądałem się nerwowo Cindy, ale nie jej twarzy czy dłoniom tak uporczywie obciągającym sukienkę w dół po udach. Nie. Para bursztynowych w słońcu i brązowych w świetle cienia oczu skanowała jej nogi w poszukiwaniu siniaków, jej szyję, by wykluczyć obecność malinek, powierzchownie ją całą, by przekonać się, czy rumieńce na policzkach to wynik orgazmu czy tylko efekt uboczny samochodowej szklarni naświetlanej słońcem.
Dotarliśmy pod dom. Stał w tym samym miejscu, nie płonął, nigdzie wokół nie było widać interweniującej policji, a co za tym idzie, Rosie albo jeszcze nie wstała, albo wypłakuje oczy po nagłej stracie obojga rodziców. Wysiadłem i znów chwyciłem Cindy za ramię. Zaskomlała, a nogi się pod nią uginały. Omiotłem spojrzeniem ulicę, albo i całe osiedle. Nie zarejestrowałem żadnej sąsiadki, sąsiada czy choćby psa na podsłuchu, dlatego zaciągnąłem Cindy do domu, a moje palce wgniatały się w jej rękę jak w plastelinę. Aż mnie samego bolały mięśnie splecione w dłoń.
Ale gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi, huk rozbudził we mnie zmutowane połączenie całej afrykańskiej fauny z agresorami zamiast serc. Pchnąłem Cindy na kanapę, a ona, upadając, odblokowała w oczach tamę i wodospad łez wkrótce zalał jej obojczyki. Współczucie umarło wtedy, gdy sądziłem, że umarła we mnie agresja.
-Kim był ten facet? - warknąłem, a ona chwiejnie wstała.
-Justin, nie denerwuj się, proszę - wyjąkała błagalnie. Była gotowa paść na kolana i całować mnie po stopach, bylebym tylko mówił ciszej.
-Jak mam się, kurwa, nie denerwować, skoro spotykam cię w pieprzonym hotelu z pieprzonym obcym facetem?
-To nikt ważny, przysięgam - wypłakała.
Ruszyła na mnie, chciała w swym subtelnie kobiecym stylu paść mi w objęcia albo uwiesić się na szyi i ustami malować miłość na moim policzku. Ale wtedy ten zmutowany afrykański zwierzyniec przejął nade mną kontrolę, ręka wystrzeliła mi w górę i zderzyła się z prawym policzkiem Cindy. W chwili uderzenia pękło jej serce, pękło moje serce, pękł wazon, który spadł z komody, gdy upadała też Cindy wraz z siłą odrzutu, i pękły wszystkie obietnice, które co wieczór składam sobie przed snem.
-Spróbujmy jeszcze raz - syknąłem przez zęby, a kolana ugięły mi się i ukucnąłem tuż przed skuloną na panelach Cindy. - Kim był ten facet?
Pokręciła głową. Jakbym przez to miał rozumieć wszystko. Wszystko i nic.
Złapałem ją za włosy i znów zabolało też mnie. Tego dnia sadysta pomieścił w sobie zapędy masochistyczne.
-Pieprzysz się z nim?
-Justin, to nie tak - wychlipała, a ja, nie mogąc znieść szlochu, złapałem ją za gardło w miejscu siniaków, którym nie dałem szans się zagoić. I rzeczywiście pomogło. Nie mogła już szlochać. - Nic mnie z nim nie łączy - wyszeptała.
-Tylko wspólny pokój w hotelu. Myślisz, że uwierzę, że graliście tam w karty?
-Nie zdradziłam cię - powiedziała z resztką tchu. - Nigdy bym cię nie zdradziła.
Znów ją uderzyłem. Teraz chyba przemówiła przeze mnie pogarda kłamstwem.
-Zdradzałaś Ryana z Jasonem, Jasona zdradziłaś ze mną. Skąd mam wiedzieć, czy teraz nie jestem tylko frajerem, który ma być przy tobie przez całą dobę? Zawsze byłaś cholerną dziwką. Może dlatego się ze mną nie pieprzysz? Ten koleś ci wystarcza, co?
-Nic mnie z nim nie łączy, uwierz mi - błagała. Desperacja spływała jej po policzkach.
Im dłużej patrzyła mi w oczy, tym bardziej wzbierała we mnie złość i tylko uderzeniem ją normowałem. I unormowałem. A Cindy osunęła się po ścianie i padła policzkiem w pręgi na panelach.
Naraz ze schodów spłynęła Rosie, sparaliżowana krzykami i płaczem matki. To niebywałe, ale własnym ciałem, tak małym jak jedna moja ręka, próbowała zasłonić Cindy, wbiła się przede mnie i z płaczem na ustach krzyknęła:
-Tatusiu, przestań! Mamusia płacze!
Pomimo popieprzonego zawirowania w moim nędznym żywocie, dziecka bym nie uderzył. Swojego dziecka tym bardziej. Wstałem więc z kolan, a świat wkoło wirował. Rosie stała w piżamie przed Cindy, dotykała dłońmi jej twarz, a ręce miała we krwi, tak jak we krwi była warga Cindy. Cała wściekłość wyrwała mi się z piersi, a wraz z nią niemy krzyk z gardła. Trwaliśmy w tej zamkniętej klatce krwi i łez, wrzasków i szeptów, a słońce przyglądało nam się zza szyby, nieruchomo wisząc na paru promieniach.
W końcu i Cindy spojrzała mi w oczy i choć serce miałem już pęknięte, teraz popękałem cały. Ale o dziwo wciąż nic nie czułem. Nie było współczucia i zazdrość umknęła, i zostaliśmy w pustej próżniowej bańce, do której nie zna drogi żadne uczucie.
Niespodziewanie otworzyły się frontowe drzwi, a wrzask wiatru zapowiedział nadejście Jazzy. Wstrzymała oddech, gdy klamka wyrwała jej się z dłoni i drzwi skleiły się z futryną. A później z pseudo sercem Matki Teresy podbiegła do skulonej Cindy i chłodem dłoni ukoiła jej pokolorowany złością policzek.
-Znów jej to zrobiłeś. - Takiego syku nie powstydziłby się nawet wąż. - Znów to robisz - poprawiła. - I ty śmiesz mówić, że ją kochasz!?
-Bo kocham - powiedziałem cicho.
-Jeśli nie brzydzisz się przemocą względem kobiety, niech obrzydza cię chociaż kłamstwo.
-Nie kłamię - odrzekłem w amoku, a narkotyczne powietrze opływało moje płuca.
-Zabieram ją stąd - zadecydowała, ale już nie w moim kierunku. I również nie do Cindy.
Pomogła jej wstać, przytuliła do piersi, a łzy Cindy rozpierzchły się w pajęczych niciach po szarej koszulce Jazzy. Wyciągnęła rękę do przerażonej małej Rosie, a wtedy stało się coś, czego nie obejmowało moje wewnętrzne opanowanie. Pochwyciłem Rosie w ramiona i odszedłem z nią aż po wejście do kuchni.
-Oddaj mi ją - warknęła Jazmyn. Żyła na jej skroni podskakiwała.
-To moja córka - oznajmiłem, mocno przyciskając do piersi wątły korpus.
-Ją też masz zamiar pobić, jeśli krzywo poukłada klocki?
-Nic jej nie zrobi - przemówiła płaczliwie Cindy, a metaliczny smak jej ust czułem w swoich. - Tylko ja działam na niego jak płachta na byka.
I miała rację. Ja byłem ogniskiem, ale ona iskrą.
Cindy spojrzała smutno na Rosie drżącą w moich ramionach, a potem, choć ciągnąłem jej spojrzenie i ciągnąłem, nić pękła. Moja mentalna siła zawiodła, a Cindy obejmowana przez kościstą rękę z wyrazistym łokciem Jazzy wyszła na podjazd, by tam przesiąknąć słońcem i samochodowym odświeżaczem powietrza w aucie Jazmyn.
Usiadłem na kanapie w rozkroku, a Rosie przytulałem do piersi jak bezwładnego pluszaka. Kołysałem się wpierw w przód, potem w tył, jak zarażony chorobą sierocą. Aż w końcu i Rosie przytulała mnie, i pytała cicho wprost w ucho, dlaczego uderzyłem mamusię i czy ją też uderzę, i jeszcze że ona już zawsze chce być dzieckiem, bo dorosłość wpędzi ją do grobu, nim zarobi na trumnę. A potem moje usta zaatakowały pytaniem jak z jednego z odległych księżyców Jowisza.
-Kochasz mnie, Rosie?
Potrząsnęła twierdząco głową, a włosy rozbiegły jej się wokół policzków. Pocałowałem ją w czoło i minęło wiele, wiele metaforycznych lat, nim dotarło do mnie, że dzieci nie należą do mojej bajki, a w mojej bajce rozpętałem wojnę domową.
~*~
Czyją stronę trzymacie? Justina czy Cindy?
Justina 😏
OdpowiedzUsuńKońcówka cudowna, słodki tatus <3
OdpowiedzUsuńCindy. Żaden powód do agresji nie jest dobry
OdpowiedzUsuńJustina!
OdpowiedzUsuńCindy w tej części nie wzbudza we mnie sympati i tyle.
Nell 😢
Rosie!
OdpowiedzUsuńOni obydwije są winni...
Liczyłam, że już się to jakoś rozwikła, ale muszę jeszcze czekać
OdpowiedzUsuńWedług mnie oni w ogóle nie powinni być razem, ona-zdradza, on-bije
OdpowiedzUsuńw ogóle do siebie nie pasują,a ten ich 'zwiazek' jest już naciągany
Cindy kochanie co Ty odwalasz? A było tak pięknie ehh ale prawdziwa miłość przezwyciezy wszystko A wiadomo że oni są sobie przeznaczeni także nie mam się o co martwić :) W końcu po każdej burzy wychodzi słońce czy jak to tam szło
OdpowiedzUsuńJustina, bo czekam, aż sie ogarnie i wróci do Nell
OdpowiedzUsuńJustin, niech ma szmata:)))
OdpowiedzUsuńJustina zła strona nigdy nie umrze, a mój mądry chłopczyk wreszcie od niej odejdzie, wróci do Londynu i będzie kontynuować swoją dawną pracę :)))))
Cindy oczywiscie. Obawiam sie ze jezt chora albo cos. Albo ma jakiea klopoty. Na peno go nie zdradza.
OdpowiedzUsuńZadnej...cindy jest glupia ze chciala go zdradzic, ale justin nigdy nie powonien jej uderzyc. Kropka. Czekam na natepny "***
OdpowiedzUsuń