wtorek, 10 maja 2016

Rozdział 31 - Crime scene


Miałem dokładne współrzędne. Miałem zapas benzyny w baku. Miałem parę zaoszczędzonych minut. I przede wszystkim miałem cholerną potrzebę, by wszystkie nierozwikłane kwestie zamknąć z Jasonem we wspólnej trumnie. A jak się okazało, było tych kwestii całkiem sporo. Na przykład tajemnicze okoliczności, w których przewody hamulcowe postanowiły podzielić się na zwolenników wschodu i zwolenników zachodu.
Dostępność papierosów w samochodzie: trzy sztuki. Całą świętą trójcę wypaliłem raz za razem, mknąc przez zapełnione ulice. Uchylałem okno, by wyrzucić niedopałek, a wtedy wiatr świszczał mi w uszach i motywował prędkość, by rosła i rosła, aż nie mogła już rosnąć. Wkrótce droga wylotowa z miasta stanęła przede mną otworem. A później zjazd na inną, pełną kolein, choć bardziej przyjazną amatorom monotonnych wypraw. Stałem się rzeczywistym panem szosy - jak daleko wychylać wzrokiem w każdą z czterech stron świata, Bóg nie podzielił się poczuciem, że stworzył kogoś prócz mnie.
Wiedziałem, czego szukam - punktu oddalonego o kilkaset metrów od parkingu leśnego na prawo od pasu ruchu; punktu graniczącego z leśnym skrzyżowaniem; punktu, gdzie kora potężnego drzewa obdarta jest do naga i gdzie na asfalcie mienią się pozostałości potłuczonej przedniej szyby Volvo XC60. Im bliżej byłem, tym bardziej nie chciałem wiedzieć, że jestem już tak blisko. Ale gdy wyrosło przede mną to samo drzewo, pojawiło się jakby znikąd, rozebrane, obdarte z uroku osobistego, będące bramą poboczną do piekieł, odeszła chęć władzy na szosie i toczyłem się koło za kołem, całe zatrważające dziesięć mil na godzinę.
I chociaż wiedziałem, czego szukam, i wiedziałem, że już znalazłem, cel wciąż był mi obcy. Zjechałem na pobocze, a powietrze nie przesiąkło zapachem żadnego obcego żywego ducha. Tylko swąd palonej gumy, odchodzące do aniołków opary perfum Jasona, może krzyk, a może jego milczenie, i złowieszczy chichot przewodów hamulcowych.
Wysiadłem z auta. Smuga opony wciąż dzielnie trzymała się asfaltu. Krok za krokiem, ruszyłem w podróż, jaką pokonał on, przeszło trzy miesiące temu, od chwili uduszenia pedału, do chwili kontaktu z drzewem: kontaktu tak bliskiego, że Cindy wstrząsnąłby huragan zazdrości.
-Co żeś tu robił, bracie? - Miałem spytać w myślach, ale rozmowa z samym sobą czasem pomaga. Ma tylko jedną wadę - nikt mi nie odpowie.
Wszystko było nie tak: czarne jak sadze, niejasne jak pochmurna noc, nie na miejscu jak piwo w McDonaldzie. Usiadłem na poboczu, zgiąłem kolana i pocierając skronie kciukami, wpadłem w wir walca z własnymi myślami. Do domu miałem ponad trzydzieści kilometrów i nikt mi nie wmówi, że Jason przebył taki kawał bez użycia hamulców. Prędzej uwierzyłbym, że po całodziennym zaleganiu na plaży wieczorem przed lustrem stanie się bladym jak ściana. Ponad to, żeby paść ofiarom morderstwa, trzeba posiadać wrogów, chociaż jednego maleńkiego wroga, jakąś pchłę pchającą się w życie, jakąś wesz, która ciągnie się wraz ze zbędnym balastem. Jason nie miał wrogów. Nie musiałem go znać, nie musiałem z nim mieszkać, nie musiałem nic - on nie miał wrogów. Był jak nasza matka - a ona samego szatana zaprosiłaby na kolację, pytając wciąż i na okrągło, czy dolać mu czerwonego wina, czy może gustuje w wodzie święconej.
-Komu zalazłeś za skórę? - spytałem znów. - Może to sprawka jakiejś tajemniczej kochanki z urażoną dumą? W końcu miałeś skłonności do skoków w bok. Czego oczywiście nie pojmuję. No bo, proszę cię, zdradzać Cindy? Musiałeś być cholernym fanatykiem wielkich cycków, nie widzę innego wytłumaczenia. Bo Cindy, owszem, dużych nie ma, ale za to...
Naraz, ni stąd, ni zowąd, z nieba lunął deszcz. A mógłbym przysiąc, że jeszcze nie tak dawno asfalt prażył się pod dobitnym naporem słońca. Włosy opadły mi mokre na czoło, bluza przykleiła się do nagiego torsu, a nogawki spodni zassały uda i ciekło ze mnie , jakbym za swe grzechy skąpał się w studni.
-Okay, zrozumiałem! - krzyknąłem w niebo. - Nie jesteś szczęśliwy z powodu wywodów na temat piersi naszej panny, jasne. Zachowam je wszystkie dla siebie! Możesz przestać na mnie lać!
I przestał. 
Albo postradałem zmysły, albo globalne ocieplenie zyskało kolejny efekt uboczny.
Nie miałem żadnego punktu zaczepienia i to napawało mnie głęboką irytacją. Jedynymi dowodami był pień drzewa obdarty z chwały, lawendowy zapach Cindy na mojej poduszce i wyraz wszechstronnego niezadowolenia Jasona z nieba. A prócz tego nic, co pozwoliłoby stwierdzić, czy Jason chował w szafce dorodny spis wrogów wartych omijania, czy Bóg potrzebował go u siebie i skłócił ze sobą dwa krańce przewodów hamulcowych jak dwóch braci - jak nas.
Dalsze siedzenie w miejscu, w którym gdzieś na wysuszonej trawie osiadł ostatni oddech mojego brata, było wprowadzeniem do stanu depresyjnego, więc podniosłem się z jezdni i ruszyłem w drogę powrotną do samochodu z, mam nadzieję, sprawnymi hamulcami. Wtem dostrzegłem zagrzebany w ziemi zegarek, męski, ciężki, całkiem sporo wart, bo w znakomitym stanie, odliczając ziemię pomiędzy zazębieniami na metalowym pasku. Schowałem go do kieszeni. To nie potrzeba posiadania błyskotki. To ukłucie elektromagnetyczne z nieba pobudzające moją ospałą intuicję.
Wracałem podobną drogą, zostawiając w tyle komisariat, a moje hamulce działały bez zarzutów - co przeczy teorii o narodzinach nowego trójkąta bermudzkiego królującego na obrzeżach Los Angeles. Przez całą drogę prowadziłem otwartą walkę wręcz z myślami: czy powiedzieć Cindy, czy ukrócić jej cierpienie i wykorzystać jej nieposkromioną chęć na czułości, wiedząc, że brak połączenia w przewodach hamulcowych, który zepchnął Jasona, zepchnie do rowu również pieszczoty. 
Odpowiedź nadeszła z nieba, poparta dwoma silnymi argumentami: pierwszym był mój odwieczny brak talentu do głoszenia kłamstw, a drugim była Cindy, która w koszulce nocnej i bosych stopach wybiegła na podjazd, gdy zwabiło ją posapywanie silnika.
-Nie jest tak ciepło, skarbie. Przeziębisz...
-Odebrałeś moją komórkę? - zaatakowała.
Wysiadłem powoli z auta. Moje nogi same zdawały sobie sprawę, że nie warto się spieszyć.
-Tak, odebrałem. Byłaś wtedy w toalecie.
-Oddzwoniłam na ten numer - poinformowała, jakbym wcale nie odpowiedział. Nie musiałem, bo ona wiedziała. - Odebrał policjant. Justin, powiedz mi, o co chodzi.
-Chodź do domu - poprosiłem.
-Powiedz mi.
-Powiem - obiecałem. - Ale nie na podjeździe. I nie kiedy każdy sąsiad ślini się na twój widok. Przypominam, jesteś półnaga.
Przyznała mi rację i pociągnęła do przedpokoju. Usiadłem na dębowym krześle przy stole, posadziłem sobie Cindy na kolanach, by mieć ją blisko. Nie wiem, czy drżała, czy to tylko złudne wrażenie, czy może to mi trzęsły się nogi. W każdym razie amplituda jej podskoków na moich udach wahała się w granicach paru milimetrów.
-Justin, mów wreszcie, o co chodzi. Zobacz, jak mi serce bije.
Przytuliła moją dłoń do swojej piersi. W zasadzie do serca, ale wkrótce chwyciłem delikatnie jej nagą pod koszulką nocną pierś. Mogła to przewidzieć. Ale najwyraźniej nie przewidziała, bo prędko zdecydowała, że moja dłoń wolałaby zgłębiać powierzchnię jej kolana.
-To nie był wypadek - powiedziałem otwarcie.
-Co?
-Śmierć Jasona nie była wypadkiem. Ktoś - odkaszlnąłem. - Ktoś przeciął przewody hamulcowe w jego samochodzie.
Twarz jej pobladła, nagle jakby ktoś zakleił ją białym brystolem z otworem na oczy, nos i usta. Pod powiekami skotłowały się łzy, ale jeszcze przez chwilę trzymała je na krótkiej smyczy.
-Jak to przeciął? - wyszeptała. - Ktoś go zabił?
-Na to wygląda - przyznałem. 
-Justin, jak działa takie przecięcie przewodów hamulcowych?
-Z biegiem jazdy płyn hamulcowy zaczyna uciekać. To oznacza, że jest całkiem inaczej niż na filmach: kiedy kierowca czuje, że pedał jest zbyt miękki, wystarczy nacisnąć go parę razy, a dla pewności zaciągnąć jeszcze ręczny. I Jason na pewno o tym wiedział. A skoro skończył na drzewie, ktoś musiał mu w tym pomóc dwukrotnie.
-To znaczy?
-To znaczy wpierw przeciął przewody, a w drugiej kolejności sprowokował sam wypadek. Cindy, byłem tam, widziałem. To pusta droga. Sam z siebie nie skończyłby w rowie, bo na dobrą sprawę nie miałby żadnego powodu, żeby hamować i...
-Ja też tam byłam - szepnęła w moją szyję. - Byłam z nim parę minut przed jego śmiercią.
Może to Cindy była brakującym puzzlem układanki. Nie przerywałem jej, nie stawiałem tamy po środku potoku słownego. Tylko moje ramiona zapewniły ją, że nigdzie się nie wybierają, i objęły mocniej.
-Często tam przyjeżdżaliśmy. Lubiłam kochać się z nim w samochodzie. Wtedy też to zrobiliśmy. Aż nagle dostał sms'a. Nie powiedział, o co chodzi, ale widziałam po nim, że nieźle się wkurzył. Zamówił mi taksówkę i powiedział, że musi załatwić coś ważnego, że niedługo wróci. Nie wrócił - załkała. - Byłam z nim na pięć minut przed jego śmiercią. Wciąż mam wrażenie, że to moja wina.
-Daj spokój. - Przytuliłem jej głowę do piersi. - Może kręcił się tam ktoś jeszcze? Ktokolwiek, Cindy. W tej sprawie jest więcej niejasności niż jasności.
-Był tam jakiś facet. Ostro ściął się z Jasonem, w zasadzie o nic konkretnego. Wpierw niby pytał o drogę, a później od słowa do słowa przeszło od popchnięcia do popchnięcia.
-Poznałaś go? - Pokręciła głową. - Nie widziałaś tak nigdy, ale to nigdy?
-Nie wydaje mi się. Ale, wiesz, byłam na chwilę po świetnym seksie i niekoniecznie łączyłam ze sobą fakty. 
-Oszczędź mi szczegółów - poprosiłem, a twarz mi wrzała. - Więc jak?
-Miał czapkę z daszkiem i okulary. Jak tak teraz myślę, to mógł być doprawdy każdy. Ale Jason nie miał wrogów - powtórzyła to samo, co kłębiło mi się w głowie. - Nie chciałam ci tego mówić, ale...
-Ale co? - ponagliłem, kiedy policzki jej zapłonęły.
-Przez chwilę pomyślałam, że ktoś mógł wziąć Jasona za...
-Za mnie - dokończyłem i wtedy to do mnie dotarło: Jason nie miał wrogów, a ja miałem ich jak drobniaków w portfelu.
-Przepraszam - bąknęła pospiesznie. - Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. 
-Nie przepraszaj za prawdę, Cindy. To ja mógłbym cię przeprosić.
-Za co?
-Za to, że żyję, a on nie.
Chyba przegiąłem, bo wtedy rozpłakała się na dobre. Łzy ciekły jej po twarzy, jakby w oczach miała dwie Niagary. Łapała spazmatycznie tyle powietrza, że po chwili sama była już powietrzem i nie czułem jej ciężaru na udach. A chciałem czuć. Chciałem wiedzieć, że jest blisko i że w ogóle jest, bo w przeciwnym razie jeszcze dosadniej poczuję, że w przeciwieństwie do Jasona, moja śmierć byłaby większości na rękę.
-Cindy - szepnąłem. - Cindy, kochanie, spójrz na mnie. - Spojrzała, ale przez łzy. - Doskonale wiem, że wolałabyś, żebym to ja zadomowił się w trumnie.
-Justin...
-Nie przerywaj mi - poprosiłem. - Wiem też, że gdyby on żył, nawet byś na mnie nie spojrzała. Przywykłem do myśli, że jestem tylko opcją zapasową. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zaakceptowałem to, zgodziłem się, niech tak będzie. I nie zaprzeczaj, że jest inaczej, Cindy. Nie jestem głupi.
Więc nie zaprzeczyła. A moje serce napuchło jak balon i zostało niespodziewanie przedziurawione szpilką, a potem odfrunęło, dostając skrzydeł, aż osiedliło się gdzieś na drugim końcu świata, na przykład w Londynie.
Siedzieliśmy długo objęci, jej dłonie mieszały się z moimi włosami, a bose stopy raz po raz wspinały się po moich łydkach i powracały w doliny jak po drabinie. Kiedy Cindy wpadała w łzawy trans, niełatwo było ją wydostać. Kołysała się, szarpała włosami, nie dała się pocałować, ale i pragnęła, by nieustannie ją dotykać. Znałem już ten etap rozpaczy i miałem na niego jeden sposób - przeczekać. Więc czekałem, trzymając jej głowę wtuloną w pierś, szepcząc do ucha wszystko, co ślina przyniosła na język, i będąc.
-Mogę cię o coś spytać? - uspokoiła się i jej oczy powoli traciły niepokojącą czerwień.
-Pytaj, może będę szczery.
-Dlaczego robisz to wszystko? Dlaczego w ogóle jesteś tu ze mną, dlaczego się troszczysz, po prostu dlaczego? Chcę wiedzieć, muszę wiedzieć.
-Przecież doskonale wiesz - westchnąłem. Wkroczyła na wyboiste ścieżki. - Czujesz dlaczego.
-Chcę, żebyś to powiedział.
-Jeszcze nie umiem - przyznałem, całując jej powieki. - To jeszcze za wcześnie.
Przyjęła to ze spokojem wymalowanym na twarzy. Dotknęła mój policzek tak, jak dotykała zawsze na moment przed pocałunkiem powodującym wiotczenie mięśni. Dzięki Bogu siedziałem. Ale zanim mnie pocałowała, poprosiła słabym głosem:
-Obiecasz mi, że znajdziesz tego, kto go zabił?
Dotknąłem jej warg swoimi i szepnąłem:
-Obiecuję.
A potem zmazała ze mnie wszystkie zmartwienia, znów byliśmy tylko my, a śmierć Jasona zawisła wysoko w powietrzu i była zbyt lekka, by spaść na nas z nieba.



Nieustannie brakowało mi ostatniego elementu, który dopełniłby układankę i zamknął dział przewodów hamulcowych, rozbitej szyby i zwłok bezwładnie wplątanych w kierownicę. 
Myślałem nad tym cały kolejny tydzień. Myślałem, gdy budziłem się rano, a włosy Cindy łaskotały moje policzki. Myślałem, gdy uczyła mnie robić naleśniki i zgrabnie polewała je sosem klonowym. Myślałem, gdy chodziliśmy na długie spacery, albo gdy jeździłem za nią z wózkiem sklepowym na smyczy, który zapełniał się i zapełniał, aż nie mógł zapełnić się bardziej. I myślałem, gdy wieczorami kładliśmy się pod wspólną pościel, a Cindy szkoliła technikę francuskich pocałunków na moim ramieniu.
Po tygodniu stałem w tym samym miejscu, jakby nie poruszyła się Ziemia i jakbym nie poruszył się ja.
Ósmego dnia postanowiłem wrócić na miejsce wypadku z silnym postanowieniem, że tylko tam dopełnię lukę w swym własnym prywatnym śledztwie. Zajechałem na pobocze nieopodal niefortunnego drzewa, a zapach śmierci uderzył we mnie dotkliwie. Chciałbym, aby nadszedł ulewny deszcz i spłukał wszystko to, czego do policyjnych akt nie zabrali ze sobą gliniarze. Chciałbym, żeby kora na drzewie odrosła. Chciałbym, aby trawa na poboczu, która chyli się zgodnie z atakiem kół samochodu Jasona, przestała się kłaniać. I chciałbym przestać myśleć, że jego śmierć była nagrodą z nieba, a jej ziemską odmianą jest Cindy.
Przemierzałem teren krok po kroku i choć wciąż szedłem, miałem wrażenie, że znów utknąłem w martwym punkcie. Niełatwo było szukać, kiedy nie wiadomo, co chce się znaleźć. A jeszcze ciężej było szukać, wiedząc, że nie ma takiej siły, która podstawiłaby rozwiązanie pod nos. 
Mijały minuty, a ja już na kuckach przeczesywałem trawę, zaglądałem w oko każdemu napotkanemu żukowi i witałem się z każdą mrówką, bo to obiecałem Cindy - obiecałem, że się dowiem. Wszystko wokół coraz dosadniej mówiło mi, żebym dał sobie z nią spokój, bo jest jak moje niebo: gdy u niej świeci słońce, świeci też u mnie; gdy u niej pada deszcz, i ja jestem mokry; a gdy u niej panuje noc, ja nie jaśnieję.
Aż nagle jakiś błysk wyłonił się zza nieszczęsnego drzewa, z którego metalowe pazury zdrapały mech. Wyrwałem się na przód i po chwili w mojej dłoni odciskał się kształt popękanego telefonu. Wyglądał tak, jakby wyzionął ducha w wypadku razem z Jasonem - dwóch kompanów oddało życie w jednym i tym samym momencie. Nie włączyłbym go ani mechanicznie, ani siłą woli, więc plastikową obudowę mógłbym odpuścić sobie od zaraz. Ale głęboko wierzyłem, że karta sim będzie moim sprzymierzeńcem i wspólnie zagramy Sherlocka Holmesa i doktora Watsona.
W drodze powrotnej pędziłem jak na złamanie karku, ale zwolniłem, mając na uwadze zdrowie Cindy - jej pokaleczone serce mogłoby nie wytrzymać kolejnego pogrzebu, a cierniste gałęzie zazębiłyby się. Czerwone światła schodziły mi z drogi, zielone kłaniały się w pas, a żółtych nie było. Ponad to ciągła linia pomiędzy pasami podrosła i tuż przede mną tworzyła jedność, by tuż za mną z powrotem się poćwiartować. Jednak byłem panem i władcą asfaltu.
Czułem narastającą ekscytację. Wcale nie zależało mi, by dowieść, kto odebrał mojej rodzinie Jasona. Zależało mi, by wykazać się przed Cindy, nawet w kwestii tak paskudnej jak trupy, przewody hamulcowe i przedwcześnie zamknięte trumny. Tylko to potęgowało mobilizację, tylko to sprawiało, że jeszcze sobie nie odpuściłem. Ona trzymała mnie na prostych nogach, ona trzymała mnie na nogach, ona mnie trzymała, ona - znaczyła wszystko, dzięki czemu życie wciąż było moim problemem.
Na podjeździe nie koczował żaden obcy samochód. Zająłem dwa miejsca parkingowe i trzasnąłem drzwiami, wysiadając. Dom nie był zamknięty, a w salonie widziałem krążące drobiny kurzu, bowiem powietrza nie poruszały żadne drgania. I żadne ciepło bijące od Cindy. Szukając jej, przejrzałem pokoje na parterze, a potem wybrałem się w podróż po piętrze. W łazience paliło się światło, a szyba w drzwiach była nieco zaparowana. Zapukałem trzykrotnie w dyktę ponad klamką.
-Skarbie, mogę wejść?
Przestała nucić. Cisza ukłuła mnie boleśnie ze wszystkich stron.
-Tak, jasne.
Wszedłem, bo drzwi łazienkowych również nie ograniczała żadna blokada. Cindy stała nago przed lustrem, wcierając w piersi olejek kokosowy - ten, który sprawiał, że pachniała jak batonik Bounty i zewsząd napierała na mnie ochota, by jej posmakować, wgryźć się w jej skórę i rozkoszować.
-Cindy, czy to telefon Jasona?
Na dźwięk jego imienia drgnęła niespokojnie. Obejrzała się przez ramię, a dostrzegając roztrzaskaną komórkę, obróciła się cała. Jej ciało lśniło w blasku lamp. Zlizałbym z niej całą tę kokosową słodycz, gdyby Jason nie umarł i gdyby jego śmierć nie zdecydowała się jednak być obecną pośród nas.
-Skąd go masz? - zaatakowała gwałtownie. 
-Czyli to jego telefon - mruknąłem pod nosem i wycofałem się z łazienki, nim kokosowe pragnienie przejęłoby władzę.
-Justin, co się dzieje? - spytała szybko, ale ja byłem już na końcu korytarza. Szła za mną. - Do cholery, odpowiedzi mi.
-Odpowiem - powiedziałem spokojnie. - Ale wpierw się ubierz.
-Czemu?
Byłem już u podnóża schodów.
-Rozpraszasz mnie.
Cindy wydała coś na kształt stłumionego okrzyku i popędziła z powrotem do łazienki, a wtedy ja zaszyłem się w nieobszernym gabinecie na parterze. Usiadłem przy dębowym biurku. Szuflady były jeszcze pełne - pełne papierkowej roboty Jasona. Dokonałem operacji na otwartym sercu telefonu. Karta sim była nienaruszona, może nieco wyziębiona i osamotniona, ale trafiła na powrót do swoich. Ostrożnie przełożyłem ją do swojej komórki i niecierpliwie czekałem, aż wyświetlą się ostatnie sms'y Jasona. W spisie wiadomości były tylko dwie pozycje. Pierwsza z Cindy - parę brudnych gadek z erotyzmem w tle. Moją uwagę przykuła za to druga pozycja od numeru, którego Jason nie miał zapisanego na liście kontaktów.

Miało ją pół miasta, nie pamiętasz? Wystarczyło parę dolców. Nie boisz się, że złapiesz jakiegoś syfa? Jeśli chcesz pogadać, przyjedź na trzeci z kolei parking za miastem. Ona nie ucieknie.

Tak, to przekonało Jasona, by docisnąć pedał gazu. Mnie też by przekonało. Przeczytałem sms'a kilka razy, dochodziłem do ostatniej kropki i powracałem do początków, by odnaleźć jakaś zagubioną między wyrazami literę, która przybliżyłaby mnie do rozwiązania, albo rozwiązanie przybliżyła do mnie. W każdym razie, abym stanął twarzą w twarz z workiem odpowiedzi.
Szybkie kroki spłynęły po schodach, Cindy zawołała mnie z salonu, a zaraz po tym była już przy mnie w gabinecie, stała za moimi plecami i obejmowała mi ramionami szyję.
-Justin, co się dzieje?
Niechętnie pokazałem jej treść sms'a. Nie odwracałem się, a ona pociągnęła nosem. Wspomnę, że nie miała kataru. Przytuliła policzek do moich włosów, do głowy. Wymienialiśmy się ciepłem, kiedy ona płakała cicho.
-Załatwmy to raz a porządnie - postanowiłem i choć to nie był najlepszy moment, uwolniłem z ciasnej kieszeni znalezisko sprzed tygodnia. - Cindy, poznajesz ten zegarek?
Krzyknęła, ale wszystko stłumiła w dłoniach. Nie miałem wątpliwości - nie widziała tego zegarka po raz pierwszy. Rozpłakała się, więc komórki, smsy i zegarki zeszły na dalszy plan. Przyparłem Cindy do ściany i mocno przytuliłem. Być może nawet zbyt mocno, ale dziś przesadny uścisk zadziałał lepiej niż niedostateczny. 
-To był prezent - wychlipała, więc ledwie ją zrozumiałem.
-Dla Jasona?
W swym małym obłąkaniu pokręciła głową.
-Z tyłu - powiedziała, a jej wargi przyciśnięte były do mojego barku. - Z tyłu są inicjały.
I rzeczywiście były. Z.B. Teraz i ja wstrzymałem oddech.
-Zayn Blake - wyszeptałem. Nie spytałem - stwierdziłem. - Przecież siedział. Wymierzyli mu kilka lat. 
-Justin, odkąd wyjechałeś, minęło sześć lat. Mógł wyjść. Nie kontaktowałam się z nim ani razu. 
-Jadę do niego - postanowiłem twardo. - Jadę do tego skurwiela.
-Jadę z tobą - wtrąciła pospiesznie i już była w salonie.
-Nie ma mowy, zostajesz w domu.
-Jadę z tobą - powtórzyła.
-Nie chcę, żebyś jechała.
-Ale jadę. I nie pytam cię o zgodę, nie jesteś moim ojcem.
I tak oto uaktywniły się w Cindy komórki, dotąd martwe albo obumarłe, które sprawiają, że moje pięści mają ochotę szaleć.
-Dobrze - warknąłem. - Ale nie z tymi cyckami na wierzchu.
Pognała schodami na górę, a z jej ust płynęły zarzuty w stylu "ja pierdole, znów się czegoś czepia". Policzyłem do dziesięciu i wzburzenie nie osiadło na dnie, ale kiedy uderzyłem pięścią w drzwi, złość rozpromieniła się między ból a siłę przyłożenia.
Po chwili wróciła i wyglądała tak, jakby w ogóle się stąd nie ruszała.
-Przecież miałaś się ubrać - westchnąłem zirytowany.
-I jestem ubrana.
-Nie zauważyłem - warknąłem i na tym stanęła nasza dyskusja, bo Cindy wyszła na podjazd i niecierpliwie szarpała za klamkę w samochodzie, choć doskonale wiedziała, że jest zamknięty.
Ruszyliśmy w milczeniu, a napięcie w aucie roztrzaskałoby szyby, gdyby któreś z nas wypuściło oddech. Serce dudniło mi w piersi, aż cały podskakiwałem na fotelu. Dawno nie obiłem nikomu pyska i czułem, że dziś będę miał ku temu sposobność, dlatego prowadząc, rozprostowywałem i zginałem kostki - krótka rozgrzewka przed właściwym przedstawieniem. Aż wreszcie uchyliłem okno - olejek kokosowy, lawenda, frustracja seksualna, to wszystko rozciągało ściany samochodu i w końcu, pod tak silnym naporem, zaczął trzeszczeć.
Część drogi pokonałem na wyczucie, a w dalszej prowadziła mnie Cindy. Mijaliśmy kręte zakamarki odległych dzielnic Los Angeles, słońce świeciło wprost w przednią szybę, oślepiając mnie, Dotarliśmy przed znajomy, choć niechętnie rozpamiętywany dom, wokół i nieopodal krąg tworzyły obce samochody. Spojrzałem na Cindy. Z wierzchu blada jak ściana, wewnątrz pewnie jak ściana zimna. Mogłem, ale i nie mogłem jej się dziwić. Nie mogłem, napędzany wspomnieniami o jej płaczu, próbach samobójczych i szaleństwie w oczach. Ale mogłem, bo własnowolnie wróciła pod bramy piekieł.
Naraz zamek nie trzymał już drzwi wejściowych pod kluczem, a na podjazd wylała się banda paru facetów z Zaynem na czele. Zmężniał, włosy miał krótko przycięte, tatuaże pokrywały mu dłonie, a w wargach kołysał się papieros. Cindy drgnęła na sąsiednim fotelu i złapała mnie za rękę, chyba automatycznie, bo zaraz szybko puściła, przypominając sobie, że jesteśmy krótko po drobnej sprzeczce.
-Obiecaj mi, że zostaniesz w samochodzie - powiedziałem cicho. Razem wpatrywaliśmy się w przednią szybę. Milczała. - Cindy, do cholery, obiecaj. 
-Zostanę - przysięgła, ale bez przekonania.
Nie byłem głupi - wiedziałem, że prędzej czy później wysiądzie. Bo jej daleko było do posłuszeństwa.
Otworzyłem powoli drzwi i wolnym krokiem ruszyłem wzdłuż krawężnika, podrzucając srebrny zegarek. Zayna i całą jego drużynę mentalnego wsparcia wbiło w beton. Miałem nad nimi przewagę - element zaskoczenia. 
-Nie zgubiłeś czegoś, Blake? - krzyknąłem, pozostając w pewnej odległości, a wysoko ponad głową potrząsnąłem zegarkiem.
-Powinieneś być trupem, Bieber - warknął, a gdy mówił, papieros wyfrunął mu z ust.
-Nie mylisz się, Bieber jest trupem. Tylko na przyszłość, kiedy zabijasz jednego Biebera, sprawdź w dowodzie jego imię, bo możesz się mocno zdziwić. Zabiłeś mojego bliźniaka, nie mnie.
Krew się w nim zagotowała, choć nie poczerwieniał na twarzy. W mojej śmierci widział swoją słodkawą zemstę z domieszką zgorzknienia. A skoro śmierci nie było, i zemsta nie mogła być obecna. To z kolei zatopiło w nim niedosyt i pomyślałem, że i tym razem powinienem pilnować przewodów hamulcowych. 
-Wsadziłeś mnie za kratki na pięć pieprzonych lat - warknął, a zachowanie odległości poszło w niepamięć.
-Nie martw się, sam przesiedziałem dwa lata. Strażniczki więzienne bywają całkiem seksowne, nie zauważyłeś?
Zignorował moje wtrącenie.
-Zasłużyłeś na to, by skończyć na cholernym drzewie. 
Wtem, zgodnie ze wcześniejszymi podejrzeniami, z samochodu wyskoczyła Cindy, cała we łzach. Pożałowałem, że jednak nie kazałem jej się przebrać, bowiem teraz moja złość z Zayna spełzła na powrót na Cindy, choć to nie jej wina, że dla tych wszystkich facetów była jak woda na pustyni, albo jak ostatnia kobieta w świecie przelanym płcią męską.
-Zabiłeś go! - krzyknęła i zanim zdążyłem zareagować, okładała go pięściami po piersi. 
Chwycił ją za nadgarstki z chciwym uśmiechem.
-Moja siostrzyczka - westchnął - teraz jeszcze piękniejsza.
-Nie dotykaj jej.
-Sama do mnie przybiegła. - Wzruszył ramionami. - Może się stęskniła.
-Zabiłeś go! - powtórzyła z krzykiem. - Zabiłeś faceta, którego kochałam!
-Niczego mi, skarbie, nie udowodnisz.
Sądziłem, że samego siebie będę musiał powstrzymywać przed fizycznym wymiarem sprawiedliwości, a tymczasem to Cindy po raz kolejny rzuciła się na Zayna, aż byłem zmuszony odciągnąć ją za talię, żeby nie połamała sobie wszystkich kruchych kości. Zayn otrzepał się i otworzył swój samochód, by odjechać, a nas zostawić z niekrwawym niedosytem. Zanim jednak wsiadł, rzucił do mnie przez ramię:
-A na tobie się jeszcze odegram. Wspomnisz moje słowa.
I miał rację - wspomnę.
Roztrzęsioną Cindy zaciągnąłem do auta, a tuż przed maską przemknął nam Zayn i trójka jego znajomych. Rozpoznałem w nich tych, którzy przed paroma laty krzywdzili Cindy, i ona też doskonale ich rozpoznała. Długo siedzieliśmy w samochodzie, ona pochylała się przez panel pomiędzy fotelami, z głową na moich kolanach. Chciała, by głaskać ją po głowie i szeptać. Ale co szeptałem - tego nie wiem. Od wielu minut słyszałem tylko słowa Cindy:
"Zabiłeś faceta, którego KOCHAŁAM."
Albo to zwykłe przejęzyczenie, albo czas przeszły po raz pierwszy został aktywowany świadomie.






~*~



A więc tu Was nie zaskoczyłam - większość z Was podejrzewała, że stoi za tym Zayn. Tymczasem on się jeszcze nigdzie nie wybiera :)





13 komentarzy:

  1. Piszesz extra :)
    Lubię Jindy ale kiedy wróci Jeeeeeeell

    OdpowiedzUsuń
  2. No ja czekam na Nell :(, ale szkoda mi Cindy bo tak naprawdę to o nią im wszystkim chodzi..
    http://glamlipstick.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Jezu, Zayn, zapomniałam o nim w ogóle! Świetny rozdział, czekam na Jell, bo to ich kocham najmocniej:) wenyy

    OdpowiedzUsuń
  4. Omg tak myślałam że to zayn ciekawe co dalej zrobią

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiedziałam :3 aczkolwiek byłam pewna ze panna Blake będzie podejrzewać Drugiego Biebera :o

    OdpowiedzUsuń
  6. KOCHAŁA KOCHAŁA Justin cieszę się razem z Tobą :D teraz tylko czekać aż wyznają sobie miłość i będzie kolejna słodka Rosie :D A Zayn to dupek, oby nic głupiego nie zrobił, niech się trzyma z dala od Jindy i małej Rose, bo jak nie to ja wkrocze do akcji

    OdpowiedzUsuń
  7. No chyba Zayn nie odpuści :/ A zaczynało byc tak pięknie :'(

    OdpowiedzUsuń
  8. Cudowny!
    Zayn...on nie odpusci....mama nadzieje ze nie zabije Justina chce HAPPY END :( :)
    W końcu jest Jindy <3333

    OdpowiedzUsuń
  9. nie wiem juz co myslec...
    wciaz jestem za Nell, ale...
    kurwa mac
    nie wiem po prostu...
    ale jestem w ciezkim szoku

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie no, nienawidzę Zayn'a. Jak on mógł no? Mam tylko nadzieje, że nie zrobi on nic Justinowi. chociaż wydaję mi się, że jednak zrobi...wieęęęc lepiej będzie jak Bibcio dla bezpieczeństwa wróci nie wiem, może na przykład do Londynu do Nell :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Niech Justin wróci do Londynu do Nell. :-) Ta rozdziały z Nell były lepsze. Niech Cindy spada.

    OdpowiedzUsuń