Następnego ranka, tuż po przebudzeniu, zalała mnie traumatyczna myśl, którą postanowiłem natychmiast podzielić się z Nell. Jednakże to natychmiast nie mogło zaistnieć aż tak natychmiastowo, gdyż Nell przebywała jeszcze gdzieś w równoległym, choć odległym świecie, gdzie jednorożce produkują różową watę cukrową bez kalorii, a po niebie latają święte krowy puszczające pachnące bąki. Przyglądałem się jej przez następne dziesięć minut, a że Nell stawała się niebywale poirytowana, gdy ktoś przypatrywał jej się dłużej niż powinien, obudziła się niedługo po tym pod samym naciskiem mojego spojrzenia.
-Wiesz, co sobie przed chwilą uświadomiłem?
-Że trzymasz mi łapę między nogami i czuję się odrobinę niekomfortowo? - zaryzykowała sennie.
-Nie uwierzę, że ci się to nie podoba - zaśmiałem się, bo w istocie dotykałem jej małą księżniczkę jeszcze podczas snu.
-Nie powiedziałam, że mi się nie podoba - stwierdziła. - Powiedziałam tylko, że nie czuję się w stu procentach komfortowo.
Z tego wszystkiego na chwilę lub dwie wypadłem z rytmu i kompletnie zapomniałem, do czego w istocie zmierzałem. Aż kiedy Nell przewróciła się na bok, a dłoń opadła jej na moje podbrzusze i to w dodatku tę część podbrzusza, gdzie rozkwita pasek włosów, które z jakiś względów podniecają każdą kobietę, czyli na tę najniższą z najniższych partii podbrzusza, doznałem oświecenia.
-Miałem zamiar powiedzieć, że przez ciebie, oczywiście do wczoraj, nie uprawiałem seksu ponad miesiąc. MIESIĄC, rozumiesz?
-Ja nie uprawiałam seksu przez ponad piętnaście lat. Naprawdę uważasz, że grasz tu pokrzywdzonego?
Zaśmiałem się raz jeszcze. Nell zaistniała w moim życiu jako jedyna osoba, która na jedno moje zdanie umiejętnie i z polotem odpowiada dwoma. A to nie lada wyzwanie.
-Która godzina? - spytała po chwili. Spytała, ale jakby wcale nie chciała pytać. A ja wcale nie chciałem odpowiadać, bo wtedy będę aż nadto świadomy, ile godzin, minut i sekund zostało do końca czegoś społecznie interesującego.
Mimo to sięgnąłem po komórkę i sprawdziłem godzinę.
-Dziewiąta piętnaście.
-O której masz samolot?
Ścisnęło mnie w gardle.
-O dwunastej.
-Jesteś już spakowany?
-Tak - odrzekłem. - Mam niedużą torbę w bagażniku. I pół materialnego życia za oceanem.
-A mentalne życie masz gdzie? - spytała z uśmiechem. - Wiesz, to głębsze.
-A mam w ogóle coś takiego?
-Sądzę, że gdzieś by się znalazło.
-Pomyślę nad tym w samolocie - obiecałem. - Nigdy nie lubiłem latać. Potwornie mi się nudzi.
-Zbajerujesz jakąś młodą stewardessę i przestanie ci się nudzić.
Pocałowałem Nell krótko w czoło i odparłem:
-Wiesz, chyba dziś nie mam na to przesadniej ochoty.
-Justin Bieber nie ma ochoty na seks? Masz gorączkę, czy po prostu się starzejesz?
-Po prostu - stwierdziłem - dzisiaj w nocy zrobiłem zapasy na najbliższy tydzień.
Jeszcze niemal godzinę leżeliśmy w łóżku, ramię w ramię, ale wcale nieprzytuleni, wcale nieobjęci i wcale niewyglądający tak, jakbyśmy przed paroma godzinami uprawiali coś na kształt miłości. Znów byliśmy kumplami, tymi od błahych sporów, od przekomarzania się i od odmiennych zdań na temat pośladków gorących nastolatek. Znów było tak jak dawniej, jakby nic szczególnego nie miało miejsca. Pomyślałem, że tak będzie lepiej dla nas obojga, w szczególności dla Nell, bo ostatnią rzeczą jakiej bym sobie życzył, byłaby mała, roztrzęsiona dziewczynka licząca na dozgonną miłość zapoczątkowaną w łóżku.
Po jakimś czasie zatrważająco cichej ciszy, szmer wzniósł się za ścianą: w salonie, albo w sypialni ojca Nell. Był coraz głośniejszy. I coraz bliżej. Aż w końcu dał upust w momencie naciśnięcia na klamkę i wkrótce ujrzeliśmy ojca Nell w jej przytulnym pokoiku. Pozwolił mi poczuć się jak beztroski gówniarz przyłapany z dziewczyną w łóżku. W dodatku zupełnie nago i pewnie na stojąco, przynajmniej w tych dolnych partiach.
-Co tu się, kurwa, dzieje? - warknął głośno. Tym samym ściągnął do pokoju jednego ze swoich kolegów; tego, którego kiedyś spotkaliśmy na nocnych wyścigach na obrzeżach.
-No ładnie - stwierdził. - Wychodzi na to, że Chanell ma zaskakująco niewiele wspólnego ze świętością.
Postanowiłem się ubrać, przynajmniej od pasa w dół, zanim ojciec Nell wyszarpie mnie z łóżka córki za włosy i nago wypchnie za próg. Bo dla każdego ojca, nawet niepraktykującego, ten jeden element stanowi igłę w wysokim ego. Mam nieodparte wrażenie, że gdybym ja za te dziesięć lat znalazł swoją córkę w łóżku z dorosłym facetem, bynajmniej nie pałałbym do niego sympatią, mimo że względem córki też nie odczuwałem szczypty sympatii.
-Wiesz, ile ona ma lat? - warknął oczywistym, bowiem spodziewałem się tego pytania odkąd w istocie poznałem wiek Nell. - Ale nie, ja z nią nie sypiam, to jeszcze dziecko - ironizował moje słowa zawarte w jednej z pierwszych rozmów. - Więc uświadomię ci, synku, że ona doprawdy jest jeszcze dzieckiem.
-A ja nie jestem twoim synkiem - rzuciłem bezczelnie. Co innego, gdyby ojciec Nell był przed pięćdziesiątką i reprezentował sobą coś więcej niż dowód pijaństwa i moralnego upadku. Ale że był ledwie starszy ode mnie i że nie miał prawa schować Nell pod kloszem akurat dziś, mój stosunek do niego był dosłowną oczywistością. - Poza tym wszystko jest dla ludzi, prawda? Zluzuj majtki, stary. Nie zostaniesz przecież najmłodszym dziadkiem na... Nell, używaliśmy gumek?
-Czy ty chcesz powiedzieć, że nie wiesz nawet, czy się zabezpieczyliście!? - krzyknął. Bez wątpienia był to wyraz jego niezadowolenia na myśl o ewentualnej ciąży.
Wtedy i mnie przeszedł zimny dreszcz. Rozejrzałem się po pokoju, ale nie znalazłem żadnej zużytej gumki, co z jednej strony było bardzo niepokojące, bo Nell bez wątpienia nie łyka żadnych tabletek, a z drugiej strony wypadało mi odetchnąć z ulgą, bo sam nagi kutas przed ojcem Nell był wystarczającym stopniem upokorzenia.
Niespodziewanie Nell owinęła się kołdrą, doskoczyła do mojego boku, szarpnęła mnie za ramię i szepnęła na ucho:
-Nie mam jeszcze okresu. Ale siedź cicho, to intymna sprawa.
Więc cały rozpromieniony, bo to przecież najlepsza metoda antykoncepcji, ale również jasny dowód na to, że faktycznie bzyknąłem dziecko, odpowiedziałem:
-W każdym razie nie zostaniesz dziadkiem, więc daj dziewczynie trochę pożyć.
Mimo że sytuacja nie została niewiarygodnie rozdmuchana i nie przypłacę za seks z byłą anielską dziewicą głową, postanowiłem chwycić koszulkę i jak najszybciej wymknąć się z pokoju przez okno, nim ojcu Nell odwidziałoby się pokojowe nastawienie. Bez jedynek mógłbym nie wyglądać tak dobrze. Rzuciłem krótko do Nell, że czekam w samochodzie, a później znalazłem się po jednym skoku na trawniku wokół mnóstwa niedopałków papierosów i odłamków kolorowego szkła. Zastanowiło mnie, czy zostało rozbite na czyjejś czaszce, czy może uległo niewyjaśnionej samodestrukcji. W marszu założyłem koszulkę, co o mały włos nie skończyłoby się stłuczką, w której niewątpliwie ucierpiałbym bardziej i moja podróż do Stanów zostałaby odłożona w czasie. Niedługo po tym siedziałem już w samochodzie z podpalonym papierosem w wargach i czekałem na Nell, dając jej krótką chwilę na majtki, jeansy, skarpetki, trampki, stanik, koszulkę, jeansową kurtkę i siusiu.
Spodziewałem się, że wyjdzie kulturalnie drzwiami, później po schodach i wypadnie z klatki schodowej. Ale ona poszła w moje ślady i chwilę później wyskoczyła przez okno, a za zasłoną błysnęła twarz jej ojca z puszką piwa przy ustach. Po chwili Nell siedziała już w samochodzie i wiązała buty, bo przez rozplątane sznurowadła potknęła się trzykrotnie na prostej drodze mierzącej około pięćdziesięciu metrów.
-Na lotnisko - zarządziła. - Bo ci życie ucieknie.
-Odnoszę wrażenie - odparłem - że już mi uciekło.
-Nie przesadzaj. W końcu nie jesteś aż tak stary.
Ale tym razem Nell nie pojęła istotnego przekazu.
Trzymając dłoń na jej kolanie, ruszyłem spod krawężnika wprost na lotnisko, które chętnie ominąłbym szerokim łukiem i wrócił do mieszkania. Walczyliśmy z czerwonymi światłami, walczyliśmy z korkami ulicznymi, walczyliśmy z uporczywymi klaksonami i w końcu walczyliśmy też, by na siebie nie patrzeć. Po co sprawiać sobie niepotrzebny ból? Dziś wyjątkowo przestrzegałem przepisów i dzięki temu jechaliśmy dłużej, a co za tym idzie, później dotarliśmy na parking przed lotniskiem. Nell chwyciła moją torbę i uparła się, że ten jeden raz to ona zrobi coś pożytecznego dla świata, ale widząc, jak wlecze ją za sobą ostatkami sił, ulżyłem jej w cierpieniu. Gdy wjeżdżaliśmy do hali odlotów ruchomymi schodami, ilekroć przemieściliśmy się około metra w górę, schodziliśmy dwa stopnie i tak na okrągło, aż nasza dziecinna niewinność nie została odebrana przez resztę pasażerów jako utrudnianie swobodnego przepływu mas ludzkich przez nieskończone schody terminalu lotniczego. Tak bowiem nazwał to ochroniarz, zatrzymując nas już na górze.
Pomyślałem, że gdyby moje życie byłoby filmem, wyciąłbym scenę przyszłych paru minut, kiedy już staliśmy po środku przepełnionej hali, w której jednak nie dostrzegaliśmy ani człowieka, ani jednego. Nell stanęła na murku ogradzającym kępkę egzotycznych roślin po środku i dzięki temu byliśmy na jednej wysokości. Postawiłem torbę na kaflach i odetchnąłem głęboko, zastanawiając się, co chciałbym powiedzieć w tych ostatnich chwilach. Ale doszedłem do wniosku, że czegokolwiek bym nie zaplanował, i tak w paplaninie wyjdzie całkiem inny kształt przekazu.
-Więc to koniec - powiedziała Nell ze smutnym uśmiechem.
-Będę dzwonił - obiecałem. - I pisał. I ty też masz dzwonić. O każdej porze dnia i nocy.
-Ale ty dzwoń tylko wtedy, gdy u mnie będzie dzień. Nie lubię, gdy ktoś mnie budzi.
-Zdążyłem się o tym przekonać - zażartowałem. - Raz skopałaś mnie po kostkach. Do dziś odczuwam spory dyskomfort.
-Dyskomfort odczuwałam ja, dziś rano, kiedy trzymałeś mi łapę w mojej małej księżniczce.
-To są zupełnie różne rodzaje dyskomfortu. Ja od kopania w kostkę nie mam szans dojść.
Jeszcze chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, uśmiechając się. Bezgłośnie wspominaliśmy wszystkie wspólne chwile. Na koniec objąłem Nell jedną ręką i zmierzwiłem jej włosy, a potem pocałowałem w czoło. Ona również przytuliła mnie krótko, ale treściwie. Takie pożegnania niewątpliwie preferuję. Zgodne z normą, ale nie przesadnie ekstatyczne.
-Dzięki za te wspólne pół roku. Dowiedziałam się, co oznacza mieć przyjaciela.
-Mam coś dla ciebie - oznajmiłem, później włożyłem dłonie do kieszeni, a po chwili zaciśnięte w pięści wystawiłem przed siebie. - Wybieraj: prawa czy lewa?
-Lewa.
Otworzyłem dłoń, a pomiędzy palcami zabłyszczały klucze od apartamentu na szczycie drapacza chmur.
-Jest twoje - oznajmiłem, wciskając jej w dłoń klucze.
-Nie żartuj. - Przewróciła oczami.
-Jestem śmiertelnie poważny. Jest twoje. Zrobisz z nim, co zechcesz. Niebawem będziesz dorosła, będziesz chciała zamieszkać sama, a może będziesz tam zaliczać dupy poznane w klubie. Jak mówię, zrobisz z nim, co zechcesz. Jest twoje - powtórzyłem dobitnie. - Ale to jeszcze nie wszystko. Na twoje barki spada obowiązek karmienia Gordona. Nie zaniedbaj go. W jego naturze leży bycie pulchniutkim. A nade wszystko - ująłem jej drugą dłoń i tam wsunąłem kolejne świecidełko - powierzam ci miłość swojego życia. Chroń ją jak oka w głowie od wszystkiego co złe.
-Czy ty... Czy ty właśnie dałeś mi kluczyki do swojego samochodu?
-Sam się sobie dziwię.
Przyłożyła mi dłoń do czoła i spytała:
-Masz gorączkę? A może coś brałeś?
-Co jak co, ale narkotyki nigdy nie szły ze mną w parze. Może parę razy coś zapaliłem, to wszystko.
-Więc dlaczego oddajesz mi na dobrą sprawę całe swoje życie?
-Bo szkoda, żeby to moje londyńskie życie zgniło na parkingu przed lotniskiem. Trochę prowadzić umiesz, niebawem zrobisz prawo jazdy i wyobraź sobie, gdy podjedziesz tym cackiem pod szkołę.
Nell uderzyła się z otwartej dłoni w czoło:
-Boże, szkoła.
-Skończ ją, młoda. Mimo wszystko.
Pomyślałem, że miło byłoby widzieć ją na rozdaniu dyplomów w ostatniej klasie, miło byłoby odebrać razem z nią jej prawo jazdy i miło by też było oficjalnie przeprowadzić ją do siebie.
-Nie zdajesz sobie sprawy, Justin, jak wiele dla mnie zrobiłeś. I wcale nie mam tu na myśli twoich pieniędzy, z których najpewniej i tak nie skorzystam.
-Jeśli ty twierdzisz, że zrobiłem dużo dla ciebie, chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele ty zrobiłaś dla mnie. - Założyłem kosmyk włosów za jej ucho. Była taka śliczna. Postanowiłem, że ustawię jej zdjęcie na tapetę telefonu, jak tylko wsiądę do samolotu.
Ostatni raz przytuliłem ją po przyjacielsku, a wtedy ruszyłem, na dobrą sprawę oboje ruszyliśmy, bo póki ja się nie odwrócę, Nell bez wątpienia tego nie zrobi. Oboje uznawaliśmy zasadę, że gdy człowiek zdecydował się odejść, to rzeczywiście odchodzi. Szedłem przez lotnisko ze spuszczoną głową, włócząc nogę za nogę, torba odbijała mi się od biodra, a ja cały czułem się jak dziwka po bardzo pracowitej nocy i zdałem sobie sprawę, że bycie dziwką ma też swoje wady.
I nagle doznałem olśnienia. Stanąłem wpół kroku, jak przez mgłę widząc ludzi przede mną, widząc kasy i monitory z licznymi miastami a to w Nowym Jorku, a to w Michigan, a to w końcu w Kalifornii. Cały obraz zasnuła mi smuga wspomnień, a każde wspomnienie było ściśle związane z Nell. Pierwszy moment po ujrzeniu jej małej buzi zakopanej w pościel. Pierwsze wspólne frytki. Pierwsza grubsza akcja z równie grubą kasą. Liczne posiedzenia w kinach i obrzucanie popcornem każdego, kto wydawał się krzywo na nas patrzeć. Wspólne poczucie humoru, wspólne obiekty roztrząsające głęboką irytację całym tym fałszywym światem. I łóżko mieliśmy wspólne. I czasem skarpetki. I nawet jednostronnie, bowiem korzystała na tym tylko Nell, majtki. I całe minione półrocze przeżyliśmy wspólnie. I najwyraźniej mentalną sferę również posiadaliśmy wspólną.
Gwałtownie obróciłem się na pięcie, pasek torby zsunął mi się po ramieniu, a bagaż uderzył w kafle. Dbanie o pozory nigdy nie było moim priorytetem. Dziś w szczególności.
-Nell! - krzyknąłem, bo w istocie nie zamierzała obracać się przez ramię. Odeszła już spory kawał, kiedy na dźwięk mojego głosu wykonała pół piruetu na pięcie. - Nell, kocham cię!
Stałem tak ze wzrokiem gapiów na każdym skrawku ciała, z ramionami opuszczonymi bezwładnie, jakbym nie miał nad nimi żadnej kontroli, a Nell wyglądała podobnie, tylko ją jakby ktoś zatrzymał podczas startu. I zaraz jakby ta sama osoba przywróciła jej postać do gry, bo Nell puściła się biegiem przez halę odlotów, ludzie ustępowali jej miejsca, była coraz bliżej i bliżej, a ja otworzyłem tylko ramiona i zamknąłem oczy, by po chwili poczuć, jak wskakuje mi w ramiona, oplata mnie w pasie nogami i całuje namiętnie w usta. Usłyszałem głośne brawa pasażerów i chciałem krzyknąć, by zajęli się czubkiem własnego nosa, bo swoim wariackim zaciekawieniem każdą mijaną postacią, być może właśnie psują jedną z najpiękniejszych chwil mojego życia. Ale nie mogłem nic powiedzieć, bo byłem zajęty całowaniem, a gdy w grę wchodziły usta Nell, ona sama nie dopuściłaby choćby myśli, że nasz pocałunek mógłby zostać przerwany.
-Naprawdę nie musiałam o tym wiedzieć - wyszeptała przez łzy, a mnie zastanowiło, czy zalała się łzami po moim wyznaniu, czy płakała już przed.
-Dlaczego?
-Bo teraz będzie mi trudniej.
Nie miała cholernego pojęcia, jak ciężko jest mi samemu, zmuszonemu do wyjazdu, zmuszonemu do czegoś, na co nie ma najmniejszej ochoty. Patrzyłem w jej zapłakane oczy i czułem, jak na te ostatnie pięć minut coś we mnie pęka, jakby wzrasta poziom wody w organizmie, aby na sam koniec ta nieokiełznana fala dotarła pod sam mózg i następnie poczułem, że oczy mam wybitnie wilgotne, aż w końcu wilgotne miałem też policzki i moim usprawiedliwieniem nie mogła być już fala nieznanego pochodzenia. Płakałem, bo było mi cholernie smutno. Łzy płynęły przez policzki do ust, gdzie część z nich ginęła, by powrócić szlakiem z powrotem do oczu, a druga połowa spływała przez lekki zarost do brody i tam odrywała się, by popełnić samobójstwo na brudnych kaflach podłogowych.
-Kocham cię, Nell - wychlipałem łamiącym się głosem i trzymałem ją stanowczo pod udami. - Bardzo cię kocham.
-Ciii - położyła na moich ustach opuszki palców - już nic nie mów. Tylko ostatni raz mnie pocałuj.
Więc pocałowałem ją i był to pocałunek tak krótki i tak delikatny, że niemal nie poczułem jej warg. A jednak to ten pocałunek zapamiętam po ostatni dzień życia.
-Wiesz, z czego jestem najbardziej dumna? - spytała, głaszcząc mnie po policzkach i włosach.
-Z czego?
-Że udało mi się doprowadzić cię do łez.
Uszczypnąłem ją drapieżnie w pośladek.
-Suka.
Zaśmiała się radośnie.
-Też cię kocham, Justin.
Po tym mogłem odejść, nie dodając już nic więcej. Postawiłem Nell na prostych nogach, ostatni raz dotknąłem czubka jej nosa, a potem każde odeszło w swoją stronę, bez słowa, bez uścisku. Pożegnaliśmy się w najbardziej naturalny sposób: kiedy powiedzieliśmy, co mieliśmy w zamiarze powiedzieć, po prostu ruszyliśmy dalej, tak jak powinno się ruszyć po na przełomie dwóch życiowych etapów.
Gdy ostatni raz widziałem skrawek jej podeszwy, pomyślałem, że gdyby to zależało od mojego serca, zamiast od męskiej dumy, zostałbym w Londynie, bo do Los Angeles ciągnie mnie tylko złożona obietnica. Ale z jakiś względów nie powiedziałem tego Nell. I nie byłem pewien, czy kiedykolwiek powiem.
Niewątpliwie proces pożegnań wkroczył do grona tych najbardziej znienawidzonych procesów życiowych, w którym to kluczową rolę pełni jakiś rodzaj bólu, jakiś rodzaj łez i jakiś nieokiełznany, głęboki smutek, który wczepia się w serce korzeniami i wyplenić jest go trudniej niż rabatkę najbardziej uporczywych chwastów. Ogólnie rzecz biorąc nie było przyjemnie rozstawać się z kimś, z kim przebywało się przez bite pół roku niemalże dwadzieścia cztery godziny na dobę. To tak jakby wyrwać rękę czy nogę, bo przecież ona również stanowi teoretycznie nieodłączną część.
Tak samo Nell zdawała się być teoretycznie nieodłączną partią mnie. Oderwanie jej przebiegło nawet bardziej gwałtownie i boleśnie niż zerwanie ze skóry plastra. I bez niej to jak bez ręki czy bez nogi - da się żyć, ale bez wątpienia to już nie to samo życie. Dopóki dziury po oderwanej kończynie nie zastąpi pomocna, czasem bardzo seksowna proteza.
Jeszcze w korytarzu odczekałem swoje, by dojść do siebie w większej niż pełnej pełni i dopiero wtedy wsiadłem na pokład samolotu droższych, ale za to niewątpliwie bardziej komfortowych linii lotniczych, zabierających moje zwiotczałe ciało tam, gdzie wcale nie ma przesadniej ochoty urzędować. Życie wymaga niełatwych decyzji, a definicja niełatwości bezspornie nie niesie za sobą żadnego pozytywu. Dlatego też nie odnalazłem, oczywiście z początku, żadnego pozytywu czekającego na mnie za oceanem, ani też nie dostrzegałem go w kremowych, skórzanych fotelach tych ekskluzywnych linii lotniczych, w których podają tylko whisky z lodem i zatrudniają stewardessy z rozmiarem od C w górę.
Rozsiadłem się przy oknie, mając pod ręką wyłącznie komórkę i parę londyńskich wspomnień, które jednak chętnie sprzedałbym na jakimś zapyziałym targowisku, by więcej się z nimi nie użerać. Wkrótce na fotelu obok mnie usiadł chłopaczek koło siedmiu lat, z czapką z daszkiem odwróconym w tył, skórzanej kurtce z podwiniętymi rękawami i w jeansach, którymi nawet ja bym nie pogardził. Wróżyłem mu bujną, imprezową przyszłość. A obok niego, jak sądzę, matka w moim wieku, ale ze świętością godną zakonnicy wymalowaną w oczach.
Już koło drugiej godziny lotu doszedłem do wniosku, że być może moje rodzicielskie instynkty zostałyby pokierowane inaczej, gdybym tryskał męskimi plemnikami, albo gdyby te męskie miały w sobie odrobinę więcej wytrwałości w drodze do jajeczka. Bowiem gdy matka młodego kawalera usnęła z rozdziawioną paszczą, wdaliśmy się w niezobowiązującą pogawędkę.
-Jak masz na imię, stary? - spytał pierwszy, a mnie naszła myśl, czy rzeczywiście zaczynam już siwieć, czy może siedmioletni chłopcy są dziś prowadzeni drogą bezstresowego wychowania.
-Justin, mały przystojniaku. A ty?
-Podrywasz mnie? - spytał. Omal nie zakrztusiłem się śliną.
-Gdzieżbym śmiał.
-To dobrze. Moja dziewczyna by ci tego nie wybaczyła. A na imię mam Alex.
-Dziewczyna, powiadasz. Starsza, młodsza?
-Młode są najlepsze - powiedział pewnie. - Tak mówi tata, ale według mamy on nie wie, co mówi.
-Mam niepokojące wrażenie, że gładko dogadałbym się z twoim ojcem - zaśmiałem się.
-Ty też lubisz młode?
-Aż nazbyt młode - mruknąłem. - Jakby się nad tym zastanowić, między nami była większa różnica wieku, niż między nią a tobą. Śmiechu warte.
-Ale ja się nie śmieję - odrzekł poważnie. Pomyślałem, że ten dzieciak zawojuje kiedyś światem.
-Dobra, młody. Powiedz lepiej coś o tej swojej dziewczynie. Fajne ma warkoczyki? Albo sukieneczki w kropki?
-Jestem facetem, nie dzieckiem. - Zgromił mnie spojrzeniem. To niewątpliwie najbardziej błyskotliwy siedmiolatek, z jakim przyszło mi się zmierzyć. I na dobrą sprawę jeden z dwóch.
-Ależ oczywiście. W takim razie macie już dzieci? Planujecie ślub?
-W jakim świecie ty żyjesz? - Uderzył się z otwartej dłoni w czoło. - Nie zamierzam się hajtać. Tata mówi, że to skraca życie.
-Twój tata to mądry facet.
-Wiem. Ale mam twierdzi inaczej. - Chwilę milczał, dotykając nosa mamy, która spała w najlepsze, jakby łyknęła garść środków nasennych i liczyła na to, że któryś z pasażerów, a los chciał, że padło na mnie, wcieli się w rolę niańki na pełen etat. - A dzieci niedługo będziemy mieli. Są w drodze.
-Więc poruchałeś?
-Rozmawiałem z jednym bocianem - odrzekł śmiertelnie poważnie. - Obiecał, że przyniesie nam dzieciaka. Będę musiał znaleźć sobie jakąś robotę, żeby wyżywić całe to plemię.
Byłem święcie przekonany, że mały wcale nie ma tak wielkich jaj. Po prostu na szczycie jego wartości stoi ojciec; ojciec Bogiem, ojciec królem. I słowa ojca Biblią, którą należy powtarzać i powtarzać, aż będzie gotowa, by przekazywać ją kolejnym pokoleniom.
-Odwołaj tego bociana, póki jeszcze możesz. Mówię ci, dzieci jak najpóźniej.
-Masz dziecko? - spytał. Walił na "ty" jak do kumpla z collage'u.
-Mam. Córkę. Jest mniej więcej w twoim wieku. Jeśli chcesz, dam ci na nią namiary, to może w nieodległej przyszłości zostanę dziadkiem.
-Ładna jest?
-Jako ojciec i facet dwadzieścia jeden lat starszy nie jestem upoważniony do udzielania tego typu informacji.
Malec zamyślił się, by po chwili odrzec:
-Nie, nie mogę zdradzić swojej dziewczyny. Masz na komórce jakieś gry?
-Pewnie coś by się znalazło.
Wydobyłem z kieszeni komórkę, a Alex doskonale wiedział, jak się nią zająć. Sprawnie znalazł folder z grami, a było ich całkiem sporo, gdyż sam byłem fanem tych wszystkich prymitywnych gierek, które wraz z pobraniem ściągają paskudne stworzenia spowalniające system kilkukrotnie. Oparłem się wygodnie o fotel i przez resztę podróży wypoczywałem, co jakiś czas zerkając w ekran. Mały pobił każdy z moich rekordów, co do jednego, o co byłem szczerze powiedziawszy zazdrosny, bo podczas kiedy ja męczę się z podbicie wyniku o punkt czy dwa przez długie miesiące, on radzi sobie z rekordem w trakcie połowy lotu do Stanów.
Około godziny przed lądowaniem obudziła się mama Alexa i była mi dozgonnie wdzięczna za zajęcie się jej dzieciakiem, co swoją drogą nie było wyjątkową katorgą, bo chłopak z chłopakiem dogaduje się o niebo lepiej, co z kolei utwierdziło mnie w przekonaniu, że gdybym któregoś dnia jakimś cudem zdecydował się własnowolnie zostać ojcem, poproszę bociana o syna.
Później rozmawiałem chwilę z matką Alexa, Aubree. Dowiedziałem się, że oboje mieszkają w Los Angeles i od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że chodziliśmy do jednego liceum, do równoległych klas, tylko ja byłem tym, który trząsł całą szkołą, a ona siedziała pod ścianą z książką i w spódnicy po kostki, więc pochodziliśmy z dwóch różnych światów. Pewnie dlatego niekoniecznie potrafię ją sobie przypomnieć. Gdy zeszliśmy z pokładu na lotnisku w Los Angeles, zaproponowałem, że podwiozę ją i Alexa, ale mieszkali rzut beretem od hali odlotów, więc pożegnałem się z malcem, który oddał mi komórkę, i ruszyłem w swoją stronę.
Stanąłem po środku zatłoczonej ulicy, spojrzałem w niebo i stwierdziłem, że w końcu wróciłem do domu. Co prawda powietrze było duszące, a koszulka kleiła się do torsu, ale tęskniłem nawet za tymi niedogodnościami. Skryłem się przed palącym porannym słońcem na parkingu podziemnym oddalonym od lotniska o pięć minut szybkim marszem. Wstrzymałem oddech, wijąc się pomiędzy filarami, aż w końcu je dostrzegłem: moje maleństwo, może już nie pierwszej młodości i dość mocno zakurzone, bo przecież stało tu koło sześciu lat, osamotnione i opuszczone, ale wierzyłem, że czekało na mnie i kiedy gwizdnę, wciąż będzie na chodzie.
Przejechałem dłonią po masce. Zły ruch. Cały ten kurz osadził mi się na wnętrzu ręki. Kluczyki zgubiłem przeszło trzy lata temu, dokumenty również i z tego względu planuję nie później niż za tydzień sprawić sobie nowe cacko. O ile stara maszyna w ogóle odpali. Wykorzystując wskazówki Nell, które wpoiła mi przed miesiącami, rozpracowałem zamek bez klucza i pilota, a później wykorzystując parę kolejnych istotnych sztuczek, odpaliłem silnik. Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że na przedmiotach martwych można polegać z większą ufnością niż na ludziach.
Wkrótce wytoczyłem się z parkingu. Poczułem Kalifornijski asfalt pod oponami i choć prócz poziomu wilgotności od londyńskiego nie różniło go pewnie nic, zrobił na mnie wrażenie. Wpierw udałem się do myjni samochodowej i wypolerowałem auto na błysk. Znów wyglądało jak za czasów pierwszej młodości. Później podjechałem pod jeden z hoteli w centrum, by zameldować się w recepcji, wziąć prysznic i przebrać się. Otrzymałem klucze od pokoju na jednym z najwyższych pięter, przez co odniosłem wrażenie, że wjeżdżam windą do swojego mieszkania w Londynie. Ponownie powiało sentymentem. Pokój był całkiem spory, stało w nim łoże małżeńskie, szafa i komoda wraz z płaskim telewizorem, a po przeciwnej stronie otwierały się drzwi do przestronnej łazienki.
Rzuciłem torbę na łóżko i wszedłem do łazienki, gdzie rozebrałem się do naga i zamknąłem w kabinie prysznicowej. Termometr w samochodzie wskazał niemal trzydzieści stopni i z tego względu opłukałem się prawdziwie lodowatą wodą, później umyłem żelem pod prysznic, którego zapach pozostał niezidentyfikowany do samego końca, a na koniec z ręcznikiem wokół bioder stanąłem przed lustrem. Wizyty na siłowni w ostatnich miesiącach, podczas których dopingowała mnie Nell, przyniosły oczekiwane skutki - sporo przypakowałem i na nowo wyglądałem jak młody Bóg. Tylko czułem się jak zbłąkana owca wysrana przez Boga.
Wróciłem do sypialni, gdzie czekał na mnie przygotowany garnitur. Jakimś cudem droga przesadnie go nie pogniotła. Ubrałem koszulę, spodnie, marynarkę i w ostatnim momencie przypomniałem sobie o krawacie, który zawsze wiązała Nell i do którego ja nie miałem cierpliwości. Jak to leciało? Rybka zatacza kółko wokół stawu, wskakuje do niego, a może wyskakuje, ciężko mi to sobie przypomnieć, zwłaszcza że nie mam najmniejszej ochoty nosić wokół szyi smyczy. Ostatecznie zostawiłem krawat na skraju łóżka i wyszedłem w kalifornijski skwar.
Nie miałem ani głowy do kwiatków i wiązanek, ani najmniejszej ochoty na jazdę po kwiaciarniach w centrum. A przede wszystkim brakowało mi czasu, bo droga przez całe miasto na cmentarz zajęła mi niemal godzinę i nieco spóźniony zatrzymałem się na parkingu. Pogoda była nadzwyczajnie ładna. Albo nie byłem przyzwyczajony do takiej po latach spędzonych w londyńskim klimacie, albo po prostu wydała mi się zbyt ładna, by móc naznaczyć pogrzeb Jasona.
Naraz ujrzałem skrawek papieru wyłaniający się spod fotela pasażera. Sięgnąłem po niego, bo minuta spóźnienia w tę czy w tę to w istocie niewielka różnica. Spojrzałem na nieduże zdjęcie zrobione przeszło sześć lat temu, zdjęcie Cindy siedzącej na kanapie i pałaszującej lody czekoladowe prosto z pudełka. Westchnąłem się pod nosem. Uwielbiałem, gdy się uśmiechała, bo wtedy i mnie chciało się uśmiechać. Złożyłem zdjęcie, schowałem je w kieszeni i szepnąłem, spoglądając na bramę cmentarza:
-Nadchodzę, ślicznotko.
~*~
Do wszystkich fanów Nell - to, że Justin wrócił do Stanów WCALE NIE OZNACZA że rola Nell w tym opowiadaniu dobiegła końca :)
Do wszystkich fanów Cindy - wiecie, kto czeka za bramą cmentarza, prawda?